Читать книгу Lecz się jedzeniem. - Haylie Pomroy - Страница 6
Wstęp Jak zostałam zaklinaczką ciała
ОглавлениеNigdy nie poznasz swojej siły, dopóki nie będziesz zmuszony, by się nią wykazać.
przypisywane Bobowi Marleyowi
Za każdym razem, gdy coś jemy, wprowadzamy zmiany w swoim metabolizmie. Wystarczy sam fizyczny akt jedzenia, wąchania i smakowania żywności. Uruchamia on szlaki metaboliczne, które pobudzają ekspresję genów. Sygnalizuje też ciału potrzebę odpowiedniej dystrybucji cukrów, pobudza wydzielanie hormonów i zawiaduje nastrojem, snem czy energią do działania. Gdy jemy, wartość odżywcza posiłku bezpośrednio wpływa na to, jak się czujemy, wyglądamy i jak zdrowi (lub nie) jesteśmy. Jak widać, w talerzu jest moc. Mimo to dla wielu z nas potrzeba nauczenia się, jak tę moc wykorzystywać, pojawia się dopiero wtedy, gdy zachorujemy albo gdy nasz wygląd, poziom energii, odporność czy wskaźniki metaboliczne zaczynają rozmijać się z naszymi oczekiwaniami.
Nieważne, co nas boli – nasze wybory żywieniowe są częścią tej walki. Mogą być jednak także częścią rozwiązania problemu. Naszym przeznaczeniem nie jest powolny rozpad – utrata energii, zdrowia, kondycji i witalności. Przeciwnie, możemy rozwiązać swoje problemy zdrowotne. Wszyscy przecież jemy, a moim pragnieniem jest pokazać, jak wielką moc ma jedzenie.
W moich receptach funkcję leków spełnia żywność. Całe swoje zawodowe życie poświęciłam uczeniu się, jakie konkretne potrawy mają wpływ na określone narządy ciała albo problemy zdrowotne. Jeśli chce się coś zmienić w swoim wyglądzie, zyskać energię i zdrowie, można przyjść z tym do mnie. Nie jestem lekarzem i nie wypisuję recept na leki. Jestem jednak dietetykiem, a moje recepty żywieniowe mają udowodniony wpływ na organizm. W ferworze pracy nad tą książką wielekroć zadawałam sobie pytanie, dlaczego zdecydowałam się wyjść z mojego bezpiecznego i przytulnego świata kliniki do świata książek, stron internetowych i newsletterów. Powodem było chyba to, że przez lata za zamkniętymi drzwiami gabinetu dzieliłam się swoimi przemyśleniami na temat ciała i sprawności z ludźmi, których spotykałam twarzą w twarz, z osobami zmagającymi się z rozmaitymi problemami zdrowotnymi, i cały czas miałam wrażenie, że to za mało. Zawsze mówiłam, że medialny przemysł wciągnął mnie ze względu na moje kłopoty zdrowotne, ale dziś myślę, że drugim ważnym powodem, dla którego wyszłam ze swojej kliniki i zaczęłam się publicznie dzielić swoją wiedzą, była chęć podarowania zdrowia każdemu. Miałam przywilej przechodzić z moimi pacjentami przez kryzysy zdrowotne i nauczyłam się przy tym tak wiele, że poczułam się zobowiązana, by podzielić się tą wiedzą. Żywność to potężny lek. Nie tylko wierzę, ale i wiem, że właściwe jedzenie może naprawdę leczyć.
Zaczęło się jednak ode mnie i od moich problemów ze zdrowiem. Na długo bowiem przed tym, zanim leczenie przez żywienie stało się moim zawodem, było czymś, co naprawdę musiało stać się centrum mojego świata, bym mogła odzyskać grunt pod nogami. Zanim zaczęłam robić to dla innych, musiałam odkryć, co żywność może zrobić dla mnie. To była kwestia życia lub śmierci.
OD STODOŁY DO KLINIKI
Na studiach weterynaryjnych musiałam wziąć urlop zdrowotny. To wtedy miałam czas przemyśleć, kim jestem i kim chcę zostać, i to zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Gdy zatem zabrałam się do pisania pierwszej książki Dieta przyspieszająca metabolizm, wiedziałam, że moi czytelnicy, zanim rozważą zastosowanie się do moich rad odnośnie chudnięcia, chcieliby dowiedzieć się czegoś o mnie samej. Wielu widziało moich klientów na czerwonym dywanie i stąd zna rezultaty mojej pracy z ciałem. Mimo to czułam, że powinni wiedzieć coś więcej o mnie samej: o tym, kim jestem i jak nauczyłam się robić to, czym się param. Opowiedziałam więc moim czytelnikom o moich doświadczeniach w przemyśle rolniczym i hodowli zwierząt, o tym, jak studiowałam wiele różnych kierunków, by z najrozmaitszych tradycji zebrać to, co w nich najlepsze i co rzeczywiście działa.
