Читать книгу Tatuażysta z Auschwitz - Heather Morris - Страница 6

2

Оглавление

– Wychodzić. Wszyscy na zewnątrz!

Słychać dźwięk gwizdków i szczekanie psów. Przez otwarte drzwi do Bloku 7 wpadają promienie czystego, porannego słońca. Mężczyźni wyplątują się z kłębowiska ciał, zsuwają z prycz na dół i powoli wychodzą na zewnątrz. Stają tuż pod ścianą budynku. Nikt się nie kwapi, żeby się oddalić. Czekają. I czekają. Ci od gwizdków i wrzasków zniknęli. Mężczyźni przestępują z nogi na nogę, szeptem rozmawiają z sąsiadami. Pod innymi blokami rozgrywają się podobne sceny. Co teraz? Czekać.

Wreszcie pojawia się esesman w asyście więźnia, a Blok 7 milknie. Żadnego wstępu. Więzień wyczytuje numery z kartki. Esesman stoi obok, niecierpliwie postukując obcasem i uderzając się w udo trzymanym w dłoni pejczem. Dopiero po chwili do więźniów dociera, że wyczytywane numery odpowiadają tym, które wytatuowano im na lewym przedramieniu. Apel dobiega końca, dwa numery nie odpowiedziały.

– Ty. – Wyczytujący wskazuje mężczyznę z końca rzędu. – Pójdziesz na blok i sprawdzisz, czy nikt tam nie został.

Mężczyzna patrzy na niego niepewnie. Nie zrozumiał ani słowa. Kiedy sąsiad szeptem tłumaczy mu polecenie, pospiesznie je wykonuje. Po chwili wraca, podnosząc dwa palce, środkowy i wskazujący: dwóch nie żyje.

Podchodzi esesman. Mówi coś po niemiecku. Więźniowie nauczyli się już trzymać gęby na kłódkę i posłusznie czekają z nadzieją, że ktoś im to przetłumaczy. Lale rozumie wszystko.

– Dostaniecie dwa posiłki dziennie. Jeden rano, a drugi wieczorem. Jeśli dożyjecie wieczora – dodaje z ponurym uśmiechem. – Po porannym posiłku będziecie pracować, dopóki nie każemy przestać. Będziecie dalej rozbudowywać ten obóz. Przywieziemy tu bardzo, bardzo dużo ludzi. – Półuśmiech na jego twarzy zamienia się w grymas dumy. – Róbcie, co wam każe wasz kapo i ludzie od planów budowlanych, a doczekacie zachodu słońca.

Słychać brzęk metali i więźniowie odwracają się w stronę zbliżającej się grupy mężczyzn, którzy niosą dwa kotły i naręcze niewielkich metalowych menażek. Śniadanie. Kilku więźniów rusza w kierunku nadchodzących, najwyraźniej chcąc im pomóc.

– Jeszcze krok, a ich wystrzelam – rzuca ostro esesman, podnosząc lufę karabinu. – Nie będzie drugiego ostrzeżenia.

Strażnik oddala się, a więzień, który odczytywał apel, zwraca się do grupy:

– Słyszeliście, co powiedział – mówi po niemiecku z polskim akcentem. – Jestem waszym kapo, czyli ja tu rządzę. Ustawicie się w dwie kolejki po jedzenie. Niech tylko nikomu nie przyjdzie do głowy się poskarżyć, bo mnie popamięta.

Mężczyźni ustawiają się karnie, a kilku dopytuje się ściszonymi głosami, co takiego powiedział „Niemiec”. Lale przekazuje jego słowa stojącym najbliżej niego i prosi, żeby podali dalej. Będzie tłumaczył, ile tylko zdoła.

Kiedy przychodzi kolej na niego, z wdzięcznością przyjmuje niewielki cynowy kubek; zawartość wylewa się na szorstkie dłonie człowieka, który mu go wręcza. Lale odsuwa się na bok i przygląda posiłkowi. Brązowy płyn bez jakichkolwiek dodatków ma trudny do zidentyfikowania zapach. Ani to kawa, ani herbata, ani zupa. Lale boi się, że jeśli będzie sączył ohydną ciecz zbyt wolno, może ją zwymiotować. Zamyka więc oczy, zatyka nos palcami i połyka wszystko za jednym zamachem. Inni mają mniej szczęścia.

