Читать книгу Więzy krwi - Hanna Greń - Страница 6

Оглавление

Rozdział 1

Nowe śledztwo Diony

Dioniza Remańska śledziła czujnym wzrokiem mężczyznę przechadzającego się po pokoju. Dopiero co wróciła z pracy, zmęczona użeraniem się z odpornymi na wiedzę kursantami, i marzyła o krótkiej drzemce, ale ojczym przydybał ją, gdy zmierzała do swojego pokoju, i poprosił o chwilę rozmowy. Z jego miny oraz tonu wywnioskowała, że sprawa, którą zamierzał poruszyć, jest poważna, lecz na razie pozostawała w sferze domysłów, Imielski bowiem wcale nie podjął tematu, tylko rozpoczął wędrówkę donikąd.

Takie zachowanie zupełnie nie przystawało do jego charakteru, więc Diona poczuła się tak samo niepewnie, jak w latach szkolnych, gdy została przyłapana na paleniu papierosów lub gdy wydała się sprawa wagarów. Ale lata szkolne pozostawiła za sobą już dawno temu, a żadnych innych przewin nie mogła sobie przypomnieć.

Otworzyła usta, by spytać o powody tego wezwania „na dywanik”, lecz Grzegorz Imielski ją uprzedził. Zatrzymał się nagle na środku pokoju, zwrócił głowę w stronę pasierbicy i przyjrzał się jej uważnie.

– Jak ci się pracuje na strzelnicy? Odpowiada ci to zajęcie czy masz zamiar szukać dalej?

Diona wpatrzyła się w niego, zaskoczona pytaniem, na które przecież doskonale znał odpowiedź, gdyż niemal codziennie po powrocie do domu opowiadała o pracy i o kursantach, z których tylko nieliczni naprawdę chcieli się czegoś nauczyć.

– Praca jest fajna, chociaż adepci nie rokują zbyt dobrze. Każdy chciałby strzelać jak, nie przymierzając, Billy the Kid, ale przyłożyć się do ćwiczeń to już nie bardzo.

Imielski skinął głową, lecz nie miała pewności, czy w ogóle słyszał odpowiedź, gdyż wzrok miał nieobecny, a na twarzy wyraz zadumy.

– Wyglądasz na wykończoną albo chorą – stwierdził naraz, dowodząc, że jednak nie przeniósł się myślami do innego uniwersum. – Jesteś blada, oczy masz podkrążone i jeszcze bardziej schudłaś.

– Dzięki bardzo – prychnęła, nieco urażona tak otwartym wytknięciem mankamentów jej urody. – Prawdziwy z ciebie dżentelmen.

– Od komplementów masz Lipskiego – odciął się natychmiast. – Ja jestem szczery.

– Coraz lepiej. – Demonstracyjnie westchnęła, po czym spojrzała ojczymowi prosto w oczy. – Tatek, przestań kombinować i powiedz wprost, o co ci chodzi, zamiast krążyć wokół tematu niczym szerszeń wokół latarni.

– Wokół latarni to najczęściej krążą panienki lekkiej jazdy – zauważył, uśmiechając się półgębkiem. – Ale dobrze, wystarczy tych podchodów. Mam pewien plan, tylko nie wiem, czy jest wykonalny. Wszystko zależy od tego, czy masz dość sił, by podjąć się dodatkowego zajęcia. Nie udawaj niezniszczalnej i powiedz szczerze.

Dziewczyna opanowała zaskoczenie i zamyśliła się, usiłując zdiagnozować swoją kondycję, tak fizyczną, jak psychiczną. Nie zamierzała oszukiwać ojczyma. Skoro zapytał, ta kwestia musiała mieć istotne znaczenie, a w takim przypadku odpowiedź musiała być szczera. Lata pracy w policji nauczyły Dionę, jak ważne w sytuacji zagrożenia jest pełne zaufanie do partnera.

– Czuję się dobrze i nic mi nie dolega. Praca nie jest wcale męcząca. Po prostu jestem ostatnio trochę nie w sosie, bo kiepsko sypiam – odparła po dłuższym czasie. Zamierzała na tym poprzestać, lecz uważny, pełny troski wzrok ojczyma sprawił, że dalsze słowa same popłynęły z ust. – Spotkałam Beatę Kicek. Wpadłam na nią na ulicy i nie było możliwości udać, że jej nie widzę. Złapała mnie za rękę i zbluzgała przy ludziach, a ja musiałam stać i wysłuchiwać jej oskarżeń.

– Jak to: musiałaś? Nie mogłaś po prostu odejść? – dopytywał Imielski.

– Miałam się z nią szarpać? – odpowiedziała pytaniem. – Gdyby to był facet, to co innego, ale jak się uwolnić od starszej kobiety?

Wzdrygnęła się na wspomnienie momentu, gdy była teściowa trzymała jej rękę w stalowym uścisku. Aż nie do wiary, że w tej chudej dłoni drzemało tyle mocy! Diona wprawdzie mogłaby uwolnić się bez trudu, stosując chwyt obezwładniający, ale nie chciała posuwać się do użycia siły, wiedząc, że sympatia przechodniów jest po stronie teściowej. Kto nie współczułby starszej, nieszczęśliwej kobiecie, która z płaczem oskarża byłą synową o okrucieństwo wobec eksmęża i jego nowej rodziny? „Przez ciebie Kamil nie może zadbać o Sabinę, a ona bardzo źle znosi ciążę. A co będzie, gdy dziecko przyjdzie na świat? Kto się nimi zaopiekuje? To twoja wina, że mały będzie się chował bez taty. Trzeba sumienia nie mieć, żeby odbierać dziecku ojca”.

Po wysłuchaniu tej relacji Imielski nie mógł znaleźć słów, by wyrazić cały ogrom swojego oburzenia. Nigdy nie lubił teściowej swojej pasierbicy i uważał, że to Beata Kicek w dużej mierze przyczyniła się do rozpadu małżeństwa Diony, ale nie podejrzewał, że jest aż tak bezkrytyczna wobec syna.

– Co za jędza! Wredne babsko! Myślałby kto, że rozbiłaś mu rodzinę. Ale zaraz! To przez nią nie możesz spać? Przejmujesz się gadaniem głupiej baby? – Przyjrzał się dziewczynie i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Myślałem, że jesteś mądrzejsza. Nie rozumiesz, że ona specjalnie zagrała na twoich emocjach, żeby cię zranić? Nie może pogodzić się z tym, że jej ukochany synuś siedzi w pierdlu, a nielubiana synowa miewa się dobrze i ośmiela się być szczęśliwa.

– Wiem o tym, ale to wcale nie pomaga – szepnęła Diona. – Ciągle widzę te oczy, takie złe, pełne nienawiści. I słyszę te słowa, którymi chciała mnie przebić jak nożem. W dodatku mówiła tak głośno, jakby chciała sprowokować gapiów do ataku na mnie. I właśnie coś takiego mi się śni. Że oni się na mnie rzucają, a ja nie mogę uciec.

