Читать книгу Verte - Helena Mniszek - Страница 5
CZĘŚĆ I. I.
ОглавлениеNa skraju ciemnego boru i rozległych pól, pogrążonych w sinawo-białym tumanie zimowego wieczoru, stało dwu jeźdźców na tęgich koniach. Mężczyźni mieli na sobie futrzane tołuby i kołpaki, na nogach wysokie butforty. Obaj uzbrojeni byli w strzelby i rewolwery, jeden z nich miał bagnet, drugi szablę przy boku. Stali już kwadrans, milcząc. Tylko niepokoiły się konie, dzwoniąc munsztukami i prychając. Jeden z jeźdźców poklepał szyję wierzchowca dłonią w futrzanej rękawicy i zwrócił się do towarzysza.
— Wyglądamy jak pikieta kawalerji, albo jak bandyci, zaczajeni na podróżnych.
— Masz słuszność. Górska gotowa się nas przestraszyć — odrzekł drugi młodym, dźwięcznym głosem o minorowym brzmieniu.
— Wiesz co, Tomku, zróbmy kawał i nastraszmy ją, mamy po temu wszystkie warunki.
— Dajże pokój, baba jakaś egzotyczna, rozchoruje się, ataku nerwowego dostanie i co tu z nią poczniemy
— Prawda, że to jakaś wdowa. Pocóż ona przyjeżdża do Warowni?
— Zachciało się pani naszej zimy po upałach Riviery.
— To musi być histeryczka. Jak ty ją sobie, Tomku, wyobrażasz?
— Zupełnie jej sobie nie wyobrażam, rodzice ją mało znają, wiemy tylko, że jest stryjeczną, cioteczną, czy jakąś tam siostrą ojca i że się nazywa Elża Górska z domu Burbianka.
— Elża?...
— Tak się podpisała. Ojciec mówi, że na imię jej Leontyna, dlaczego się przerobiła na Elżę, to już dla nas tajemnicą.
— Ile ona ma lat?...
— Ojciec oblicza, że pięćdziesiąt kilka.
— Phi!!. To poco my tu stoimy?...
— To prawda, marznąć dla jakiejś baby. No, ale znowu narazić ją na wilki z racji jej pięćdziesiątki — to trochę... tego...
— Mogli wszak pojechać gajowi.
— A sport. Sam chciałeś, jesteśmy ochotnikami w tej wyprawie. Melu, patrz coś się czerni w oddali, prawda?
— To kępa tarnin przy drodze. W szaro-mętnej przestrzeni zdaje się, że ten punkt sunie naprzód. Złudzenie optyczne, nic więcej. Nas tu wilki opadną, zanim się baba przywlecze, a ty się spóźnisz.
— Dokąd?...
— Masz tobie. Zapomniałeś?...
— A... a!... Uprzedziłem Karolcię, że dziś zjawię się późno.
— Zbeczy się biedactwo i będzie wyglądała brzydko z czerwonemi oczami.
— Pojadę do niej jeszcze dziś.
— Ty z nią za delikatnie postępujesz.
— Jakto, nie rozumiem?...
— No, bo z taką tam dziewczyną... ceregiele...
— Ona mnie kocha.
— To tem lepiej... i łatwiej.
— Ty tego nie pojmujesz, Melu, a to takie proste. Słyszysz... janczary, więc jednak nie myliłem się, ten punkt to sanki. Patrz...
— Prawda! Zbliżają się. Wiwat! jedzie baba. Ogromnie jestem jej ciekawy pomimo jej pięćdziesięciu lat. Zawsze trochę przywiezie z sobą tchnienia Zachodu, którego się już tak dawno nie odczuwało.
Obaj ruszyli końmi kilka kroków naprzód, do drogi, patrząc na rozbiegane czarne bachmaty, które z prychaniem i dzwonieniem uprzęży nadbiegały, jak lewiatany, waląc z góry kopytami po wyślizganym torze. Ponad czarną masą końskich spasionych ciał czerniała wielka figura stangreta w kożuchu i futrzanej czapie.
Tomasz Burba poczuł jakiś szczególny dreszcz, krew napłynęła mu do mózgu gorącą falą.
— Co u djabła! — syknął.
— Co mówisz? — spytał Mel Uniewicz, lecz Burba szarpnął koniem i wyskoczył na środek drogi.
— Stój! — krzyknął donośnym głosem.
Stangret wstrzymał kłusaki. Z sanek wychyliła się niekształtna postać okutanej w futra kobiety.