– Trafiłem na kawałek ziemniaka, a ty jak? – Stojący nieopodal Aron wznosi kubek w parodii toastu.

– Sam nie wiem, kiedy ostatnio jadłem coś równie pysznego.

– Zawsze masz taki dobry humor?

– Zapytaj mnie o to wieczorem. – Lale puszcza oko w odpowiedzi.

Oddaje pusty kubek więźniowi, od którego go dostał, i dziękuje mu skinieniem głowy i półuśmiechem.

– Jak już skończycie jeść, śmierdzące nieroby, to ustawić się z powrotem w rzędzie! – wrzeszczy kapo. – Macie robotę do zrobienia!

Lale przekazuje innym polecenie.

– Pójdziecie za mną – warczy kapo – i będziecie robić, co wam każe brygadzista. Jak się ktoś będzie obijał, to zaraz się o tym dowiem.

Prowadzi grupę Lalego do na wpół skończonego budynku, identycznego jak blok, w którym spali. Są tam już inni więźniowie: cieśle i murarze pracują w milczeniu w miarowym rytmie, jak ludzie przywykli do wspólnej pracy.

– Ty. Tak, ty. Właź na dach. Tam będziesz pracować.

Lale zdaje sobie sprawę, że polecenie jest skierowane do niego. Rozgląda się wokół, aż dostrzega drabinę wiodącą na dach. Na nim widzi dwóch kucających więźniów, którzy czekają na wjeżdżające właśnie na górę dachówki. Lale wspina się po drabinie, a mężczyźni robią mu miejsce. Na razie dach składa się z drewnianych dźwigarów, na których będą układane płyty.

– Uważaj – mówi robotnik. – Przesuń się tam wyżej i patrz, co robimy. To nic trudnego.

Mężczyzna jest Rosjaninem.

– Nazywam się Lale.

– Później się będziemy zapoznawać, dobra? – Robotnicy wymieniają spojrzenia. – Rozumiesz, co mówię?

– Tak – odpowiada po rosyjsku Lale. Mężczyźni się uśmiechają.

Lale przygląda się, jak odbierają ciężkie, ceramiczne dachówki z rąk wystających ponad krawędź dachu, czołgają się do miejsca, gdzie wcześniej skończyli, i starannie je układają jedną na drugiej, po czym wracają do drabiny po kolejne. Rosjanin miał rację – to nie jest trudna praca, więc Lale wkrótce do nich dołącza, odbiera dachówki i mocuje je do powierzchni dachu. Jest ciepły wiosenny dzień, więc jeśli nie udaje mu się dorównać bardziej doświadczonym robotnikom, to tylko dlatego, że żołądek ściska mu się boleśnie z głodu.

Przerwa zostaje ogłoszona dopiero po kilku godzinach. Lale rusza w kierunku drabiny, ale Rosjanin go powstrzymuje.

– Tutaj bezpieczniej odpoczywać. Stąd nie widać cię z dołu.

Lale idzie w ślady towarzyszy, którzy najwyraźniej wiedzą, które miejsce jest najlepsze, żeby usiąść i rozprostować nogi: narożnik, gdzie do wzmocnienia dachu użyto najmocniejszego drewna.

– Od jak dawna tu jesteście? – pyta Lale, zaraz gdy siadają.

– Będzie jakieś dwa miesiące. Po jakimś czasie ciężko powiedzieć.

– Skąd jesteście? Znaczy, skąd się tu wzięliście? Jesteście Żydami?

– Za dużo pytań naraz. – Rosjanin się śmieje, a młodszy, większy od niego robotnik przewraca oczami wobec ignorancji nowego, który jeszcze nie wie, gdzie jego miejsce w obozie.

– Żadni z nas Żydzi, tylko radzieccy żołnierze. Oddzieliliśmy się od oddziału, a te pieprzone szkopy nas złapały i zapędziły do roboty. A ty co, Żyd?

– Tak. Przywieźli nas wczoraj z taką wielką grupą ze Słowacji: sami Żydzi.