Imielski podszedł i pogładził pasierbicę po ciemnych włosach zaplecionych w luźny warkocz. Chwyciła jego dłoń i przytuliła do niej rozgrzany emocjami policzek. Trwali tak w milczeniu, nie chcąc profanować chwili zbędnymi słowami. Diona pierwsza się poruszyła, a wówczas Imielski cofnął dłoń i z westchnieniem usiadł w fotelu.

– Pozwoliłaś, żeby wzbudziła w tobie poczucie winy, a to bardzo źle. W tej sprawie jest tylko jeden winny i jest nim Kamil Kicek – powiedział twardo. – Cokolwiek by się działo między wami, nie ma to znaczenia przy jego kryminalnych wyczynach. Sprzeniewierzył się nie tylko przysiędze małżeńskiej, ale i mundurowi. Przysięgał bronić prawa, po czym sam je łamał. Dostał to, na co zasłużył.

– To też wiem – odparła niecierpliwie. – Co nie znaczy, że łatwiej mi znieść oskarżenia Beaty. Lepiej zmieńmy temat. Wspomniałeś o jakimś planie. Mógłbyś powiedzieć coś więcej?

Wysłuchała ojczyma z uwagą, poprosiła o czas do namysłu, a później długo rozważała jego propozycję.

Imielski znudził się już bezczynnym życiem emeryta i zapragnął zająć umysł czymś konstruktywnym. Nie widział się w roli domowego majsterkowicza czy zapalonego ogrodnika, zajęcia oferowane przez uniwersytet trzeciego wieku także go nie zainteresowały. On chciał czegoś, co choć trochę przypominałoby pracę w policji, i po długich rozważaniach postanowił otworzyć agencję detektywistyczną.

Naturalną koleją rzeczy pomyślał zaraz o pasierbicy jako o wspólniczce, wiedział bowiem doskonale, że dziewczyna także wspomina z sentymentem okres, kiedy służyła w jednym z komisariatów. Obserwował ją bacznie, gdy opowiadała o niedawnych wydarzeniach w Strzygomiu i swojej roli w ujęciu zabójcy, i nie uszedł jego uwadze błysk podekscytowania w oczach oraz malujący się na twarzy wyraz radości i dumy.

Zdziwił się, gdy usłyszał, że odpowiedziała odmową na propozycję powrotu w policyjne szeregi. W pierwszej chwili pomyślał nawet, że postąpiła bezmyślnie i głupio, unosząc się honorem i pozwalając, by poczucie krzywdy przesłoniło zdrowy rozsądek. Jednak po pierwszym szoku, gdy już na spokojnie ponownie rozważył sprawę, nie mógł nie przyznać Dionie racji. Co z tego, że wdrożone postępowanie wewnętrzne zakończyło się jej pełnym uniewinnieniem? Zawsze znajdą się tacy, co wiedzą lepiej, a z szeptaną na ucho plotką nie sposób walczyć. Diona musiałaby więc na każdym kroku udowadniać, że jest uczciwa i że można jej w pełni zaufać.

Imielski dojrzał też jeszcze jeden aspekt, którego przedtem w ogóle nie brał pod uwagę. Pasierbica jako dziecko była osóbką dosyć samowolną i niezbyt dobrze reagowała na nakazy i zakazy. Później nauczyła się panować nad swoim temperamentem, ale nieraz narzekała na hierarchiczne stosunki w policji, zżymając się na idiotyczne polecenia zastępcy komendanta, i zdarzało się, że nie potrafiła utrzymać języka za zębami, co nie przysparzało jej sympatii u przekonanego o swojej racji mężczyzny.

Teraz, od dwóch lat poza strukturami policji, Diona odwykła od pilnowania swoich słów i Imielski nie wyobrażał sobie, że potrafiłaby powstrzymać się od nazwania po imieniu niektórych działań policyjnych dostojników. Doszedł więc do wniosku, że postąpiła słusznie, przeczuwał jednak, że tak jak i jemu, brakuje jej nieraz adrenaliny, będącej nieodłączną towarzyszką policjanta.

Zgodnie z przewidywaniem ojczyma Diona nie odrzuciła propozycji, którą uznała za świetny pomysł. Wyproszony czas do namysłu był jej potrzebny wyłącznie do zastanowienia się, jak zorganizować rozkład dnia, by móc godzić pracę prywatnego detektywa z obowiązkami instruktora na strzelnicy. Z tych ostatnich nie zamierzała bowiem rezygnować. Lubiła swojego szefa i nie chciała zachować się wobec niego nielojalnie, prócz tego odpowiadała jej rola instruktorki strzelania. Względy materialne także nie były bez znaczenia. Nawet w książkach detektywi cierpią na permanentny niedobór gotówki, a co dopiero w prawdziwym życiu. Na śledzeniu niewiernych żon czy pracowników podejrzewanych o kradzież nie zarobi się kroci.

Przemyślała dogłębnie sprawę i doszła do wniosku, że w najbliższym czasie nie powinna przejmować się kolizją czasową tych dwóch zajęć. Zanim załatwią wszystkie formalności związane z otwarciem agencji detektywistycznej, upłyną z pewnością co najmniej ze trzy miesiące.

Przede wszystkim oboje musieli otrzymać licencję, co wiązało się z koniecznością ukończenia kursu obejmującego pięćdziesiąt godzin dydaktycznych. Przepisy mówiły wyraźnie, że kandydat musi mieć też nienaganną przeszłość, bez żadnych prawomocnych wyroków czy toczących się spraw, a predyspozycje powinny zostać potwierdzone opinią lekarską o zdolności psychicznej do wykonywania zawodu detektywa oraz pozytywną opinią komendanta powiatowego (rejonowego, miejskiego) policji właściwego ze względu na miejsce zamieszkania, sporządzoną na podstawie aktualnie posiadanych informacji. Na zakończenie procedury należało przejść szkolenie z zakresu ochrony danych osobowych, ochrony informacji niejawnych oraz przepisów regulujących pracę detektywów. Dopiero wtedy można było otrzymać licencję, wydawaną przez komendanta wojewódzkiego policji, a po jej uzyskaniu podjąć działalność gospodarczą w zakresie świadczenia usług.

Diona zastanowiła się jeszcze nad opłacalnością tego przedsięwzięcia, lecz i tutaj nie znalazła słabych stron. Zapotrzebowanie na usługi detektywistyczne wzrastało z roku na rok, a osób wykonujących ten zawód nie było zbyt wiele, prócz tego nie wszystkie cieszyły się dobrą opinią.

Poświęciła też chwilę na rozważenie kwestii współpracy z ojczymem, ale prawie natychmiast stwierdziła, że jest to całkowicie zbędne. Przecież wstąpiła do policji właśnie dlatego, że chciała być taka jak on. To Imielski uczył ją, jak być dobrym policjantem, doradzał i rozwiewał wątpliwości. Komu, jak nie jemu, mogła zaufać?