Burba zdjął czapkę i przemówił grzecznie, pochylony lekko do przybyłej.
— Jestem Tomasz Burba, a oto mój przyjaciel, Melchjor Uniewicz.
— Wielki koniuszy dworu Burbów — dodał z ukłonem przedstawiony.
— Przyjechaliśmy tu na spotkanie pani, by ją przeprowadzić przez bór, w którym zdarzają się napady wilków — dokończył Burba.
Stangret dodał uwagę od siebie.
— Dziś straszno jechać, konie czujne aż dziwno, rwą się jak odurzałe i chrapią. Gromniczna tuż, to teraz najgorzej.
— Niech się szanowna pani nie lęka — rzekł Uniewicz — mamy broń i zresztą jesteśmy tu jako jej eskorta. Nie dopuścimy do wypadku.
— Bardzo mi miło powitać panów, zdumiewam się tylko nad... temi wilkami.
Alt jej głosu wywołał nowy dreszcz u Burby i szybkie spojrzenie w jej stronę. Uniewicz natomiast zanotował milczącą uwagę: Daleka od dziewiczego sopranu — głośno zaś dodał:
— Przyjechała pani do dzikiego kraju, po Rivierze odrazu... na wilki...
— Byle nie w ich paszczę.
— Ach, szanowna pani raczy być spokojną — tacy rycerze jak my...
— Pani pozwoli — odezwał się Burba, — że siądziemy na sanki, wierzchowce pójdą na przyprzążkę.
— Proszę panów.
Usunęła się na prawą stronę, przy niej siadł Uniewicz, mówiąc z przymileniem.
— Pragnąłbym teraz ucałować rączkę czcigodnej pani, jako naszej pupilki, więc o ile rączka nie nazbyt zamufowana...
— Zanadto zamufowana — brzmiała krótka, sucha odpowiedź.
— Aaa... pardon!
I Uniewicz zagryzł usta z lekkiej irytacji. Burba tymczasem pomagał stangretowi doprzęgać konie na orczyki po bokach dyszlowej pary, czwórka w obręk rwała się naprzód, strzygąc uszami.
— Czy duży ten bór? — spytała Górska.
— Pięć wiorst drogi, przecinamy go wpoprzek, — odpowiedział Burba.
— Ach, to olbrzym!
— Toż warownieckie bory, — znowu wtrącił stangret.
— A... do Warowni daleko?..
— Dziewięć wiorst.
Rozmowa umilkła. Po krótkiej chwili wszystko już było gotowe do dalszej podróży. Tomasz Burba usiadł obok stangreta, odwrócony twarzą do Górskiej. Ruszyli.
— Obejrzałeś strzelbę, Melu? Czyś aby spuścił kurki
— Cóż znowu, jestem przytomny.
— Bywasz niekiedy roztargniony.
— Nie mam powodu być nim teraz. W obecności starej kostycznej baby — dokończył w myśli.
Milczenie przedłużało się, przerwała je wreszcie Górska, wypytując o wilki, lasy i okolicę, wciągała do rozmowy głównie Burbę.
— Czy szanowna pani długo bawiła na Rivierze? — z umyślną uniżonością pytał Uniewicz.
— Dwie zimy po kolei.
— A lato spędzała pani w Szybowie? — zagadnął Tomasz.
Długa chwila ciszy.
— Nie.
Coś jakby śmiech drgnął w jej głosie.
— Więc pani przebywała stale zagranicą? Zazdroszczę jej tego. Cóż za szczęście być ciągle w ogniskach kultury Zachodu, w świecie cywilizacji, no i wśród cudów przyrody, — egzaltował się Mel. Burba mu przerwał:
— Jeśli o to chodzi, to i Szybów jest przepiękny. Byłem tam w wieku chłopięcym z kuzynem Joachimem, który mnie zabrał ze szkół na święta wielkanocne. Ale pani przebywała wówczas na kuracji w Warszawie.
— Kto... ja?
— No... tak, więc nie miałem przyjemności jej poznać. Szybów jest z natury piękny, przytem mąż pani, ś. p. kuzyn Joachim, ogromnie podobno Szybów ucywilizował. Wspaniała rezydencja, park, budynki...
Górska zakrztusiła się suchym jakimś, nienaturalnym kaszlem.
— Masz tobie, baba astmatyczka, — mruknął Mel do siebie.
— Przeziębiła się pani, — rzekł Burba.