Rosjanie spoglądają na siebie wymownie. Starszy odwraca się, przymyka oczy i unosi twarz ku słońcu, udział w rozmowie zostawiając młodszemu.

– Rozejrzyj się. Stąd widać, ile bloków się buduje i ile terenu muszą oczyścić.

Lale unosi się na łokciach i patrzy na ogromny obszar otoczony ogrodzeniem pod napięciem. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widać bloki takie same jak ten, który właśnie buduje. Nagle chwyta go za gardło groza, kiedy dociera do niego, czym to miejsce może się stać. Słowa więzną mu w gardle, nie chce, żeby głos zdradził jego poruszenie. Kładzie się z powrotem i odwraca głowę od towarzyszy, desperacko próbując zapanować nad emocjami. Nikomu nie wolno ufać, nie można zdradzać nic na swój temat, trzeba się pilnować…

Mężczyzna obserwuje go uważnie.

– Słyszałem, jak esesmani się chwalili, że ten obóz koncentracyjny będzie największy ze wszystkich.

– Naprawdę? – Lale zmusza gardło do pracy. – Skoro mamy go razem budować, to chyba możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz.

– Andor – odpowiada tamten. – A ten wielkolud to Borys. On nie lubi dużo gadać.

– Od gadania można tutaj zginąć. – Borys wyciąga rękę i ściska dłoń Lalego.

– Co jeszcze możecie mi powiedzieć o ludziach tutaj? – dopytuje Lale. – I kim, do cholery, są ci wszyscy kapo?

– Ty mu powiedz. – Borys ziewa szeroko.

– Niektórzy to radzieccy żołnierze, jak my, ale to mało kto, a reszta to inne trójkąty.

– Jak ten zielony u mojego kapo? – zgaduje Lale.

Andor odpowiada śmiechem, ale tłumaczy:

– Ci z zielonymi są najgorsi, to kryminalni: mordercy, gwałciciele, takie typy. Sprawdzają się jako strażnicy, bo to straszni ludzie. Inni trafili tutaj przez antyniemieckie poglądy polityczne. Ci mają czerwony trójkąt. Od czasu do czasu można zobaczyć czarny trójkąt, ale rzadko. To są nieroby i nigdy za długo nie wytrzymują. No i wreszcie ty i twoi koledzy.

– Mamy żółtą gwiazdę.

– Tak, dla was jest gwiazda. Wasza zbrodnia to bycie Żydem.

– A wy? Dlaczego nie macie żadnego koloru? – pyta Lale.

Andor wzrusza ramionami.

– My jesteśmy wrogami i tyle.

Borys parska śmiechem.

– Obrażają nas, bo dają wam nasze mundury. Niewiele gorszego może nas z ich strony spotkać.

Rozlega się dźwięk gwizdka i wszyscy trzej wracają do pracy.

Wieczorem mężczyźni z Bloku 7 gromadzą się w niewielkich grupkach, rozmawiają, wymieniają się informacjami i zadają pytania. Kilku staje na drugim końcu budynku, żeby wznieść modlitwę do swojego Boga. Słowa mieszają się, aż nie sposób ich zrozumieć. O co się modlą, o wsparcie, pomstę czy pogodzenie z losem? Lale myśli, że bez pomocy rabina każdy modli się o to, co dla niego najważniejsze. Postanawia, że właśnie tak powinno to wyglądać. Krąży od jednej grupy do drugiej, słucha, ale nie przyłącza się do żadnej rozmowy.

Pierwszego dnia Lale wyciągnął z obu rosyjskich towarzyszy wszystko, co się dało. Przez resztę tygodnia stosuje się do własnych rad: nie wychyla się, robi, co mu każą, z nikim nie dyskutuje. Nie przestaje obserwować wszystkich i wszystkiego dookoła. Patrzy na nowe budynki i widzi wyraźnie, że Niemcom brakuje zmysłu architektonicznego. Kiedy tylko może, podsłuchuje pogrążonych w rozmowie i plotkach esesmanów, którzy nie mają pojęcia, że Lale rozumie, co mówią. Dostarczają mu jedynej dostępnej tu amunicji, wiedzy, a on zachowuje ją na później. Przez większość dnia esesmani podpierają ściany, palą papierosy i nieszczególnie uważnie pilnują więźniów. Wkrótce Lalemu udaje się podsłuchać, że Hoess, komendant obozu, to leniwy dupek, który prawie nigdy tu nie przychodzi, i że kwatery dla Niemców w Auschwitz są lepsze niż w Birkenau, bo tam nie ma papierosów i piwa.