*

W piątkowe popołudnie pod koniec lutego Diona wybrała się do Strzygomia. Mirosława Belka, zwana przez wszystkich Mirabelką, zapraszała ją do siebie już kilkakrotnie, lecz zawsze coś stawało na przeszkodzie i dziewczyna musiała przekładać odwiedziny. Teraz wreszcie wszystko ułożyło się pomyślnie i nie najmłodszy, lecz będący w doskonałym stanie technicznym subaru forester chciwie łykał kilometry zaśnieżonej drogi. Pojazd ten Diona odziedziczyła po swoim biologicznym ojcu, podobnie jak przestronne, słoneczne mieszkanie w bloku w Jodłowcu, miejscowości graniczącej ze Strzygomiem.

Początkowo nie chciała korzystać z samochodu przed oficjalnym nabyciem spadku, ale namówiona przez matkę i ojczyma, zdecydowała się przetestować auto. I przepadła do tego stopnia, że oddała swoje prawie nowe renault captur do komisu, sama zaś na stałe przesiadła się do forestera.

Teraz błogosławiła tę decyzję. Marznąca mżawka już dawno przeistoczyła się w mokry, ciężki śnieg, niechętnie poddający się naporowi wycieraczek. Rozwałkowany kołami setek samochodów, zamienił drogę w składowisko szarej brei, stwarzające wielu pojazdom wyraźne problemy, o czym świadczyły liczne kolizje oraz stojące na poboczach auta, rozpaczliwie mrugające światłami awaryjnymi. Diona podejrzewała, że właścicielami wielu z nich są tak zwani mistrzowie letnich opon. Łagodna do tej pory zima rozpieściła użytkowników dróg, pozbawiła ich czujności, a nagły atak niepogody sprawił, że zamiast wzmożoną ostrożnością zareagowali złością na cały świat.

No i zima znowu zaskoczyła drogowców, pomyślała dziewczyna nie bez złośliwości. Jakby nie można było tego przewidzieć. Na naszej szerokości geograficznej śnieg w zimie nie powinien być chyba żadnym ewenementem.

Śniegu przybywało, w miarę jak droga się wznosiła, i Diona podejrzewała, że w gminie Jodłowiec będzie go naprawdę sporo, tym bardziej więc utwierdziła się w przekonaniu o słuszności zamiany samochodu. Forester z pewnością da sobie radę tam, gdzie captur mógłby mieć problemy.

Do Jodłowca dotarła po blisko dwóch godzinach, choć normalnie przejazd powinien zająć najwyżej trzy kwadranse. Zmęczona, wściekła i przede wszystkim spragniona, podjechała na parking przed komisariatem policji, licząc, że starszy aspirant Marcin Lipski, którego poznała jesienią, poczęstuje ją kawą. W dużej mierze to właśnie Marcinowi Diona zawdzięczała to, że zabójca jej ojca znalazł się za kratami.

Dzięki tej akcji Marcin dostał propozycję przeniesienia się do wydziału dochodzeniowego w komendzie powiatowej, lecz na razie transfer został odroczony. W związku z niespodziewaną koniecznością obsadzenia stołka komendanta komisariatu w Jodłowcu Lipskiego poproszono, by pełnił te obowiązki do czasu nominowania kogoś na to stanowisko. Prośba była nieoficjalna, lecz Marcin nie chciał robić sobie wroga z komendanta powiatowego, wyraził więc zgodę, choć obawiał się, że nim znajdą odpowiednią osobę, jego przejście do żywieckiej dochodzeniówki przestanie być aktualne.

Złotowłosa dyżurna, pamiętająca Dionę z jesiennych zdarzeń, bez pytania o powody wizyty zwolniła blokadę drzwi, wpuszczając dziewczynę do pomieszczeń niedostępnych osobom nieupoważnionym.

– Diona! – wykrzyknął Marcin z radością i poderwał się zza biurka.

– Cześć, komendancie.

Nie zdołała powiedzieć nic więcej, niemal zaduszona uściskiem rozradowanego policjanta. Po kilku chwilach Lipski uwolnił ją i cofnął się o krok, obrzucając dziewczynę uważnym spojrzeniem.

– Jak już, to p.o. komendanta. – Błysnął zębami w uśmiechu. – Nareszcie jesteś. Już myślałem, że całkiem o nas zapomniałaś.

Diona usiadła na krześle naprzeciwko biurka i tęsknie popatrzyła w róg pokoju, gdzie na niskiej szafce pysznił się ekspres do kawy – spadek po poprzedniku.

– Jakoś się nie składało – mruknęła i szybko zmieniła temat: – Jak dobrze, że Gerbilak nie zdążył go zabrać. Ten ekspres to chyba jedyny plus jego komendantowania.

Lipski parsknął śmiechem.

– Jesteś pewna, że jest takie słowo?

W odpowiedzi dziewczyna pokazała mu język.

– A ty co, służysz teraz w policji językowej? Jakoś musiałam określić jego pobyt w tym budynku, a dowodzeniem nie ośmieliłabym się tego nazwać.

– Tu masz rację – przyznał, podchodząc do ekspresu. – Jego rządy to chyba najgorszy okres w dziejach tego komisariatu. Czemu się nie składało?

Pytanie padło tak nagle, że Diona odpowiedziała automatycznie, nie starając się nawet szukać wykrętów.

– Wiesz, że od nowego roku zaczęłam pracować jako instruktor na strzelnicy. Przedtem siedziałam w domu, szukałam pracy i użalałam się nad sobą. A szczerze mówiąc, najczęściej leżałam i czytałam. Przestałam chodzić na treningi i dbać o kondycję, bo ciągle mi się wydawało, że jestem w dobrej formie. A tu dupa blada.

Marcin stłumił uśmiech, widząc zażenowanie dziewczyny, i na wszelki wypadek znów odwrócił się w stronę ekspresu.

– Naprawdę było aż tak źle? – spytał, biorąc filiżanki z szafki. – Mnie wydawałaś się nieźle wysportowana.

– To dlatego, że jestem szczupła. Ale kondycję miałam do kitu, o czym przekonałam się na strzelnicy. Po pracy byłam tak zmęczona, że nawet jeść mi się nie chciało.

Policjant nie wytrzymał i wybuchnął tak serdecznym śmiechem, że cały się zatrząsł, a na podłogę chlusnęły czarne krople kawy. Diona czym prędzej podskoczyła do niego i przejęła z jego rąk nie całkiem już pełne filiżanki.

– Zapomniałam, że tobie nie można powierzać przenoszenia naczyń zawierających płyn. Zawsze odnoszę wrażenie, że cały dzień obsługiwałeś młot pneumatyczny.