Kolejnym krokiem było napisanie książki kucharskiej. Pracując nad nią, chciałam, żeby czytelnicy poznali moje osobiste doświadczenia kulinarne, a zwłaszcza, by dowiedzieli się, że moja rodzina ma osobistego kucharza, czyli mnie. Jestem mamą i całymi dniami szykuję jedzenie dla moich dzieci. Z kolei w książce The Burn [Spalanie] przyjęłam nieco inne podejście. Chciałam, by czytelnicy zrozumieli, że wielu spośród moich klientów to nie perfekcyjni z pozoru celebryci, którzy i tak są w świetnej formie i potrzebują tylko niewielkich poprawek. Pragnęłam, żeby ludzie dowiedzieli się, iż przez ponad 20 lat działalności w mojej klinice mogłam bezpośrednio obserwować, że choć ludzkie ciała nie są takie same, mają jedną wspólną cechę: tendencję do zatrzymywania się na pewnym etapie bez możliwości pójścia dalej. Widziałam też, jak poszukiwania przyczyny takiego stanu i na pozór niewielkie zmiany mogą sprawić, że metabolizm zacznie działać pełną parą.
W tej książce mam do opowiedzenia zupełnie inną historię, ponieważ miejsce, do którego chciałabym zaprosić swoich czytelników, wymaga czegoś więcej niż informacji o moim wykształceniu, doświadczeniu klinicznym czy życiu osobistym. W tej książce opowiadam, że i mnie nie omijały problemy zdrowotne. Musiałam się z nimi zmierzyć już kiedyś i wciąż walczę, każdego dnia. Moje życie to próba osiągnięcia równowagi między zdrowiem a walką z chorobą i wiem, że bez pożywienia, które daje mi siłę do utrzymania tej równowagi, dawno bym zginęła.
To już moja czwarta książka – dla tych, którzy są ze mną od początku, nasza czwarta książka razem – i czuję, że przeszliśmy wspólnie tak długą drogę w odkrywaniu siebie, że moi czytelnicy są niczym moi klienci albo przyjaciele (oczywiście witam także was – moi nowi znajomi). Wszyscy wyruszyliśmy na wyprawę, której celem jest samopoznanie, odkrywanie siebie i samouzdrawianie. Dzieliliśmy się chlebem i solą i pracowaliśmy nad naprawieniem pewnych bardzo źle funkcjonujących relacji dotyczących żywności. Zakładając, że jesteście moimi przyjaciółmi, będę mogła być z wami bardziej szczera i bezpośrednia niż w którejkolwiek z moich wcześniejszych książek.
A teraz pozwólcie, że wezmę głęboki oddech i pokrótce opowiem, skąd pochodzę i dlaczego tak głęboko wierzę w to, że żywność może być lekiem.
Przyszłam na świat z całą listą wszelakich alergii: na jedzenie, pyłki i rozmaite substancje, które mogą stykać się ze skórą. Mam też autoimmunologiczną przypadłość o nazwie idiopatyczna plamistość małopłytkowa (ITP). Sprawia ona, że w mojej krwi jest bardzo mało trombocytów, czyli płytek krwi, bo moje ciało przez pomyłkę atakuje je i niszczy. W rezultacie moja krew kiepsko krzepnie, a to powoduje, że bardzo łatwo się siniaczę i trudno jest zatamować u mnie krwawienie, nawet z niewielkiej ranki. Bywa, że ta choroba przebiega łagodnie. Czasem pojawia się u dzieci, a potem sama przechodzi. W moim przypadku ma jednak charakter przewlekły i będzie mi towarzyszyć do końca życia. U mnie każde krwawienie może skończyć się źle; jak wtedy, gdy pękła mi torbiel na jajniku. O swojej chorobie dowiedziałam się, gdy w wieku 17 lat dostałam krwotoku podczas usuwania migdałków.