— Nie, to już mój kaszel... chroniczny. Starość, na to i Riviera nie pomoże.
— Szczególnie szczera niewiasta, albo ma już sześćdziesiątkę — pomyślał pan Mel, jednocześnie zaczął z przesadną elegancją:
— Obmawia się pani.
Wtem stangret zwrócił się gwałtownie z kozła.
— Wilki... paniczu!!
Burba stanął w sankach.
— Gdzie? Widzisz ich?
— Konie tulą uszy i wspierają się na zadach, stado jest blisko.
Istotnie cała czwórka zaczęła się nagle cofać, jakby w popłochu; chrapliwy głos niby ryk wydobywał się z jej nozdrzy, grzywy i ogony ponajeżane, głowy na wygiętych szyjach pochylone w dół i nastawione, strzyżące niespokojnie uszy wskazywały na niechybne niebezpieczeństwo.
— Zatnij batem, Łukaszu, i wal całym pędem. Uważaj tylko na konie i drogę, reszta nasza rzecz! — komenderował Burba.
— Czy pan widzi wilki?.. — spytała Górska.
— Jest kilka sztuk w haszczach z lewej strony, będzie ich więcej. Baczność, Melu! wysuwają się bestje...
— Widzę.
— Szablę masz pod ręką?..
— Tak.
Burba zwrócił się gorączkowo do Górskiej.
— Niech się pani przedewszystkiem nie boi. Najwyżej proszę krzyczeć, krzyczeć z całych sił.
— Ależ pani kaszle, Tomku.
— Prawda. Zatem...
— Nic nie szkodzi, będę krzyczała, jeśli to pomaga.
— Paniczu, — napadają!
— Atakują! — zawoła? jednocześnie Uniewicz i skierował fuzję w stronę gąszczów.
Z czarnych otchłani boru wysunęło się kilka śmigłych, ciemnych ciał zwierząt i w podskokach biegło ukosem wprost na sanki.
— Jezus Marja! — krzyknęła kobieta.
— Pal!! — wrzasnął Burba.
Dwa strzały zlały się prawie z sobą; jedno ciało w skurczu śmiertelnym podskoczyło w górę i upadło cicho na śniegu. Ale z lasu jęły wysuwać się nowe bestje, sunąc szybko ku jadącym.
Rozległo się przykre nad wyraz kłańcanie zębów wilczych. Kudłate, zwinne zwierzęta atakowały konie, zabiegały z boku, z tyłu sań, a wark, szczek ich groźny mroził krew w żyłach. Stangret wygiął się w pałąk i, trzymając silnie wodze czwórki, wrzeszczał nieludzkim głosem, wpatrzony tylko w konie, czujny, uważny, snać obyty z podobnymi napadami. Konie, jakkolwiek rwały szalonym cwałem po śliskim gościńcu, świszcząc i rycząc nozdrzami, były jednak przytomne; strzały Burby nie straszyły ich wcale. Z wciśniętemi w szyję głowami, z zębami wyszczerzonemu i dzikim płomieniem w ślepiach broniły instynktownie gardła. Burba strzelał niemal bez przerwy. Z niesłychaną szybkością i zręcznością nabijał fuzję i palił tak celnie, że trupy wilków padały dość gęsto na białej drodze, lub też ranne z przeraźliwym skowytem wiły się w konwulsjach. Uniewicz strzelał nieco rzadziej i mniej celnie, ale z równą furją, klął przytem jak dragon i, nabijając fuzję, darł się świdrującym dyszkantem:
— Czekasz, jucho, na kulkę Uniewicza! — Hu!.. Ha!., szelmy zatracone, bij ich!.. Pal!.. Łup!..
Górska krzyczała donośnie, jakby hukając w lesie, jednocześnie podziwiała męstwo i zimną krew Burby. Drżała jednak na całem ciele, chwilami ogarniał ją lęk paniczny, zimny oblewał ją dreszcz, gdy nowe kudłate cielska wyłaniały się z boru.
— Na Boga! My się nie obronimy, — rzucała, przejęta zgrozą chwili, i tym głośniej zaczynała hukać:
— Ho!.. Ho!.. Hu!., hu!!. Haaaaa!..
— Skąd u starej baby taki głos, — dziwił się Uniewicz.
— Pani do reszty już ochrypnie — przestrzegał ją ironicznie.
Nagle Górska zerwała się z siedzenia i runęła całą postacią naprzód, wprost w ramiona Burby. Przeraźliwy, obłędny krzyk wypadł z jej piersi.