Wyciągnęła przed siebie ręce i złączywszy je, wprawiła w drganie, jakby przytrzymywała coś usiłującego za wszelką cenę się wymknąć. Marcin obserwował ją z uśmiechem. Bardzo mu jej brakowało, gdy opuściła Strzygom, i kilka razy nawet był gotów pojechać do niej, lecz za każdym razem rozsądek zwyciężał. Gdyby pragnęła tej wizyty, zaprosiłaby go. A skoro milczała… Westchnął cicho i zmusił się do niezobowiązującego, koleżeńskiego tonu, który już dawno przestał mu wystarczać.

– Jeśli straciłaś ochotę na jedzenie, to naprawdę musiało być z tobą źle – nawiązał do jej nieokiełznanego apetytu, zaskakującego u tak szczupłej osoby.

Diona usiłowała przybrać oburzoną minę, lecz zdradził ją błysk wesołości w oczach, a i kąciki ust zaczęły wznosić się w górę w zapowiedzi uśmiechu, który na próżno starała się stłumić. Zaraz też przegrała tę nierówną walkę z własnymi reakcjami i zachichotała.

– To samo stwierdziła mama. Powiedziała, że musi umówić mnie do lekarza, a tata jeszcze dowalił, mówiąc, że wnosząc z mojego stanu, powinien to być lekarz ostatniego kontaktu. Wszyscy jesteście pozbawieni serca i empatii.

Lipski rzucił jej wiele mówiące spojrzenie.

– Co do mojego serca, to mógłbym ci dużo opowiedzieć.

– Zakładamy z tatkiem biuro detektywistyczne – wypaliła, udając, że nie dosłyszała jego wypowiedzi.

Stłumił uśmiech, rozbawiony tym jakże czytelnym unikiem, a następnie popatrzył z nagłym zainteresowaniem, gdyż w głowie zaczęła mu kiełkować pewna myśl. Pociągnął łyk kawy, dając sobie tym czas na krótkie zastanowienie.

– Uważam, że to dobry pomysł. Ludzie często boją się zwracać ze swoimi kłopotami do policji, poza tym dużo problemów leży poza sferą naszych działań. Ale wielu detektywów stosuje metody niedopuszczalne, a inni to zwykli oszuści, którzy prędzej czy później staną się naszymi klientami, jeśli nie zaprzestaną tego procederu. Uczciwi, znający się na prowadzeniu śledztwa detektywi są potrzebni, więc kto, jak nie wy?

– Dzięki za komplement – uśmiechnęła się Diona. – Na razie załatwiamy formalności. Na początku pewnie będzie krucho z klientami, ale jesteśmy dobrej myśli.

– Moim zdaniem szybko wyrobicie sobie markę – oświadczył, a dziewczyna znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że naprawdę tak uważał. – Twój ojczym był dochodzeniowcem, więc potrafi wyciągać wnioski z ustaleń, a ty z kolei masz doświadczenie w robocie w terenie. Idealny duet. Kiedy zaczynacie? Bo chętnie zleciłbym wam małą robótkę.

Diona wpatrzyła się w niego zdumionym wzrokiem. Była tak zaskoczona, że dobrą chwilę siedziała z otwartymi ustami i dopiero słowa: „Zaraz ci mucha wleci” wyrwały ją z tego stanu. Zamknęła usta, po czym otworzyła je ponownie.

– Mucha w zimie? Gorzej ci? – Spojrzała z niesmakiem. – Naprawdę chciałbyś zlecić jakąś sprawę detektywowi?

Skinął głową, a skupiony, poważny wyraz twarzy świadczył, że o żartach nie może tym razem być mowy.

– W zasadzie mogłabyś zająć się tym już teraz, bo do obserwowania i zadawania niewinnych pytań licencja nie jest potrzebna. Szkoda, że nie możesz wziąć urlopu.

Słowa policjanta coraz bardziej ją intrygowały i bezwiednie zaczęła rozważać, jak mogłaby załatwić kilka dni wolnego.

– Wiesz, właścicielem strzelnicy jest mój dobry kumpel. Mogę z nim pogadać. Myślę, że zgodziłby się na kilka dni bezpłatnego urlopu.

Marcinowi rozbłysły oczy; widać było, że zapalił się do swojego pomysłu i pragnął jak najszybciej wprowadzić go w czyn.

– Naprawdę byś mogła?

Popatrzył z nadzieją. Diona wolno skinęła głową, ale zaraz zgłosiła pewne zastrzeżenia. Nie zamierzała rzucać się na głęboką wodę bez rozpoznania.

– Zanim zadzwonię do Garretta i poproszę go o urlop, chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o tym zadaniu.

– Garrett? – Lipski uniósł brwi. – Nawet pasuje.

– Nazywa się Patryk Gartowski, a że zawsze fascynował się bronią, to sam rozumiesz. Wiesz, najpierw jego lokal miał całkiem zwyczajny szyld. „Strzelnica”, i tyle. Namówiłam go, żeby zmienił na „Strzelnica u Pata Garretta”. – Diona uśmiechnęła się z zadowoleniem. – To był strzał w dziesiątkę, bo od razu przybyło mu klientów. Ale nie zagaduj mnie Garrettem, tylko opowiedz, co to za sprawa. No, dawaj! – ponagliła go niecierpliwie, czując tak dobrze znany dreszczyk emocji.

Marcin nie odpowiedział od razu. Sięgnął do biurka po paczkę papierosów, poczęstował Dionę i podał jej ognia, po czym sam również zapalił. Wszystkie te czynności wykonywał w milczeniu, a dziewczyna go nie ponaglała, rozumiejąc, że mężczyzna potrzebuje tej chwili namysłu, by móc ubrać problem w słowa.

– Wiesz, gdzie leży Świercznica? – zagaił w końcu.

Diona skinęła głową.

– Graniczy ze Strzygomiem. Byłam tam, kiedy oglądałam nowe budynki chlewni Nowosielskiego. No i zapamiętałam, że mieszkają tam Kowalczykowie. – Uśmiechnęła się na wspomnienie jego opowiadania o rodzinie będącej zmorą jodłowieckich policjantów. – Czy to z nimi masz problemy?

Policjant również się uśmiechnął, usłyszawszy nazwisko ludzi dostarczających policjantom tak zajęcia, jak i rozrywki, lecz zaraz spoważniał.

– Niestety nie ma tak dobrze. Z nimi byłaby krótka piłka, a w tej sprawie nie ma nawet o co się zaczepić.

Dziewczyna uważnie wsłuchała się w opowieść, by móc wyrobić sobie wstępną opinię. Dla niej zawsze najważniejsze było pierwsze wrażenie, tym bardziej że najczęściej okazywało się słuszne. Nie przerywała pytaniami, nie próbowała robić notatek. Na to przyjdzie czas później, teraz chciała jedynie chłonąć informacje.