Lale zauważa, że jedna grupa szczególnie się wyróżnia. Trzymają się z dala od innych, noszą cywilne ubrania i rozmawiają z esesmanami bez obawy o własne bezpieczeństwo. Lale postanawia, że musi się dowiedzieć, kim są ci ludzie. Ci inni więźniowie nigdy nie biorą do ręki deski ani dachówki, tylko chodzą po obozie swobodnie i załatwiają jakieś sprawy. Jednym z nich jest jego kapo. Jak by tu dostać taką pracę? Gdyby mu się udało, mógłby się dowiedzieć, co się dzieje w obozie, jaka przyszłość czeka Birkenau i – przede wszystkim – jego samego.

Lale siedzi na dachu w promieniach słońca i kładzie dachówki, gdy nagle zauważa, że w ich stronę zmierza kapo.

– Dalej, leniuchy, do roboty, szybciej! – krzyczy Lale. – Mamy blok do skończenia!

Wywrzaskuje polecenia, kiedy kapo dociera na miejsce. Od jakiegoś czasu Lale zawsze pozdrawia go uprzejmym skinieniem głowy. Raz kapo odpowiedział mu na pozdrowienie, zwrócił się też do niego po polsku. W najgorszym wypadku widzi w nim potulnego więźnia, który nie będzie sprawiał problemów.

Uśmiechając się lekko pod nosem, kapo wbija wzrok w Lalego i gestem dłoni nakazuje mu zejść z dachu. Lale podchodzi z opuszczoną nisko głową.

– Podoba ci się ta robota na dachu? – pyta kapo.

– Zrobię wszystko, co mi każą – odpowiada Lale.

– Ale każdy by chciał, żeby żyło mu się łatwiej, co nie?

Lale milczy.

– Potrzebny mi chłopak do posług – mówi kapo, bawiąc się wystrzępionym brzegiem radzieckiej koszuli wojskowej, którą ma na sobie.

Jest na niego za duża; wybrał ją z powodu mikrej postury, żeby sprawiać wrażenie większego niż w rzeczywistości, potężniejszego niż ci, którym rozkazuje. Z ust, w których brakuje paru zębów, Lale czuje smród na wpół przetrawionego mięsa.

– Będziesz robić wszystko, co ci każę. Będziesz mi przynosić jedzenie, czyścić mi buty, będziesz na moje każde zawołanie. Jak posłuchasz, będzie ci się żyło łatwiej; jak mnie zawiedziesz, to mnie popamiętasz.

Lale stoi przed kapo i rozważa jego propozycję. Zastanawia się, czy jeśli się zgodzi zostać posługaczem, podpisze diabelski cyrograf.

Jest piękny wiosenny dzień, ciepły, ale niezbyt gorący. Lale patrzy, jak spora ciężarówka z zasłoniętą naczepą mija punkt, gdzie zwykle rozładowywane są materiały budowlane. Pojazd jedzie dalej i skręca za budynek administracji. Lale wie, że stamtąd niedaleko jest do ogrodzenia i choć nigdy nie śmiał się tam zapuścić, teraz nie może zapanować nad ciekawością. Idzie tam, gdzie pojechała ciężarówka, demonstracyjnie swobodnie, przybiera pozę człowieka, który ma prawo tam być, ma prawo chodzić, gdzie mu się podoba.

Zagląda za róg na tyły budynku. Ciężarówka zatrzymuje się przed dziwnym autobusem. Zamieniono go w coś w rodzaju bunkra z oknami zabitymi arkuszami stalowej blachy. Lale widzi kilkudziesięciu nagich mężczyzn pędzonych z ciężarówki do autobusu. Niektórzy idą sami. Inni się opierają, a wtedy spadają na nich ciosy wymierzane kolbami karabinów. Półprzytomnych niepokornych wloką ku przeznaczeniu współwięźniowie.