Stary, ogromny wilk wskoczył z tej strony na sanki i szarpał jej futro. Burba powstrzymał ją jednym ramieniem, drugim zaś zrobił ruch gwałtowny i wilk, rażony kolbą strzelby w głowę, zwalił się z sań.
— Niech się pani uspokoi, — rzekł Burba, sadowiąc zdrętwiałą kobietę na siedzeniu. Lecz nie dokończył zdania, gdy kilka wilków rzuciło się z przodu na konie. Burba strzelił po linji dyszla, konie skoczyły w bok i jęły ponosić.
— Trzymaj, trzymaj!.. Pal!!.. bij!.. — ryczał Uniewicz.
Zaczęła się walka straszna, pełna trwogi i okrutnej zaciekłości. Uczynił się zamęt, słychać było kwik koni, dziki przeraźliwy charkot bestji, który zlewał się z krzykiem Górskiej, Łukasza i Uniewicza. Nieustanne strzały i piekielne skomlenie i wycie rannych wilków potęgowało grozę chwili.
Burba nie stracił głowy, czuwał nad wszystkiem, kierował obroną.
— Niech mi pan da bagnet, — zawołała Górska.
Burba podał jej broń prędkim ruchem.
— Proszę ostrożnie.
— Tomek pal!.. nowe stado!.. — wrzasnął Uniewicz.
— Piekło się na nas sprzysięgło, czy ki djabeł, naboi nie starczy, — warknął Burba wściekły.
Ze zdwojoną furją zaczął prażyć wilki, których tyle padało, że atak ich stopniowo osłabł. Już tylko pojedyńczo doskakiwały do sanek, zajadłe z najeżoną szerścią na karku i świecącemi jak latarnie ślepiami. W spienionych pyskach łyskały potężne kły, kłańcające bezustannie.
— Tych położymy, psiakrew, co do jednego!. — krzyknął Burba.
— Ja już nie mogę — jęknął Uniewicz. — Ty strzelaj, ja będę kłół.
Rzucił strzelbę, wyrwał szablę z pochwy i tuż prawie zakłół wilka, skaczącego na płozy.
— Na Uniewicza czekałeś!.. wilkołaku, poznaj jego rękę, bestjo!.. Masz!
Szabla zgrzytnęła na czaszce drugiego zwierza. Trzeci wilk ranny kulą Burby zakręcił się koło sanek i skoczył na plecy Górskiej. Ale ona teraz nie straciła przytomności. Dała w tył mocne pchnięcie bagnetem. Ostrze ugrzęzło w ciele zwierza, ranny powtórnie zwalił się na nią całem cielskiem, rwąc pazurami futro, lecz natychmiast puścił, gdyż rażony trafną kulą Burby runął, z sanek.
— Jezus Marja! — krzyknęła Górska.
— Co się pani stało?..
— Mógł mnie pan zabić, strzela pan jak Artur...
— Jak kto?..
— Ach nic... strzela pan wybornie, kula przeleciała tuż koło mej głowy.
— Celowałem przecie do wilka.
— Proszę pani, — wtrącił Uniewicz, — Tomek potrafi kolczyk wystrzelić, nie drasnąwszy ucha.
— Mel, uważaj!.. już tylko trzy. Te nasze.
Jeszcze kilka strzałów; jeden wilk rozciągnął się martwy na drodze, jeden ranny skowyczał rozpaczliwym jękiem, ostatni cofnął się do sporej gromady swych towarzyszy, biegnących w oddali po obu stronach gościńca.
— W konie teraz, w konie! — krzyknął Burba.
Odetchnął szeroko pełną piersią.
— No... szczęśliwie. Czemu, u djabła; pochodni smolnej nie zabraliśmy, blask płoszy wilki, ale atak już się nie powtórzy.
Łukasz świsnął batem i pomknęli z chyżością prawie zdwojoną.
— Doganiają nas! — krzyknęła Górska.
— Atakują na nowo, — nie ocalimy się dziś od tych bestji.
Tom, strzelaj! Niech pani krzyczy! Las rozbrzmiał nowym krzykiem, buchnęło kilka strzałów, wilki doganiały sanie, znowu złowrogie kłańcania.
— Trzeba poświęcić jednego konia z orczyka — zawołał Uniewicz, — nie obronimy się.
— Nie, nie! Za nic! — krzyknęła Górska.