Tych zaś nie było zbyt wiele. Trzy miesiące temu w Świercznicy znaleziono ciało Wioletty Kamińskiej. Dziewczyna została zgwałcona i uduszona. Mimo śladów biologicznych pozyskanych z jej ciała nie zdołano ustalić sprawcy, nie wiadomo było też, w jakim celu Kamińska przyjechała z drugiego końca Polski do małej górskiej wsi. Mieszkańcy Świercznicy w kontaktach z policją okazali się dziwnie mało rozmowni i właśnie to wzbudziło podejrzenia Lipskiego.

– Dlaczego uważasz, że to podejrzane? – spytała, gdy umilkł.

Mężczyzna sięgnął po filiżankę i upił łyk zimnej już kawy. Skrzywił się z niesmakiem, a później zastygł ze wzrokiem wbitym w blat biurka.

– Pamiętasz, jak to było, gdy przyjechałaś do Strzygomia? – odpowiedział pytaniem. – Ile czasu zajęło mieszkańcom poznanie powodów twojej wizyty?

– To co innego – żachnęła się Diona. – Nie robiłam z tego jakieś wielkiej tajemnicy.

– Sęk w tym, że nic mi nie wiadomo, by Kamińska ją robiła – skontrował natychmiast. – Nikt z mieszkańców nawet się nie zająknął o tym, jakoby dziewczyna nie chciała zdradzić powodów swojego przyjazdu. Zresztą byłoby to bardziej wiarygodne od wykrętnego: „Nie mam pojęcia”.

Nie mogła się z tym nie zgodzić. Po namyśle doszła do wniosku, że Marcin ma całkowitą rację. Coś było nie tak. W połowie listopada mieszkanka miasteczka leżącego na drugim końcu Polski przyjechała do górskiej wioski. Po co? Ani to dobra pora na urlop, ani miejsce atrakcyjne. Musiała mieć jakiś konkretny cel, a skoro przebywała w wiosce blisko dwa tygodnie, niemożliwe było, by nikt nie wiedział lub przynajmniej się nie domyślał, dlaczego się tam pojawiła.

– Została zgwałcona i uduszona, czyli można uznać za pewnik, że sprawcą jest mężczyzna – rozważała głośno Diona. – W takim razie część mieszkańców można od razu wykluczyć.

– Nie bardzo – przyznał Lipski. – Kobieta miała liczne obrażenia, powstałe prawdopodobnie podczas przedzierania się przez las, ale zwłoki leżały przy drodze…

– Co to ma do rzeczy? Uciekała, ale ją dopadł. To chyba logiczne.

Uśmiechnął się, słysząc zaangażowanie w głosie Diony. Mogła sobie twierdzić, że musi się zastanowić, ale oczywiste było, że już połknęła haczyk, a znał ją na tyle, by wiedzieć, że teraz nie odpuści, dopóki nie rozwikła zagadki.

– Jak zwykle popędliwa – mruknął, tłumiąc starannie nutkę czułości. – Gdybyś pozwoliła mi dokończyć, dowiedziałabyś się, że lekarz przeprowadzający oględziny zwłok miał co do tego wątpliwości. Jego zdaniem te obrażenia powstały już po gwałcie. My też tak uważamy, bo kiedy ją znaleziono, była kompletnie ubrana. Gdyby nie krew na spodniach, w ogóle nie podejrzewalibyśmy napaści na tle seksualnym.

Diona wysłuchała go w milczeniu, ale nie zamierzała się poddać i gdy skończył, nadal broniła swojego zdania.

– Nie wiem, w czym widzisz problem. Zgwałcił ją, potem ona wykorzystała moment nieuwagi i uciekła w las, a on ją gonił. Pewnie zatoczyła koło i znów dobiegła do drogi, i tam ponownie ją dopadł. I udusił, żeby nie złożyła zawiadomienia.

– Możliwe – odpowiedział bez przekonania. – Ale brałem pod uwagę także inną wersję wydarzeń. Być może napastników było dwóch.

Zaskoczona, podniosła na niego oczy. Błyszczące ekscytacją, teraz wydały mu się piwne, choć jeszcze przed chwilą przysiągłby, że są brązowe. A przy powitaniu złote. Chyba zaczyna mi odbijać, pomyślał z irytacją. Za chwilę zobaczę, jak tryskają z nich płomienie! Zakochany debil.

Nieświadoma jego przemyśleń dziewczyna skrzywiła się i zdecydowanie pokręciła głową.

– Moim zdaniem zabił ten, który zgwałcił. Przecież mieszkała tam blisko dwa tygodnie, więc na pewno wiedziała, kto ją napadł. A jeśli nawet nie znałaby nazwiska, z pewnością wskazałaby faceta na okazaniu. Musiałby być całkiem pozbawiony instynktu samozachowawczego, żeby pozwolić jej odejść.

– Ale…

– Poczekaj! – Powstrzymała go ruchem dłoni. – Weź jeszcze pod uwagę, że to musiałby być jakiś wyjątkowy zbieg okoliczności, żeby tego samego dnia i w tej samej okolicy napotkała na swojej drodze dwie wrogo nastawione do niej osoby. No i pozostaje kwestia motywu. Sprawa z gwałcicielem nie pozostawia żadnych wątpliwości, ale może mi powiesz, jaki powód zabójstwa mógłby mieć ten drugi człowiek?

Marcin uśmiechnął się zniewalająco.

– Może ten, dla którego przyjechała do Świercznicy?

*

Jadąc do Strzygomia, Diona w dalszym ciągu rozmyślała nad propozycją Lipskiego. Fakt, że omal się nie pokłócili przy tworzeniu hipotez, świadczył, że sprawa nie jest łatwa. Na szczęście Marcin absolutnie nie żądał od niej, by ustaliła, kto jest sprawcą zabójstwa. Jego interesowało, w jakim celu Wioletta Kamińska ni stąd, ni zowąd przyjechała do wioski, w której nie znała ani jednej osoby, chciał także poznać przyczyny niespotykanej powściągliwości mieszkańców w wyrażaniu opinii o dziewczynie.

I to właśnie zadanie zlecił Dionie, choć przy ostatecznych uzgodnieniach znów doszło do ostrej wymiany zdań. Policjant chciał jej zapłacić za pracę, ona zaś stanowczo odmówiła. Nie zamierzała brać od niego pieniędzy, które musiałby wyjąć z własnej kieszeni, budżet policji bowiem nie przewidywał takich wydatków. Postanowiła potraktować to zadanie jako wprawkę przed podjęciem obowiązków detektywa, którym jeszcze nie była, nie mogła więc pobierać wynagrodzenia. Lipski nie chciał nawet słyszeć, by miała wykonywać pracę za darmo, i tym sposobem doszło do impasu, z którego pomógł im wybrnąć dopiero ojciec Marcina.

Po zmianach w jodłowieckim komisariacie starszy aspirant Dariusz Lipski łatwo uległ namowom komendanta powiatowego i wycofał swój raport o przejściu na emeryturę. Decyzję o zakończeniu służby podjął tylko dlatego, że nie mógł się dogadać z podinspektorem Gerbilakiem, gdy zaś ten zniknął, Lipski przystał na propozycję pozostania w szeregach policji więcej niż chętnie.