Moja mama mawiała, że urodziłam się w biegu. I nawet jako dziecko nigdy nie pozwalałam, żeby jakieś zdrowotne problemy przeszkadzały mi w codziennym pędzie. Z powodu alergicznego wyprysku miałam zmiany na powiekach i dłoniach, kupowałam więc całe paczki bandaży, obwiązywałam nimi palce, a potem zakładałam na to białe, bawełniane rękawiczki albo takie do konnej jazdy. Jedynym miejscem, w którym czułam, że bez problemu mogę przez cały dzień chodzić w rękawiczkach, była stodoła. Gdy wieczorem wracałam do domu, moczyłam ręce w ciepłej wodzie z betadyną, bo krew i pot sprawiały, że bandaże przylepiały się do skóry. Miałam też straszne wypryski w zgięciach łokci i kolan. Gdy szliśmy na plażę, piasek i sól jeszcze pogarszały sytuację, wywołując dotkliwy ból. Przez całą drogę powrotną do domu płakałam, ale gdy po kilku dniach ból łagodniał, błagałam mamę, żebyśmy znów pojechali nad morze. Takie było moje życie z chorobą autoimmunologiczną – przynajmniej do czasu, gdy nauczyłam się wykorzystywać żywność do kontrolowania swoich dolegliwości.
I wtedy, a miałam wówczas 25 lat, przeżyłam okropny wypadek samochodowy, w którym omal nie straciłam życia. Przez następne 3 lata z powodu zamkniętego urazu głowy byłam podopieczną centrum rehabilitacji po urazach mózgu. Musiano mi też kompletnie odbudować bark. Najpierw przez 9 tygodni leżałam w gipsie od biodra po kciuk, który wystawał, jakbym zamierzała złapać stopa. Potem na kolejne 8 tygodni przygipsowano mi rękę do talii. Wypadek pozostawił mi też pamiątkę w postaci bólowego zaburzenia ośrodkowego układu nerwowego, określanego mianem algodystrofii albo choroby Sudecka (RSD – Reflex Sympathetic Dystrophy Syndrome). Kiedyś popełniłam ten błąd i przeczytałam, co lekarz napisał w mojej karcie choroby. „Jeden z najgorszych przypadków RSD, jakie widziałem w całej mojej karierze. Prawdopodobnie popełni samobójstwo”. Wyobrażacie sobie, jak to jest przeczytać notatkę, z której wynika, że przez resztę życia będziecie prawdopodobnie doświadczać tak wielkiego bólu, że najpewniej ze sobą skończycie? Mogę was zapewnić, że to nic śmiesznego. Zainspirowało mnie to jednak do poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co się ze mną dzieje. Jakie szlaki metaboliczne były zaangażowane w zaburzenia układu nerwowego, których doświadczam? To wtedy po raz pierwszy na poważnie zwróciłam się ku żywności i medycynie alternatywnej – by ulżyć sobie w bólu i chronić swoją psychikę.
Mogłabym pewnie nawet pozwać moje ciało przed sąd za to, że nie spełnia ogólnie przyjętych standardów i ciągle się psuje (to amerykańskie Lemon Law). Po tym, jak poroniłam, a następnie w odstępie kilku tygodni to samo spotkało dwie moje kuzynki, dowiedziałam się, że wszystkie trzy jesteśmy homozygotami mutacji w genie kodującym MTHFR (reduktazę metylenotetrahydrofolianu). To genetyczna wada, która sprowadza się do tego, że organizm nie potrafi efektywnie przyswajać kwasu foliowego.
Dzięki wieloletniej pracy i upowszechnianiu wiedzy, jaką prowadzi March of Dimes, każdy dziś chyba wie, że kwas foliowy jest niezbędny do zapobiegania niektórym rodzajom wad wrodzonych i że ta witamina zmniejsza ryzyko poronienia. Hasło March of Dimes brzmi: Every woman every day (Każda kobieta, każdego dnia), co oznacza, że wszystkie panie w wieku rozrodczym powinny codziennie przyjmować suplementy kwasu foliowego. W moim przypadku jednak to by nie pomogło, bo ze względu na wadę genetyczną mój organizm nie potrafi wykorzystywać kwasu foliowego w tradycyjnej postaci. To zaś sprawia, że ryzyko poronienia albo urodzenia dziecka z wadą rdzenia kręgowego było u mnie bardzo wysokie.
Jakby tego było mało, dowiedziałam się też, że mam coś, co określa się mianem „zespołu łamliwego chromosomu X”. To dziedziczna przypadłość, w której chromosom X jest bardziej podatny na uszkodzenia, szczególnie te spowodowane niedoborem kwasu foliowego. W najcięższych przypadkach może to prowadzić do ciężkich zaburzeń poznawczych i upośledzeń, z autyzmem włącznie. W moim przypadku chodziło o stosunkowo ciężką dysleksję i ADHD, za które dziś jestem wręcz wdzięczna, bo pozwoliły mi ustalić priorytety i doprowadziły mnie do celu. Dzięki moim niedoskonałościom stworzyłam sobie całą sieć wsparcia. Gdy byłam młodsza, sprawiały mi wiele problemów, ale dziś nauczyłam się, jak sobie z nimi radzić, a przy tym przypominają mi one, dlaczego jestem tu, gdzie jestem.