— Bór zaraz się kończy; żeby na polu nie było nowych stad, tak od tych uciekniemy, pocieszał stangret.
Walka, strzelanina rozpoczęła się na nowo.
Tymczasem wypadli z boru.
Z przestrzeni rozległych, białych pól powiał na nich silny podmuch wiatru ze śniegiem i zakotłował śnieżnym pyłem, porywanym prawie z pod kopyt koni.
— Dymka się zaczyna, — źle... — mruknął Łukasz.
— Co znaczy... dymka? — spytała trwożnie Górska.
— Zawieja śnieżna.
Wilki zziajane, biegły tuż za sankami, nie ustępując pomimo strzałów z placu.
— Głodne juchy, — mówił Uniewicz, — odprowadzą nas na kolację do Warowni.
— Trzeba im jutro przysłać w nagrodę, że nas nie zjadły, kilka baranów faszerowanych strychniną, — dodał Burba, nabijając strzelbę.
Naraz stangret zawołał:
— Paniczu, coś czerni się przed nami, jakaś gromada.
— Wilki?! — przeraziła się Górska.
— Bylibyśmy zgubieni, — rzucił Uniewicz, zaniepokojony tym razem.
Burba wytężył wzrok.
— Istotnie, jakaś gromada sunie ostro wprost na nas... co to jest, Łukaszu?
— Czy ja wiem, paniczu, ćma taka wielka, że i nie dopatrzysz... Jakby, paniczu, wilki, broń Jezu! tak już po nas; trzeba boczne konie odprzęgać, a to nie poradzim.
— Rób to zaraz do djabła zamiast gadać, czasu brak! — krzyknął Uniewicz.
— Nie, nie, nie róbcie tego panowie, — błagała Górska i zaczęła się głośno modlić.
— Szczególna chęć poświęcenia własnej skóry zamiast końskiej, ja nie myślę ginąć dla miłości koni... — oświadczył Uniewicz.
— Czy pan zwarjował?..
— Uspokój się, Mel, — rzeki Burba. — Niech się pani nie trwoży, to nie wilki, to — ktoś jedzie. Tabun koni wali.
— A prawda, gromada jeźdźców. Któż to?
— Hej! Kto jedzie?!
Zamiast odpowiedzi z gromady buchnął wrzask tak potężny, że aż konie przy saniach szarpnęły się i przysiadły na zadach. Jednocześnie z okrzykiem tym wyskoczyły z zaćmy śnieżnej rozbuchane bachmaty, nad któremi wznosiły się machające ramiona jeźdźców, zbrojne w kije i strzelby. Zadęły rogi myśliwskie i cała ta burza z łomotem, tętentem i wrzaskiem minęła sanie i z impetem wpadła na ogłupiałe wilki.
— Bij!.. Łup!.. Wal!.. Rznij!.. — wołały głosy podniecone, a wtórował im Burba i Uniewicz z niemniejszym zapałem.
Burba zwrócił się do zdumionej Górskiej.
— To gajowi i dworscy z Warowni, ojciec ich widocznie wysłał na pomoc.
— Skądże wiedział o napadzie?..
— Domyślił się, to u nas częste wypadki w tej porze.
— Musi słyszeli strzały we dworze, — rzekł Łukasz.
— Ruszaj teraz żywo, już tam oni zapędzą wilki na koniec świata, nam czas do domu.
Hałas, wrzawa, krzyki i strzały oddalały się W stronę boru. Sanki pomknęły naprzód. Pędem minęli białe męty ośnieżonych pól, zaczerniał przed nimi drugi las i huczał basem w szalejącej już na drodze zadymce.
W sankach milczeli.
Zaledwo wjechali w las, gdy od drzew oderwało się znowu dwuch jeźdźców.
— Kto to? — krzyknął Burba.
— Swoi, z Warowni. Gajowi...
— Ach, to Stacho Domalewski. Czy i tu może być napad?
— My stąd przepędzili duże stado wilków, poszły na niedźwiedzi bróg, już nie wrócą, wystraszone, ale zawsze bezpieczniej. Panicze już pewno ustali od strzelania.
— Słyszeliście?!.
— Hej, taka palba, jak w bitwie, po śniegu echo niosło. Starszy pan usłyszał pierwszy i wraz nas zwołał.
Sanki minęły gajowych; konie, wyzbyte lęku, pędziły raźnym kłusem, prychając radośnie. — „Zdrów, — zdrów!” — odpowiedział im Łukasz.
