Читать книгу Verte - Helena Mniszek - Страница 13
IX.
ОглавлениеOlbrzymie wiązy warownieckie trysnęły zielenią. Zmalały, jakby skupiły się w sobie, garnąc swe konary ciężkie i smukłe gałązki pod zielone puchy młodego listowia. Najpierw seledynowo-złota mgła omotała potężne korony wygrzewających się w słońcu drzew, lecz z każdym dniem mgła stawała się wyrazistszą, była już gazą przezroczą, prześwitującą siecią czarnych splotów gałęzi, była krepą gęsto namotanych woalów, aż wybuchnęła przepychem zieleni. Na ogromne szkielety drzew rzuciła się z szaloną namiętnością wiosennych pragnień i zgubiła je w sobie, pochłonęła, że szerokorzutne rusztowania wiązów zatraciły się pod żywiołowym, bujnym nalotem liści i kwiatów, zatonęły w ich niepowstrzymanej fali. Na mocarnych pniach piętrzyły się kopuły zielone, rozchwiane, wonne i szumiące. Wielmożność wiązów prastarych królowała teraz w Warowni, głusząc sobą dwór modrzewiowy i wiekowe ruiny. Wobec potęgi tych drzew malał, zda się, bór, okalający siedzibę Burbów, a przynajmniej schodził na plan dalszy; wiązy panowały tu wszechwładnie. Nikt ich nie podziwiał, prócz Elży.
Był wielki tydzień. Święta przypadały późno w kwietniu i cała natura nurzała się już w majowej krasie, ubarwiona zamiecią pierwszych kwiatów.
— Kobiety potraciły głowy, — żalił się stary Burba, — jedna nad ciastami, druga nad kwiatami, żadnej ani złapać.
Istotnie, we dworze panował ruch znamienny, zapowiadający gastronomiczne uciechy. Pani Urszula, niby wódz i dyktator, kierowała armią dziewek, kucharzem, gospodynią, popędzając wszystkich od świtu do nocy. Pani Jasiowa miała także swój dział. Stuk moździerzy, siekanie rozlegało się z kuchennych izb bezustannie, coraz to jakaś hoża Paraska lub Hawrośka w krasnym podkasanym samodziale wypadała z piekarni, bijąc pianę w donicy i świecąc czerwienią łydek; ta dźwigała pełne wiadra wody na „koromyśle”, tamta niosła opasłego indyka pod topór kucharza. Głos Burbiny huczał po całem domostwie, pobudzając do gorączkowej pracy, jakby Warownia spodziewała się oblężenia. Pani Urszula nie mogła zapędzić tylko Elży do roboty. Młoda kobieta zasadzona do obierania migdałów a zajęta swemi myślami, nie potrafiła zadowolić babkę.
— Taż patrzaj, serce, migdały pryskają na wszystkie strony, miast w miskę. Ta dajże spokój, kochanie, z taką robotą.
I Elża uszczęśliwiona biegła z książką pod wiązy albo w las na kwiaty.
Aż nastąpiła chwila głuchej ciszy w Warowni, wszystko jakby zamarło, umilkły głosy, nikt drzwiami nie skrzypnął. „Baby“ siedziały w piecu. Sławne ze smaku i wielkości baby pani Urszuli, więc cały dwór musiał się z tem liczyć. Pan Cezary, obyty już z taką sytuacją, ulokował się na werendzie w fotelu, w potokach słońca, okryty pledem czytał gazety, pykając z cybucha. U nóg jego, zwinięty w brunatny kłąb, spał Kajtuś niespokojnie jakoś. Wiosenne ciepło i pierwsze miodowe zapachy, płynące z boru, nasuwały mu widać czarowne marzenia swobody, bo mruczał, kręcił się i węszył głośno aromat powietrzny. W przeciwieństwie do milczenia dworu bór huczał rozgwarem ptasich głosów. Zawzięcie kukała kukułka, nic sobie nie robiąc z przestrogi pana Cezarego.
— Cicho, przekupko! czy to nie wiesz, że baby Urszulki w piecu?... skaranie boskie z tem ptaszyskiem.
Pan Mel z Sybirakiem wywędrowali do stajen, Elża zaś z kudłatym psem Murmyłą do Pysznego Boru. Szła ulubionemi przesmykami, zasłuchana w huk sosen i w potężny hejnał pełen melodji własnej duszy. Unosił ją prąd pragnień wiosennych, kipiących bujnie dokoła, czuła się zjednoczona z naturą, budzącą się do nowego życia, miała w sobie jej żywiołowe porywy, tęsknotę ukrytą poza wielką radością istnienia i nieprzepartych pragnień gorące źródło. Unosiły ją skrzydła fantazji. Grała w jej piersi muzyka natchnień nieodczuwanych nigdy; uczucia przeistaczały się w hymny pragnień, łaknące serce wołało: „przyjdź i kochaj, bo kocham, kocham!” W oczach jej płonął ogień zapału, usta krwawym żarem paliły, do nasuniętej wyobraźnią wizji wyciągnęła ramiona i z piersi jej stłumiony namiętnością krzyk wypadł:
— Tomek!
Widzi go przed sobą, on ramiona jej otworzył, oczy mu się iskrzą, usta pragną jej ust, zbliża się ku niej zaborczo, zaraz, zaraz ją porwie, uniesie.
Chwila... i wizja prysła. Dokoła pełno słońca, świeża jasna zieleń, stoją sosny proste, jodły obwisłe, bór usiany gwiazdami i pasmami światła. Drze się kukułka, zanoszą się śpiewem słowiki, życie tu wre i wszystko woła: „żyć!”