Tu muszę wziąć kolejny głęboki oddech, bo na ogół o tym wszystkim nie opowiadam. Jak zatem udało mi się przetrwać z tymi wszystkimi chorobami? Myślę, że lepiej byłoby zapytać: „Jak udało mi się nie tylko z nimi przeżyć, ale i rozkwitnąć?”. Gdy ostatnio byłam u hematologa (muszę go odwiedzać regularnie ze względu na moje ITP), powiedział mi:
– Wiesz, ty naprawdę jesteś zbyt zdrowa, żeby tu przychodzić. Masz nienaprawialne, genetyczne zaburzenia krzepnięcia, a mimo to twoje wyniki są fantastyczne. Zupełnie tego nie rozumiem.
– Świetnie – odparłam. – Zatem nie muszę się tu już pojawiać!
– Zobaczymy się za 4 miesiące – odparł z uśmiechem. – Ale i tak nie rozumiem.
Takie wizyty zawsze przypominają mi, że należy być wdzięczną. Dziś moje wyniki badań są świetne i muszę za to podziękować temu, co jem. Nie brałam prednizonu od czasu, gdy skończyłam 21 lat, i muszę za to podziękować temu, co jem. Urodziłam dwoje wspaniałych, zdrowych dzieci i muszę za to podziękować temu, co jem. Z moim RSD radzę sobie bez leków i muszę za to podziękować temu, co jem. Mimo problemów z uczeniem się napisałam trzy bestsellery „New York Timesa”. Moja kariera kwitnie. Czuję się dobrze tu i teraz. Za to wszystko muszę podziękować temu, co jem.
Wierzę, że przeszłam przez to wszystko nie tylko po to, żebym ja mogła być zdrowa. Wiem, że ostatecznym celem było to, bym mogła pomagać innym. Chcę, żeby moi klienci i czytelnicy mieli za co dziękować temu, co jedzą. Za to, jak dobrze się czują, jak skutecznie udało się im rozwiązać problemy ze zdrowiem i jak mogą teraz żyć pełnią życia. Chciałabym, żeby odnosili same sukcesy i triumfowali tak jak ja. Wszyscy mamy gorsze dni, ale możemy sprawić, by tych dobrych było więcej – o wiele, wiele więcej.
Na szczęście dla mnie – i dla was – wiem, jak wykorzystać żywność, by zmienić to, co się dzieje we wnętrzu mojego ciała, by przezwyciężyć ograniczenia genetyczne i inne. Nie mogłam sobie wybrać garnituru genetycznego, ale udało mi się zmienić sposób, w jaki się on ujawnia. Moje problemy zdrowotne nie wpływają na moje życie tak, jak – według współczesnej wiedzy medycznej – powinny. Nie pozwalam im na to. Nie akceptuję tego, że są moim przeznaczeniem. I jestem żywym dowodem na to, że można być zdrowym, więc inni też mogą.
Nie chcę się nad tym rozwodzić bez końca. Na rynku jest wystarczająco dużo książek opowiadających o tym, jak straszne jest życie. Ja wolałabym przejść do konkretów. To nie jest książka, w której będziemy biadolić nad stanem żywności na świecie, nad wskaźnikami otyłości czy chorób serca ani nawet nad tym, jakie kłopoty zdrowotne dotykają nas samych. Mnóstwo ludzi to robi i nie trzeba nam kolejnej takiej książki. Czas jest cenny, a ja prowadzę biznes, wychowuję dzieci i jeżdżę konno, więc szanuję czas zarówno swój, jak i moich czytelników, w szczególności zaś ten, który zdecydowaliśmy się spędzić wspólnie. Dlatego to nie jest książka oparta na teorii czy statystyce ani na strachu przed tym, co może się zdarzyć. To książka wykorzystująca siłę, jaka tkwi w żywności. Nie mam czasu siedzieć i myśleć o tym, jak ciężkie jest moje życie. Wystarczająco przeraża mnie moja historia choroby. Gdybym sobie na to pozwoliła, mogłabym całymi dniami zamartwiać się za każdym razem, gdy wkładam coś do ust, ale jestem zbyt zajęta skupianiem się na tym, żeby moje parametry biochemiczne były w porządku dziś, żebym mogła wykonać pracę, jaką muszę wykonać dziś.