Po wejściu do komisariatu Dariusz Lipski trafił w sam środek ostrej dyskusji. Po wysłuchaniu racji obu stron bez namysłu znalazł kompromisowe wyjście, które jak zwykle w takich przypadkach nie usatysfakcjonowało nikogo, ale pozwoliło obojgu zachować twarz. Stanęło więc na tym, że Marcin zwróci Dionie koszty poniesione w związku z realizacją zlecenia i na tym zakończą się rozliczenia finansowe.

Czas na zawarcie porozumienia był zaiste najwyższy, gdyż dziewczyna zdążyła już odebrać kilka ponaglających SMS-ów od Mirosławy Belki, która wraz z rodziną niecierpliwie czekała na przyjazd gościa.

Zmrok zapadł już całkowicie, gdy Diona wjechała na parking pod domem Mirabelki. Ustawiła samochód na wprost przeszklonej sali jadalnej, konstatując z zadowoleniem, że w lokalu jak zwykle niemal wszystkie stoliki są zajęte. Nic się zatem nie zmieniło.

Wysiadła z auta i otworzyła bagażnik, by wyjąć torbę podróżną, gdy nagle usłyszała tuż obok męski głos.

– Czekałem na panią.

Drgnęła, przestraszona nagłym objawieniem się tego człowieka, gdyż gotowa była przysiąc, że kiedy opuszczała pojazd, na parkingu nie było nikogo. Wprawdzie znajdowała się w „wiosce oddanej strzygom”, jak – jeśli wierzyć starej legendzie – niegdyś zwano tę miejscowość, ale w czary czy teleportację nie wierzyła. Cofnęła się trochę, wytężając wzrok, chcąc dojrzeć w ciemnościach jego twarz.

– Na mnie? Czy my się znamy?

Na wszelki wypadek wolała się upewnić, zanim oznajmi dobitnie, że nie życzy sobie żadnej konfidencji z nieznajomymi mężczyznami. W odpowiedzi stojący w ciemnościach człowiek zaśmiał się cicho.

– Jest pani ostrożna. To dobrze, nie powinno się ufać obcym. Ale my się znamy, chociaż wyłącznie pośrednio.

– Jak można znać się pośrednio?

W chwili, gdy wypowiedziała te słowa, nagle doznała olśnienia. Już wiedziała, kim jest obcy. Równocześnie mężczyzna spokojnie odpowiedział na zadane poirytowanym głosem pytanie:

– Opowiadano mi o pani, a pani z kolei opowiadano o mnie. Stąd ta nasza pośrednia znajomość, dzięki której mogę tu teraz stać i oddychać strzygomskim powietrzem. Pani Diono, dziękuję z całego serca.

Z uśmiechem podała mu rękę. Mariusz Drawicz, zięć właścicielki lokalu „U Mirabelki”, wziął jej torbę i odczekał, aż Remańska zamknie auto, a później ruszył w stronę oświetlonego lokalu. Miał za co być wdzięczny. Gdyby nie Diona, nadal odsiadywałby w więzieniu wyrok za czyn, którego nie popełnił. Co nie zmieniało faktu, że dziewczyna przyjęła jego słowa z zawstydzeniem. Nie przywykła do pochwał i wyrazów wdzięczności; służąc w policji, najczęściej słyszała wyzwiska.

Po długim i serdecznym powitaniu z Mirabelką i resztą jej rodziny poświęciła się całkowicie rozmowie i degustacji potraw oraz trunków, choć dobrze wiedziała, że za to ostatnie przyjdzie jej na drugi dzień zapłacić wysoką cenę. Jak często powtarzała, miała słabą wolę i jeszcze słabszą głowę.

Nazajutrz przespała porę śniadania, co chyba jeszcze nigdy jej się nie zdarzyło. Ale widocznie tak długi sen był jej niezbędny do regeneracji nadwątlonych nadmiernym spożyciem sił, gdyż oprócz lekkiego ćmienia z tyłu głowy nie odczuwała żadnych skutków wczorajszego alkoholowego szaleństwa.

Po szybkim prysznicu i dość przypadkowym doborze garderoby zeszła do sali jadalnej, by zjeść jakiś gorący posiłek. Wiedziała, że do prawidłowego funkcjonowania niezbędne jest solidne podładowanie akumulatorów, a lokal „U Mirabelki” serwował wyjątkowo smaczne potrawy.

Już od drzwi zobaczyła siedzącego pod oknem Leszka Hardego. Na jej widok poznany jesienią mężczyzna poderwał się od stolika, robiąc dłonią zapraszający gest. Nie miała nic przeciwko towarzystwu, a Leszka bardzo polubiła, toteż skierowała się ku niemu, przywołując na twarz powitalny uśmiech.

– Cześć. Jak samopoczucie? – spytał, ściskając jej dłoń.

– Nawet nieźle – odparła z zadowoleniem. – Myślałam, że będzie dużo gorzej.

– Masz szczęście – stwierdził, popatrując na nią z zazdrością. – Ja mam wrażenie, że nawet włosy mnie bolą.

Parsknęła śmiechem, narażając się tym na spojrzenie pełne wyrzutu, lecz zamiast się przejąć, spokojnie zamówiła porcję pierogów, a chwilę później z zapałem zabrała się do konsumpcji. Hardy obserwował ją, lecz milczał, jakby w obawie, że w ramach kary za przeszkadzanie w przyjmowaniu posiłku wygłodniała Diona wydłubie mu oczy widelcem. Jej sława osoby ceniącej rozkosze stołu zdążyła się już w Strzygomiu ugruntować.

Po skończonym posiłku dziewczyna odniosła talerz, a w drodze powrotnej zatrzymała się przy stole, na którym – tak jak jesienią – ustawiono termosy z wrzątkiem, tace z kubkami i filiżankami oraz pudełka z herbatą ekspresową w kilku gatunkach i pojemniki z kawą. Zaparzyła herbatę dla Leszka i kawę dla siebie, ustawiła pełne filiżanki na tacy i wróciła do stolika. Mężczyzna obdarzył ją uśmiechem takiej wdzięczności, że nie wytrzymała i roześmiała się w głos.

– Bałeś się, że możesz umrzeć w drodze do wodopoju?

– A żebyś wiedziała. Na ogół unikam alkoholu – tłumaczył się nieporadnie. – Ostatni raz spiłem się tak, kiedy wypuścili mnie z aresztu.

– Nie z aresztu, tylko z pomieszczenia dla osób zatrzymanych – poprawiła go całkiem niepotrzebnie, gdyż użycie prawidłowej nomenklatury nie miało tu żadnego znaczenia. – Jak sobie radzisz?

Przez przystojną, smagłą twarz mężczyzny przebiegł cień.