Autobus jest tak przepełniony, że ostatni wsiadający zapierają się kurczowo palcami stóp o stopnie, a ich nagie pośladki wystają poza drzwi. Esesmani wpychają ich do środka w kłębowisko ciał. Potem zatrzaskują drzwi. Jeden wartownik obchodzi autobus dookoła, puka w metalowe blachy w oknach, sprawdza, czy wszystko jest zabezpieczone. Drugi zwinnie wchodzi na dach, trzymając w dłoni kanister. Sparaliżowany Lale patrzy, jak Niemiec otwiera niewielką klapę na dachu i wlewa całą zawartość kanistra do środka. Następnie zatrzaskuje klapę i zamyka na zasuwę. Kiedy esesman schodzi na ziemię, autobus się trzęsie i z wnętrza dobiegają stłumione krzyki.

Pod Lalem uginają się kolana, pada na klęczki i wymiotuje. Klęczy tam, wśród wsiąkających w grunt wymiocin, kiedy wrzaski powoli cichną.

Kiedy w autobusie zapada zupełna cisza i bezruch, otwierają się drzwi. Ze środka wypadają martwi ludzie jak bloki kamienia.

Zza drugiego rogu budynku maszeruje grupa więźniów. Ciężarówka podjeżdża, a oni zaczynają ładować ciała na naczepę, sapiąc pod ich ciężarem i próbując ukryć przerażenie. Na oczach Lalego rozegrała się rzecz niewyobrażalna. Podnosi się z kolan, czuje, że stoi u progu piekieł, a dusza płonie mu żywym ogniem.

Nazajutrz rano nie może się podnieść. Pali go gorączka.

Przez siedem dni Lale nie odzyskuje przytomności. Ktoś delikatnie wlewa mu wodę do ust. Na czole czuje chłodny, wilgotny kompres.

– Już, już, chłopcze – słyszy czyjś głos. – Spokojnie.

Lale otwiera oczy i widzi obcą twarz starszego człowieka, który patrzy na niego łagodnymi oczami. Unosi się na łokciach, a nieznajomy pomaga mu usiąść. Siada i rozgląda się zdezorientowany dookoła. Jaki dzisiaj dzień? Co to za miejsce?

– Świeże powietrze dobrze ci zrobi – mówi nieznajomy i bierze Lalego pod ramię.

Prowadzi go na zewnątrz, pod bezchmurne niebo i światło dnia, który wydaje się stworzony do radości, a Lalego przeszywa dreszcz na wspomnienie takiego samego dnia. Potyka się, kiedy świat wiruje mu przed oczami. Nieznajomy go podtrzymuje i prowadzi w stronę pobliskiego stosu drewna.

Podciąga rękaw Lalego i wskazuje palcem wytatuowany tam numer.

– Nazywam się Pepan. Jestem Tätowierer. Jak ci się podoba moja robota?

– Tätowierer? – odpowiada Lale. – Czyli to ty mi to zrobiłeś?

Pepan wzrusza ramionami i patrzy Lalemu prosto w oczy.

– Nie miałem wyboru.

Lale potrząsa głową.

– Gdybym się planował tatuować, to wybrałbym coś innego, nie ten numer.

– A co byś wolał? – chce wiedzieć Pepan.

Lale uśmiecha się szelmowsko.

– Jak jej na imię?

– Mojej lubej? Nie mam pojęcia. Jeszcze jej nie spotkałem.

Pepan parska cichym śmiechem. Przez chwilę siedzą razem w milczeniu. Lale wodzi palcem po cyfrach na przedramieniu.

– Co to za akcent?

– Jestem Francuzem.

– A co się ze mną działo? – pyta w końcu Lale.

– Tyfus. Niewiele brakowało, a wylądowałbyś przedwcześnie w grobie.

Ciałem Lalego wstrząsa dreszcz.

– W takim razie jakim cudem teraz tu z tobą siedzę?