Elżę ogarnia nagle ogromna tęsknota. Podchodzi do smukłej sosny, obejmuje ją i tuli głowę rozpaloną do złoto-miedzianej kory. Łzy rzęsiste ma pod powiekami, szloch zrywa się w jej piersi, ale jednocześnie pali ją wstyd jakiś, więc, przygarnięta do sosny, zwierza jej swe marzenia i tłumaczy swój wybuch serdeczny. Tęskni za Tomkiem. Wyjechał w połowie postu daleko, na toki głuszców, na słonki, zaproszony przez krewnych, i nie wracał dotąd, choć już te polowania dawno skończyły się. Dopiero dziś przyjeżdża Tomek ukochany, ten złoty chłopak, bez którego tak pusto w Warowni. Elża skarży się sośnie, że męką były dla niej te trzy tygodnie bez Tomka. Żyła prawie samotnie, unikając Burbów, bo mówili wciąż o Tomku, raniąc jej serce; jedynie czasem lubiła towarzystwo pana Mela, który czytywał jej głośno, a ona wówczas malowała. Nieskończone spacery z Murmyłą były jej pociechą jedyną. Pisać nie mogła, mając chaos w głowie, zamęt zupełny w duszy. Przez te trzy tygodnie przeżyła jakby ciężki rok, nie wyjeżdżając z Warowni nawet w sąsiedztwo. Odmówiła ostatecznie Poberezkiemu, o czem dowiedziawszy się pan Cezary, pocałował ją w milczeniu w czoło bardzo gorąco. Tomek pisał tylko do Uniewicza, ale ten nie zdradzał przyjaciela i Elża wiedziała o Tomku tyle, że poluje w Mińszczyźnie i dobrze się bawi. W duszy jej nurtował żal do niego i do siebie, gorycz przykra zalewała jej serce, że oto Tomek nie dba o nią, a wszak wie, że miała w kwietniu wracać do Taraszczy. Wzywają ją tam wujostwo, ale tu Burbowie nie chcą słuchać o jej wyjeździe. A Warownia taka cudna w tej szacie wiosennej i zresztą... Tomek na święta powraca. Dziś go zobaczy. Jaki on jest, czy zmieniony dla niej czy ten sam — serdeczny Tomek z zimowych czasów, kiedy taki ogień miał w oczach, patrząc na nią, a tak szczerze okazywał jej swe uczucia. Wyjechał chmurny, rozżalony od czasu wieczoru w Chodurach i nie napisał do niej ani słowa.
— Tomku, Tomku, bądź dobry — błaga Elża, czując, że łzy z jej rzęs spadają gęsto i nikną w miedzianej korze sosny.
— Będę dla ciebie dobra, cicha, tylko już wracaj, bo żyć bez ciebie trudno.
Elża odczuwa w duszy jakiś zgrzyt przykry, trwa to mgnienie oka i znowu słodycz nadziei rozlewa się w jej całej istocie i znowu pragnie, tęskni za... Tomkiem. Oderwała głowę od pnia sosny, rozplotła ramiona, idzie przed siebie krokiem pewnym i rzeźkim, bo to wszakże droga, którą przyjedzie Tomek. Odruchowo poszła w tę stronę i już nie cofnęła się. Powita go pierwsza. Jakie będzie ich powitanie?... Serce Elży biło mocno, krew huczała w jej żyłach. Już, już powinien być. Słońce skłonione ku zachodowi nabierało złota i krwi w swój szczodry krąg i siało purpurowe pyły poprzez gęsty przetak igieł i liści. Elża spojrzała na zegarek.
— Powinien już być.
Wtem Murmyła stanął, zjeżył szerść i zawarczał groźnie, poczem z głośnem szczekaniem skoczył w krze i gąszcz młodej sośniny. Jakiś szelest, trzask i okrzyk pełen przestrachu. Murmyła ujadał zajadle. Elża poskoczyła żywo zaciekawiona. Wśród sosenek i brzózek stała młoda dziewczyna w szarym wełnianym żakiecie, w białym szaliku na jasnych włosach, cała ponsowa od rumieńca, z przerażeniem w błękitnych źrenicach, z drżącemi ustami. W ręku trzymała pęk żółtych kaczeńców. Karolcia Słupska! Elża poznała ją natychmiast. Długą chwilę stały naprzeciw siebie bez słowa, mierząc się wzrokiem. Twarz Elży ponsowiała, Karolci bladła. Murmyła naszczekiwał niepewnie.
Karolcia niezwykle zmieszana, bąknęła pierwsza:
— Przyszłam tu po... kaczeńce.
Elża uśmiechnęła się pobłażliwie.
— I po nic więcej? — spytała.
— Przyszłam także po... swarzybabę i barwinek do święconego.
— Idź, idź sobie po swój barwinek dokąd chcesz, byle jaknajdalej stąd, — błąkały się słowa pełne gniewu w ustach Elży.
Już chciała przeczekać, aż Karolcia odejdzie, lecz zbudziła się W niej duma. Ona będzie rywalizowała z tą dziewczyną?... Nie, nie, za nic. Krew jej uderzyła silną falą do głowy, Ogarnął ją strach, że Tomek może nadjechać i zastać je tu obie... Zgrzyt odczuty poprzednio powtórzył się i zatargał jej nerwami. Jakiś śmiech ironiczny, jakiś chichot piekielny usłyszała w sobie. Zawrzało w niej wszystko, odepchnęło od tego miejsca. Skinęła głową lekko, rzekła suchym głosem:
— Życzę pani pomyślności w zbieraniu... barwinku.
Zawołała na Murmyłę i odeszła szybko. Wzburzona, drżąca z gniewu i niewytłumaczonego uczucia................................................................