– Nie bardzo – przyznał uczciwie. – Sąsiadki mi pomagają, ale na dłuższą metę to żadne rozwiązanie. Są dni, kiedy prawie nie widuję córki.

Diona ze zrozumieniem pokiwała głową. Hardy był właścicielem niedawno otwartej, lecz świetnie prosperującej pizzerii, w związku z czym o sprawy finansowe raczej nie musiał się kłopotać. Niestety godziny pracy nie sprzyjały życiu rodzinnemu, nic więc dziwnego, że młody wdowiec nie tryskał entuzjazmem. Jego córka Janinka ciężko przeżyła nagłą śmierć matki, a ciągła nieobecność ojca z pewnością nie pomagała otrząsnąć się z tragedii i wrócić do normalności.

– Niedobrze. Ona cię teraz bardzo potrzebuje. Co planujesz?

Hardy popatrzył na nią, w oczach rozpalił mu się płomień determinacji.

– Długo nad tym rozmyślałem i nie mogłem znaleźć rozwiązania. Rozważałem zatrudnienie kierownika, żeby nie musieć samemu wszystkiego doglądać, ale przegadałem sprawę z księgową i wyszło na to, że na razie mnie nie stać na takie posunięcie. Chyba że obniżyłbym pracownikom pensje, ale wtedy…

– Wtedy poszukaliby sobie innego pracodawcy – dokończyła za niego. – A swoich dochodów nie możesz obniżyć, bo musisz spłacić kredyt. Czyli impas.

– Nie do końca – zaprzeczył z dosyć niewyraźnym uśmiechem. – Pogodziłem się teściami. Wiem, wiem! – Zamachał rękami, chcąc uprzedzić atak. – Powiesz, że przyszła koza do woza…

Ku jego zdumieniu dziewczyna wcale nie okazała dezaprobaty.

– Dobrze zrobiłeś – pochwaliła, znów wchodząc mu w słowo. – Przecież stracili córkę, a Janinka to ich jedyna wnuczka. Powinni mieć z nią kontakt.

– Obiecali pomóc. Będą jej doglądać, a teść dwa razy w tygodniu zastąpi mnie popołudniami w pizzerii. Tylko… – Hardy urwał i popatrzył niepewnie na Dionę.

– Tylko co? Nie patrz na mnie, jakbym była sędzią oceniającym cię jako ojca, i wreszcie wyduś to z siebie – nakazała z lekkim zniecierpliwieniem.

Leszek Hardy mógł sobie być niesamowicie przystojnym mężczyzną, ale jego brak zdecydowania i woli walki doprowadzał ją do szału. Po raz kolejny doszła do wniosku, że los postawił go jej na drodze, żeby mogła ćwiczyć swoją cierpliwość, której nigdy nie miała w nadmiarze. Podejrzewała, że gdyby Hardy był jej mężem, już dawno rozszarpałaby go na kawałki.

Mężczyzna, którego nazwisko stało w rażącej sprzeczności z cechami charakteru, uśmiechnął się niemal przepraszająco.

– Nie możemy mieszkać tak daleko od siebie, więc postanowiłem sprzedać dom i przenieść się do Żywca. W bloku teściów jest mieszkanie na sprzedaż i uznaliśmy to za dar od losu. Znak, że nasz plan jest dobry.

Diona pomyślała, że sama raczej uznałaby to za karę, ale nie powiedziała tego głośno, nie chcąc psuć Leszkowi humoru. Ona za nic nie zamieniłaby ślicznego, otoczonego zielenią domu na mieszkanie w betonowej klatce, rozumiała jednak, że Leszek nie ma zbyt wielkiego pola manewru. Człowiek robi to, co musi.

– Tak chyba będzie najlepiej – mruknęła bez przekonania.

Była pewna, że to koniec rewelacji na dziś, lecz Hardy ją zaskoczył. Zaczął niewinnie pytaniem o mieszkanie, które odziedziczyła po ojcu, i zauważyła, że zmartwił się, gdy odparła, iż sprawy spadkowe nie zostały jeszcze załatwione.

– Długo to jeszcze potrwa?

Leszek nie słynął z wścibstwa, przeciwnie, charakteryzowała go przesadna wręcz delikatność. Zawsze zważał, by kogoś nie urazić, nie wdzierał się z butami w cudze życie, nie był nachalny czy nawet ciekawski. Skąd więc naraz pytanie o całkowicie prywatne sprawy, w dodatku zadane ze sporą dozą niecierpliwości?

– Myślę, że w marcu powinnam załatwić wszystko do końca.

Chciała zapytać o przyczynę zainteresowania, lecz Hardy uprzedził ją, wyjaśniając:

– Pamiętam, co mówiłaś o tym mieszkaniu. Że nie chcesz tam mieszkać, bo wolałabyś przenieść się do Strzygomia zamiast do Jodłowca. I tak sobie pomyślałem, że może ty chciałabyś kupić mój dom? Nie odpowiadaj od razu – powstrzymał ją, gdy otworzyła usta. Nie mógł wiedzieć, że zrobiła to nie dla wypowiedzenia swojego zdania, ale ze zdumienia. – Przemyśl to sobie. Mógłbym poczekać ten miesiąc – zadeklarował się żarliwie. – Chciałbym, żeby ten dom trafił w dobre ręce.

Nie dając jej czasu na odpowiedź, wstał i szybkim krokiem ruszył do wyjścia, a Diona jeszcze długo potem siedziała nad pustą filiżanką, rozważając jego propozycję. Wreszcie podniosła się, chcąc pójść do swojego pokoju, lecz właśnie wtedy w progu stanęła ładna blondynka, rozglądając się ciekawie po sali. Gdy wypatrzyła Dionę, uśmiechnęła się promiennie i skierowała swoje kroki w stronę stolika pod oknem.

– Dzień dobry. Pani Remańska, prawda? Nie wiem, czy pani mnie pamięta – zagaiła, siadając na krześle zwolnionym przez Hardego.

– Oczywiście, że pamiętam. – Diona odwzajemniła uśmiech. – Służy pani w Jodłowcu i często siedzi w dyżurce. Aspirant… – urwała, gdy uświadomiła sobie, że nie poznała personaliów ładnej dyżurnej.

– Młodsza aspirant Jemina Dorycka.

Diona lekko się zakrztusiła, choć kogo jak kogo, ale jej nie powinno szokować, że ktoś nosi nietypowe imię. Spróbowała wziąć się w garść.

– Czy to się jakoś zdrabnia? – spytała słabym głosem. – Na ogół wolę imiona w pełnym brzmieniu, ale są takie, z którymi nie da się inaczej, jak tylko zdrobnić. Na przykład moje.