– Przechodziłem akurat koło twojego bloku, kiedy mieli cię wrzucić na wózek ze zmarłymi i umierającymi. Jakiś młody człowiek błagał esesmanów, żeby pozwolili ci zostać, obiecywał, że będzie się tobą opiekował. Poszli do drugiego bloku, a on wtedy zepchnął cię z wózka i próbował zaciągnąć do środka. Pomogłem mu.

– Kiedy to było?

– Jakieś siedem, osiem dni temu. Przez cały ten czas ludzie z twojego bloku opiekowali się tobą w nocy. Przychodziłem do ciebie tak często, jak mogłem w ciągu dnia. Jak się czujesz?

– W porządku. Nie wiem, co powiedzieć, jak ci podziękować.

– Podziękuj temu, co cię ściągnął z wózka. To jego odwaga wyrwała cię ze szponów śmierci.

– Dowiem się, kto to był. A ty wiesz?

– Nie, przykro mi. Nie powiedział, jak się nazywa.

Lale przymyka na chwilę oczy, słońce ogrzewa mu skórę, daje mu energię i wolę, żeby przetrwać. Prostuje skulone ramiona i czuje, jak na nowo wstępuje w niego siła. Ciągle jeszcze żyje. Staje na drżących nogach i przeciąga się, próbuje tchnąć nowe życie w osłabione ciało, któremu trzeba wypoczynku, jedzenia i wody.

– Siadaj, jesteś jeszcze bardzo słaby.

Dyskusja nie ma sensu, więc Lale słucha polecenia. Jednak teraz plecy ma proste, a głos pewny. Uśmiecha się do Pepana. Dawny Lale powrócił i jest złakniony informacji niemal tak samo jak jedzenia.

– Masz czerwoną gwiazdę – mówi.

– A, tak. Byłem wykładowcą w Paryżu i nie kryłem się z poglądami, na własną zgubę.

– Co wykładałeś?

– Ekonomię.

– I to dlatego, że uczyłeś ekonomii, tutaj trafiłeś? Jak?

– Cóż, Lale, człowiek, który wygłasza wykłady o podatkach i odsetkach, prędzej czy później zaangażuje się w politykę w swoim kraju. Polityka pomaga ci rozumieć świat, aż w końcu przestajesz cokolwiek rozumieć, a wtedy przez nią trafiasz do obozu. Tak właśnie działa polityka. I religia.

– Zamierzasz wrócić na uczelnię, jak stąd wyjdziesz?

– Ależ z ciebie optymista! Nie mam pojęcia, co mnie czeka w przyszłości, ani co czeka ciebie.

– Czyli nie masz szklanej kuli.

– W rzeczy samej, nie mam.

Wśród odgłosów budowy, szczekania psów i wrzasków wartowników Pepan nachyla się i pyta:

– Charakter masz równie silny jak ciało?

Lale patrzy Pepanowi w oczy.

– Zrobię wszystko, żeby przeżyć.

– Może się jeszcze okazać, że twoja siła to zarazem twoja największa słabość, zważywszy, gdzie się znajdujemy. Urok osobisty i uśmiech na twarzy mogą ci ściągnąć kłopoty na głowę.

– Zrobię wszystko, żeby przeżyć.

– W takim razie może zdołam pomóc.

– Masz wysoko postawionych znajomych?

Pepan wybucha śmiechem i przyjaźnie klepie Lalego w plecy.

– Nie, nie mam żadnych wysoko postawionych znajomych. Powiedziałem ci już, jestem Tätowierer. I słyszałem, że wkrótce zaczną tu przywozić znacznie więcej ludzi.

Obaj w milczeniu rozważają słowa Pepana. Lale nie może się opędzić od myśli, że ktoś gdzieś podejmuje decyzje, wybiera numery – skąd? Jak się decyduje, kto ma tu przyjechać? Na jakich danych opierają się takie decyzje? Na rasie, religii czy polityce?

– Intrygujesz mnie, Lale. Masz w sobie coś, co mnie zafascynowało. Było w tobie tyle siły, że nawet osłabione ciało nie zdołało jej ukryć. Dzięki temu siedzisz tu teraz przede mną.

Lale słyszy Pepana, ale sens jego słów mu umyka. W miejscu, gdzie teraz siedzą, ludzie umierają co dzień, co godzinę, co minutę.