— Czy tu lud mówi po polsku? — spytała Górska Burbę — bo i stangret i gajowi mają tylko akcent małorosyjski?
— Cała służba dworska i leśna to polacy i katolicy, proszę pani. Ojciec wprowadził to u siebie i utrzymuje. Wioski małorosyjskie są prawosławne i mówią swoim narzeczem — poczem rzekł swobodnie: — ale będą nam w domu radzi, konie parskają ochoczo.
— Ja tam zdrów nie jestem, ani rad, — żalił się Uniewicz. — Ręce mi odpadają od strzałów, głowa pęka, psssia...
— A pani jak się czuje po tej przeprawie? — pytał Burba pochylony ku Górskiej.
— Wybornie, rozpamiętywam przebytą emocję i podziwiam... pana.
— Czemuż nie mnie? — jęknął Uniewicz, — napsułem wilków nie mniej od Tomka.
— Ale się pan bardziej sfatygował.
— Aha, o to chodzi! Bo ja nie lubię walczyć bez zasady.
— Pocóż pan jechał?.. Nie było zasady.
— Ale była ciekawość. Jestem zresztą wierny Tomkowi, — jak żadna kobieta, więc dla towarzystwa poświęciłem siebie... i swoją strzelbą przyczyniłem się do... ocalenia pani.
— Od wilków czy od... astmy? Ha, ha!..
Uniewicz drgnął, zmieszał się; ale nie było rady — słyszała.
— Widzę, że nie tylko głos, lecz i słuch posiada pani niezwykły.
— Bajeczny, — powtórzyła.
— Hm... to szczególne.
— Zwłaszcza w moim wieku. Takie — baby wszystko już mają przytępione. Ach, jak tu pięknie! — zawołała nagle, wychylona z sanek.
— Obraziła się, jak Boga kocham, — myślał Uniewicz.
— To już Warownia... oznajmił Burba.
— Jakże tu cudownie!
Przed nimi leżała polana leśna otoczona ze wszech stron czarnym borem. Na wzgórzu, prawie pod lasem, stał wielki gmach, jakby zamczysko odwieczne, najeżone strzelnicami, z łamanym dachem. Dokoła coś jakby wał sypany i pojedynczo stojące olbrzymie wiązy. Wszystko osnute zaćmą sypiącego śniegu, tylko z wąskich, wysokich okien przebijały zmącone światła.
— Jesteśmy w domu, — rzekł Burba.
— Jaka oryginalna rezydencja. Czy to był zamek warowny?
— Tak, kiedyś, stąd pochodzi nazwa Warowni. Ale to już dawno, zostały tylko ślady z przeszłości.
— Daj pokój!.. trącicie tu wszyscy archaizmem, aż miło, — zaprzeczył Uniewicz. — Warownia to mauzoleum, w którym przyczaiło się polskie quattrocento i siedzi tu sobie bezkarnie, kpiąc z obecnego wieku i ludzi. Pani, jako przedstawicielka zachodu i nowoczesnej kultury, odniesie tu zapewne takie samo wrażenie.
— Skąd pan wie, może ja jestem także jakieś cinquecento.
— Hm, możliwe, ale już pewno z odrobiną renaissance’u, — spodziewam się.
— Wysiadamy! — zawołał Burba trochę niecierpliwie.
Sanki zatrzymały się pod olbrzymim gankiem, wspartym na wysokich filarach. Potężne drzwi otworzyły się szeroko, buchnął z nich strumień światła i ciepła. Wysoka postać w tołubie stanęła w progu, a na ganek wytoczył się ogromny kudłaty niedźwiedź. Górska, wstępując na schody, cofnęła się odruchowo, lecz Burba podał jej rękę.
— Proszę się nie bać, to nasz stary Kajtuś, wierny przyjaciel.
Niedźwiedź podszedł do przybyłej, wspiął się na tylnych łapach i, wpatrując się małemi bystremi oczkami w jej zakapturzoną twarz, liznął ją językiem po policzkach.
— Kajtuś, dość karesów!
I Burba odsunął niedźwiedzia, mruczącego przychylnie.
— Jest już pani w Warowni legalizowana. Kajtuś — to wyrok! — zaśmiał się Uniewicz.
Wtem niedźwiedź warknął złowrogo i rzucił się z boku na Górską. Krzyknęła przerażona. Ale Burba go poskromił.
— To nic, poczuł pazury wilka.
Weszli do obszernej sieni, poprzedzani przez kozaczka w liberyjnym kożuchu.