Nie chcę żyć w strachu. Nasz czas na Ziemi jest na to zbyt krótki. Wolę przeżyć życie radośnie, kochając to, co jem. Uwielbiam jedzenie – i wy też je pokochacie, gdy zobaczycie, co może dla was zrobić. Muszę powiedzieć, że jestem wdzięczna za tych wszystkich lekarzy, naukowców i guru, którzy byli przede mną i jasno określili, czego nam w życiu nie trzeba – jakie pokarmy nas zabijają, sprawiają, że stajemy się grubi albo uzależnieni. Po prostu nie muszę się już na tym skupiać. Potrzebuję odpowiedzi, a nie kolejnych rzeczy, których mam się bać. Ta książka jest o tym, jak żywność może nam pomóc osiągnąć wspaniałe efekty, a nie o tym, co z tej żywności odrzucić ze strachu, że jest szkodliwe. Zakładam, że ci, którzy czytają tę książkę, też nie akceptują takiego myślenia. Odpowiedzi są praktyczne. Rozwiązania również. Żywność jest praktyczna, a w moim świecie jedzenie to najlepszy, najbezpieczniejszy i zadziwiająco skuteczny lek. Nie wolno się go bać, trzeba go pokochać.
To właśnie chciałabym zrobić: dowiedzieć się, co czytelnik zamierza zrobić dla swojego zdrowia, gdy ciało przestaje go słuchać. Przewlekły problem? Nawracająca niestrawność albo ciągłe zmęczenie? Problemy z hormonami? Za wysoki cholesterol? Depresja? Stan przedcukrzycowy albo cukrzyca? A może jakaś choroba autoimmunologiczna? Każdy z tych problemów zdrowotnych wynika z określonych zaburzeń metabolizmu, upośledzenia szlaków przemian chemicznych. Żywność i terapie naturalne mogą zatem stworzyć podwaliny, na których da się odbudować zdrowie. Jeśli chcemy dać ciału to, czego potrzebuje, by wrócić na właściwe tory, odpowiedzią jest właśnie… jedzenie.
Zakładam, że moi czytelnicy – podobnie jak moi klienci – są osobami dynamicznymi, żyjącymi w różnorodnym świecie, mającymi wiele pozytywnych i nie tak pozytywnych doświadczeń ze zdrowiem (a sądzę, że tak właśnie jest) i prawdopodobnie potrzebują informacji na wiele związanych z nim tematów, napisałam więc tę książkę. Usiądziemy sobie razem, a ja posłucham waszych historii. Szczerze podzieliłam się z wami swoimi doświadczeniami, a teraz chciałabym poznać wasze. Potem przedstawię plan. Zacznę od podstaw – od tego, co każda zdrowa osoba powinna robić na co dzień – a potem wspólnie zastanowimy się, co każdy może zrobić, by rozwiązać swoje problemy. Jestem też zaangażowana w tworzenie aktywnej wspólnoty w sieci, gdzie można zwracać się o pomoc i wsparcie, i znaleźć dodatkowe informacje na temat wszystkich interesujących kwestii, jak również tysiące dodatkowych przepisów dotyczących recept żywieniowych zawartych w tej książce. Znajdziecie nas na www.hayliepomroy.com. Czekamy!
Nasze ciała są silniejsze i odporniejsze, niż sądzimy. W ciągu ostatnich 20 lat byłam świadkiem takich zmian w swoim ciele i w ciałach tysięcy moich klientów, jakie wcześniej uznałabym za niemożliwe. Widziałam zdrowotne tragedie, które wydawały się zupełnie poza kontrolą, i ludzi z wyrokiem fizycznej degradacji, którym jednak udało się odwrócić zły los i uleczyć się z choroby.
Przed każdym moim wykładem mąż powtarza mi: „Daj czadu, złotko! Oni tu nie przyszli, żeby słuchać drętwego wykładu, ale dlatego, że potrzebują twojej pomocy”. Tak właśnie myślę o swoich klientach i czytelnikach moich książek. Oficjalny wymiar, jaki niesie forma książkowa, może utrudnić nawiązanie relacji – stanąć między mną a wami i waszym poszukiwaniem drogi do zdrowia. Zamierzam zatem zrobić to, co robię dla wszystkich moich klientów. Powiem wszystko, co wiem, a potem wspólnie będziemy to przerabiać, przycinać i dopasowywać, by przerwać dysfunkcyjne przystosowania organizmu i przywrócić tę perfekcję, która jest w każdym, gdy ciało ma pełne wsparcie.
Taka jest moc żywności i siła wiedzy o tym, co może dla nas zrobić. To moc książki Lecz się jedzeniem. Najlepszymi nauczycielami byli dla mnie: moje ciało, moi klienci i nasza społeczność. To nie czas na jedzenie. To czas, by leczyć się, jedząc.