– Chciałbyś ze mną pracować? – pytanie Pepana wyrywa Lalego z ponurej zadumy. – Czy wolisz dalej robić to co teraz?

– Robię, co mogę, żeby przeżyć.

– Więc przyjmij moją propozycję.

– Chcesz, żebym tatuował innych?

– Ktoś to musi robić.

– Nie wiem, czy dałbym radę. Skaleczyć kogoś, zrobić mu krzywdę… To przecież naprawdę boli.

Pepan odwija rękaw, spod którego wyłania się jego własny numer.

– Boli jak cholera. Jeśli ty nie weźmiesz tej pracy, na twoje miejsce przyjdzie kto inny, ktoś bezduszny, i sprawi tym ludziom jeszcze więcej bólu.

– Praca dla kapo to nie to samo co profanacja ciał setek niewinnych ludzi.

Zapada długie milczenie. Lale na powrót pogrąża się w ciemności. Czy ci, co podejmują decyzje, mają rodziny, żony, dzieci, rodziców? Niepodobna.

– Możesz to sobie wmawiać, ale i tak jesteś marionetką hitlerowców. Czy to ze mną, czy z kapo, czy przy budowie bloków, i tak wykonujesz dla nich brudną robotę.

– Ty to umiesz ująć to w słowa.

– A więc?

– W takim razie zgoda. Jeśli zdołasz to załatwić, to będę dla ciebie pracował.

– Nie dla mnie. Ze mną. Ale musisz pracować sprawnie i dokładnie, no i żadnych kłopotów z esesmanami.

– Dobrze.

Pepan wstaje i odwraca się, by odejść. Lale chwyta go za rękaw.

– Pepan, dlaczego właśnie mnie wybrałeś?

– Zobaczyłem, jak na wpół zagłodzony młody człowiek ryzykuje własne życie, żeby cię uratować. Pomyślałem sobie, że musisz być kimś, kto jest wart takiego ratunku. Jutro przyjdę po ciebie. Teraz odpoczywaj.

Tej nocy, kiedy więźniowie wracają do bloku, Lale zauważa, że nie ma wśród nich Arona. Pyta obu pozostałych kolegów z pryczy, czy nie wiedzą, co się z nim stało i od jak dawna go nie ma.

– Od jakiegoś tygodnia – słyszy w odpowiedzi.

Żołądek zaciska mu się boleśnie.

– Kapo cię szukał – mówi mężczyzna. – Aron mógł mu powiedzieć, że jesteś chory, ale bał się, że wtedy znowu każe cię wrzucić na wózek z trupami, więc powiedział, że już cię zabrali.

– I kapo dowiedział się, że to nieprawda?

– Nie. – Więzień ziewa wyczerpany po całym dniu pracy. – Ale tak go to wkurzyło, że i tak zabrał Arona.

Lale z najwyższym trudem powstrzymuje łzy.

Drugi z towarzyszy z pryczy przewraca się na bok.

– Napchałeś mu głowę wielkimi pomysłami. Chciał uratować „jedno życie”.

– „Ktokolwiek ratuje jedno życie, jakby ratował cały świat” – kończy cytat Lale.

Zapada milczenie. Lale wpatruje się w sufit, próbuje nie płakać. Aron nie był ani pierwszą ofiarą tego miejsca, ani ostatnią.

– Dziękuję – mówi.

– Próbowaliśmy kontynuować to, co Aron zaczął, żeby zobaczyć, czy uda nam się uratować to jedno życie.

– Zmienialiśmy się – głos młodziutkiego chłopaka dobiega z niższego poziomu. – Przemycaliśmy wodę i oddawaliśmy ci swój chleb, wpychaliśmy ci go do gardła.

Do opowieści przyłącza się kolejny więzień. Podnosi się z pryczy piętro niżej, wymizerowany, o mętnym spojrzeniu błękitnych oczu i głucho brzmiącym głosie, w którym słychać jednak, jak bardzo chce opowiedzieć swój fragment historii.

– Przebieraliśmy cię. Zamienialiśmy twoje brudne szmaty na ubranie kogoś, kto umarł w nocy.

Lale nie umie powstrzymać łez, ciekną mu po wychudzonych policzkach.