– Wszyscy mówią do mnie Inka – poinformowała właścicielka nietypowego imienia. – Mój ociec był religijnym ortodoksem. Spłodził troje dzieci i obdarzył je biblijnymi imionami, przy każdym kolejnym potomku posuwając się dalej. Najpierw był Samuel, potem Debora i na końcu miała być Jemima, tylko że urzędniczka źle zapisała. A później tatuś zapałał nagłym i gwałtownym uczuciem do tancerki egzotycznej o mało egzotycznym imieniu Luśka i przestrzeganie dekalogu przestało go bawić. Zawinął się z naszego życia, a my zostaliśmy bez ojca, za to z kretyńskimi imionami.

– Imię można zmienić. – Diona odzyskała trzeźwość osądu.

– Można – zgodziła się Inka. – Ale się przyzwyczaiłam. Ty chyba też?

Dorycka gładko porzuciła oficjalną formę, co Dionie bardzo przypadło do gustu. Jemina uśmiechnęła się na wpół złośliwie, na wpół figlarnie, po czym sięgnęła do wielkiego torbiszcza, wyjęła kopertę formatu A4 i położyła ją na stoliku, usiłując dłonią wygładzić zagniecenia.

– Co to jest? – zainteresowała się Diona.

– Informacje od Marcina. Miał ci to przywieźć, ale wezwali go do powiatówki, więc wysłał mnie. – Jemina rozejrzała się po sali. – Możemy porozmawiać gdzie indziej? Za dużo tu ludzi. Ale kawy to bym się napiła.

Diona skinęła głową i podniosła się od stolika. Sama również miała ochotę na jeszcze jedną kawę, ale tym razem zaparzoną w ekspresie. Jako gość na prawach domownika miała nieograniczony dostęp do prywatnej kuchni Mirabelki i tam właśnie poprowadziła policjantkę, a gdy kawa była gotowa, przeszły do pokoju, tego samego, w którym w ubiegłym roku Remańska mieszkała przez ponad dwa miesiące.

Dziewczyny rozsiadły się wygodnie i delektowały aromatycznym napojem, potem wyszły na mały balkon, gdzie z trudem mieściły się dwie osoby. Mogły palić po kolei, ale Jemina wolała dotrzymać Dionie towarzystwa. Rozmawiały o niczym, nie chcąc poruszać ważnych tematów, nie miały bowiem gwarancji, czy nikt ich nie słyszy. Po powrocie do pokoju Dorycka upiła łyk kawy i odstawiła filiżankę.

– Marcin wprowadził mnie w wasze plany – oznajmiła, spoglądając poważnie na gospodynię. – Jest świetny w roli komendanta, ale jeszcze nie wie, komu dokładnie może zaufać. Gerbilak był gnojem, miał jednak kilku swoich zwolenników, bo sam kombinował i pozwalał na to innym. Dlatego Marcin na razie ufa tylko ojcu i mnie. Jestem jego daleką kuzynką, więc sama rozumiesz.

– Wcale mu się nie dziwię, też bym była ostrożna – przyznała Diona. – Dobrze, że w ogóle jest ktoś, komu może wierzyć.

Inka zrobiła minę, którą można było odczytać na wiele sposobów.

– Nie bardzo wiem, czy powinnam się z tego cieszyć. Przez to całe zaufanie ciągle dokłada mi obowiązków, a inni to podchwycili i idą w jego ślady. Na pochyłą kozę każdy skacze – dokończyła ponuro.

Dionie na moment odebrało mowę. Wpatrywała się w policjantkę, oczekując słów lub gestu sugerujących, że był to żart, ale nic takiego nie nastąpiło.

– Chyba to koza skakała na pochyłe drzewo – zaoponowała słabym głosem.

Inka machnęła ręką, lekceważąc sprawę.

– Wszystko jedno, i tak wiesz, o co chodzi. Najważniejsze, że dzięki tobie będę mogła choć trochę odpocząć od tego ciągłego rozkazywania.

Jak później Diona miała okazję się przekonać, Jemina lubowała się w wypowiadaniu przysłów, lecz prawie zawsze udawało jej się coś pomieszać. Podobnie rzecz się miała z porównaniami. Teraz jednak dziewczyna poświęciła całą uwagę enigmatycznemu stwierdzeniu Doryckiej o odpoczynku i swojej w tym roli. Nie mogąc rozgryźć zagadki, zapytała o to wprost. Ku jej ogromnemu zdumieniu Inka oświadczyła, że z polecenia Marcina będzie towarzyszyć Dionie w wyprawie do Świercznicy.

– Ale dlaczego? – Nie rozumiała tego manewru. – Nie ma do mnie zaufania?

– Nie o to chodzi – żywo zaprzeczyła Dorycka. – Wymyślił to, żeby dać ci wsparcie i asekurację, gdyby zrobiło się nieciekawie. Wprawdzie fizycznie jestem do bani, ale umiem zadzwonić po pomoc – stwierdziła z taką powagą, że Diona znów nie była pewna, czy zostało to powiedziane żartem, czy nie. Zanim zdążyła zapytać, policjantka zaczęła mówić dalej: – Poza tym może ci się przydać dodatkowa para oczu i uszu. Chętnie się zgodziłam pojechać, bo już mnie znudziło to siedzenie na dyżurce.

Diona nie zamierzała się wykłócać. Aspirantka wydała jej się sympatyczna i z poczuciem humoru, więc brak porozumienia raczej im nie groził, a przydać się rzeczywiście mogła. Ale najpierw należało wyjaśnić jeszcze jedną kwestię. Zgodnie z ustaleniami miała być to tajna misja, podczas której Diona nie powinna przedstawiać prawdziwego powodu swojego pobytu w Świercznicy. Zastanawiała się, czy nie tłumaczyć go chęcią zebrania informacji o biologicznym ojcu, który przez długie lata pełnił funkcję komendanta komisariatu w Jodłowcu. Świercznica podlegała pod jego jurysdykcję, więc istniała szansa, że mieszkańcy wioski nie dopatrzą się w tym tłumaczeniu niczego podejrzanego. Niestety towarzystwo policjantki z pewnością obróci te plany wniwecz.

– Zostałaś tam wysłana oficjalnie? – spytała więc, nie starając się nawet ukryć niechęci. – Będziesz łazić w mundurze i płoszyć ludzi. No to sorry, ale ja się wypisuję z tego interesu. Nie wiem, co temu Marcinowi odwaliło. Nie tak się umawialiśmy.

Inka wysłuchała jej spokojnie, nie próbując przerywać. Upiła łyk kawy i odezwała się dopiero, gdy Diona umilkła.

– Właśnie odbieram zaległy urlop i trochę nadgodzin. Nie jestem na służbie. Pojadę z tobą nieoficjalnie, więc nie musisz się bać, że zacznę machać ludziom legitymacją przed oczami i straszyć zawinięciem na dołek.

– A, to co innego!

Wyjaśnienie rozwiewało wszelkie wątpliwości, Diona skinęła więc głową na znak zgody. Umówiły się, że wyruszą w poniedziałek o dziewiątej, ustaliły, co która z nich powinna zabrać, po czym Jemina pożegnała się i wyszła.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Więzy krwi

Подняться наверх