– Nie mogę…

Nie może nic zrobić poza wdzięcznością. Lale wie, że ma dług, którego nie zdoła spłacić, nie tutaj, nie teraz, właściwie nigdy.

Usypia przy wtórze melancholijnych modlitw, wypowiadanych po hebrajsku przez tych, którzy nadal kurczowo trzymają się wiary.

Następnego ranka Lale stoi w kolejce po śniadanie, kiedy u jego boku pojawia się Pepan. Ujmuje go pod ramię w milczeniu i prowadzi w stronę głównej części obozu. To tam odbywa się wyładunek ludzkiego transportu. Lale ma wrażenie, jakby zaplątał się do sceny z tragedii klasycznej. Niektórzy aktorzy pozostali ci sami, większość jest nowa, dialogi jeszcze nienapisane, role nieobsadzone. Nic, czego dotąd w życiu doświadczył, nie przygotowało go na podobne przeżycia. Pamięta, że już tu kiedyś był. Tak, ale nie jako obserwator, tylko uczestnik. Jaką rolę przyjdzie mi teraz odegrać? Zamyka oczy i wyobraża sobie, że oto stoi przed nim inna wersja jego samego, która spogląda na swoje lewe przedramię. Nie ma na nim numeru. Otwiera oczy i patrzy na tatuaż na lewej ręce, a potem na rozgrywającą się przed nim scenę.

Widzi setki nowych więźniów. Chłopców i mężczyzn z przerażeniem wypisanym na twarzach. Trzymających się jeden drugiego. Skulonych. Esesmani i psy poganiają ich jak jagnięta prowadzone na rzeź. Są posłuszni. To, czy tego dnia przeżyją czy zginą, ma się właśnie zdecydować. Idący za Pepanem Lale zatrzymuje się nagle i staje jak wryty. Pepan wraca po niego i wskazuje mu stoliki, na których leżą przyrządy do tatuażu. Ci, którzy przeszli selekcję, zostają ustawieni w rzędzie przed ich stolikiem. Zostaną oznaczeni.

Pozostali przybysze – starzy, chorzy, niewykwalifikowani – to żywe trupy.

Rozlega się strzał. Mężczyźni kulą się. Ktoś upada. Lale próbuje spojrzeć w stronę, z której dobiegł wystrzał, ale Pepan chwyta go za twarz i zmusza do odwrócenia głowy.

Do Lalego i Pepana zbliża się grupa wartowników, w większości młodych, którzy ochraniają starszego funkcjonariusza SS. Jest grubo po czterdziestce albo przed pięćdziesiątką, kroczy przed siebie dumnie w mundurze jak spod igły, czapka na jego głowie nie przesunęła się nawet o milimetr – doskonały manekin, myśli Lale.

Esesmani zatrzymują się przed ich stolikiem. Pepan występuje naprzód, a Lale patrzy, jak niskim ukłonem głowy pozdrawia oficera.

– Oberscharführer Houstek, przyjąłem tego więźnia do pomocy. – Pepan wskazuje na Lalego, który stoi za nim.

Houstek spogląda na Lalego.

– Jestem pewien, że się szybko nauczy – kontynuuje Pepan.

Stalowooki Houstek patrzy groźnie na Lalego i przyzywa go palcem do siebie. Lale posłusznie podchodzi.

– Jakie znasz języki?

– Słowacki, niemiecki, rosyjski, francuski, węgierski i trochę polskiego – odpowiada Lale, patrząc mu prosto w oczy.

– Hm. – Houstek mija ich i idzie dalej.

Lale pochyla się do Pepana i pyta go szeptem:

– Milczek z niego. Zakładam, że dostałem tę robotę?

Pepan patrzy na Lalego z ogniem w oczach i głosie, choć mówi bardzo cicho.

– Nie lekceważ go. Musisz się pozbyć tej zuchwałości albo pozbawisz się życia. Kiedy następnym razem będziesz z nim rozmawiał, nie podnoś wzroku ponad jego buty.

– Przepraszam – odpowiada Lale. – Będę pamiętał.

Kiedy ja się wreszcie nauczę?

Tatuażysta z Auschwitz

Подняться наверх