Читать книгу Trędowata - Helena Mniszkówna - Страница 20

XI

Оглавление

Obiad przeszedł ponuro.

Stefcia miała wypieki na twarzy i ciemne obwódki pod oczyma, zdradzające niedawne łzy.

Lucia rzucała wzrokiem w stronę matki, uparcie milcząc. Pan Maciej był niespokojny. Waldemar groźny. Tylko pani Idalia, mniej sztywna niż zwykle, rozmawiała z Prątnickim o czymś zabawnym, co jednak nikogo, nie wyłączając jej samej, nie bawiło.

Edmund udawał wesołość, krztusił się własnymi dowcipami, ale widząc ogólny nastrój siedział jak złapany. Nawet służba odczuwała chmurne usposobienie państwa: kamerdyner usługiwał prawie bez szelestu, chodząc na palcach; młodszy lokaj, wnosząc półmiski, nie otwierał drzwi, ale je uchylał delikatnie.

Wszyscy doznali ulgi, gdy powstano od stołu. Pani Elzonowska z Lucią pojechały do Szal. Stefcia nigdy tam nie jeździła, odgadując, że hrabina Ćwilecka jej nie lubi.

Razem z paniami pojechał konno Waldemar oglądać folwarki. W pałacu słodkowickim zapanowała względna cisza. Na blaszanym dachu gruchały gołębie, z klombów dochodziły krzykliwe rozmowy turkawek, brodzące po trawnikach pawie odzywały się charakterystycznym wrzaskiem.

Stefcia, zamknięta w swym pokoiku, usłyszała lekkie pukanie do drzwi.

– Proszę.

Wszedł kamerdyner Jacenty.

– Jaśnie pan starszy prosi panienkę do różanej altany, jeśli to panience nie zrobi różnicy. Stefcia doznała miłego uczucia.

– Proszę powiedzieć panu, że idę natychmiast.

Z przyjemnością myślała o spędzeniu nudnego popołudnia w towarzystwie staruszka.

W altanie pan Maciej siedział na ławce, mając nogi okryte skórą tygrysią. Był zamyślony i ponury. Na widok Stefci twarz mu się rozjaśniła. Wskazując jej ławkę obok siebie, rzekł z miłym uśmiechem:

– Siądź tu, moje dziecko. Przepraszam, żem cię wzywał. Chciałem z tobą trochę pomówić. Może nie chcesz?... Jestem stary nudziarz – co?

Pan Maciej mówił do wszystkich po imieniu; Stefcię prawie zawsze tak nazywał.

– Ależ, proszę pana, z największą przyjemnością – odrzekła dziewczyna, siadając. Staruszek podniósł blade oczy w górę i wpatrzył się w zieloną siatkę listków różanych na tle błękitnego nieba. Jakieś wspomnienia z dawnych lat spływały na niego, nadając jego starym oczom dziwną rzewność i cień smutku. Chwilę siedział milczący, przeniesiony w inne czasy. Wreszcie zaczął mówić głosem spokojnym często przerywając:

– Nic się świat nie zmienia, nic. Zawsze jest młody i pełen życia... Tylko ludzie na nim więdną, rozpadają się w popiół, a na ich miejscu wyrastają nowi, ci najmłodsi, by z czasem także spopieleć. I dziwna rzecz, moje dziecko, że my, starzy, już zmęczeni życiem, pragnący spoczynku, nie narzekamy jednak na świat. To życie sterało nas, a pozostało miłym. Narzekają młodzi. Zły objaw!... Czy to wpływ ogólnej newrozy, czy wyższego kultu umysłów, czy też, przeciwnie, skarłowacenia mózgów? Patrzą z pogardą na wszystko, co ich otacza, dążąc do czegoś nieziemskiego. Lecz najprędzej to wpływ zdolności analitycznych. Więc postęp. Myśmy tego nie zaznali w tym stopniu, żeby nam życie zmarniało. My mieliśmy żywą wiarę. Dziś i to blednie, dziś więcej mamy filozofów, analizujących istotę Boga, więcej ateuszów niż ludzi głęboko wierzących. A to źle! To grunt, z którego wyrasta tyle nieszczęścia wśród ludzi.

Pan Maciej umilkł i zamyślony patrzał przed siebie, odszukując w owych wspomnieniach młode lata, pełne zapału, wiary, tak różne od dzisiejszej apatii. Stefcia, patrząc na staruszka, odgadywała jego myśli i z ciekawością pytała siebie, jaką była historia tego starca?...

On jął mówić dalej:

– Zmienił się świat. Nie jesteśmy jaskiniowcami. Ludzie wznoszą się bajecznie ponad czasy antydyluwialne, muszą baczniej spoglądać dokoła siebie! I każda rzecz budzi ich wątpliwość, nie wystarcza im istota rzeczy, chcą atomów, znajdują je i rozczarowują się. Chcą wieczności w życiu, ale na powstawaniu i zaniku świat stoi. Każdy kwiat zwiędnąć musi, to trudno! – lecz żyjąc, umila nam niejedną chwilę. Teraźniejszym ludziom to nie wystarcza, oni chcą analizy nawet w szczęściu. A przecież ten sam kwiat, rozdrobniony na cząsteczki, jest garstką śmiecia; przekonają się o tym, rozczarują, chcą znowu złożyć na nowo, ale złożą nędznie, więc najczęściej rzucą... I tak jest ze wszystkim.

Starzec westchnął żałośnie i poruszył głową.

– Tak jest i z religią dzisiejszą. Nach Canossa gehen wir nicht18! Przerażający prąd aluwialnych objawów, ale zabójczy!...

Pan Maciej umilkł, spuścił głowę na piersi. Dziewczyna siedziała zamyślona. Po chwili podniosła na niego oczy i spytała z żalem:

– Dlaczego pan tak smutnie mówi i młode pokolenie przedstawia w tak złych ramach?

– Nie w złych, dziecko, w nowych.

– Więc pełnych nadziei!

– Gdybyż nie były już spaczone...

– Ale dlaczego?... Czym? Zresztą nie wszyscy – mówiła, unosząc się, Stefcia. Pan Maciej spojrzał na nią z dobrym uśmiechem.

– Niewiele jest takich zdrojowych kwiatów jak ty, dziecko, niewiele takich krystalicznych dusz. Jedną taką znałem, ale to już dawno... Może ciebie to razi, co mówię. Ale i ty nie jesteś wolną od goryczy życia, i na ciebie padł cień ogólnej epidemii... analizy... Całość zbadałaś w szczegółach i cierpisz, zawiodłaś się. A to nie kwiat, prawda?... Łodyga, prosta łodyga... i trochę śmiecia. Tu rozbiór przydał się. Gorzej byłoby, gdyby nastąpił poniewczasie. Gdyby tak los sprzyjał wszystkim zawsze w porę, byłoby mniej niedoli na ziemi.

– O czym pan mówi? – szepnęła Stefania z dreszczem trwogi. Zagadnięty spojrzał na nią badawczo. Czy nieszczera, czy głupia? – pomyślał.

– Moje dziecko, powtarzam, że może ci to niepotrzebnie mówię. Widzę, że mię nie rozumiesz.

– Ależ owszem, już rozumiem, tylko...

– Tylko co?

– Boję się, czy pan mnie rozumie. Uśmiech błysnął na ustach staruszka.

– Przepraszam pana – rzekła cicho dziewczyna, nie chcąc go dotknąć.

– Nic nie szkodzi, moje dziecko, ale zaraz musisz mi się tłumaczyć. Widzisz, jestem starym człowiekiem, lecz mam dobre oczy i bardzo jeszcze świeżą wrażliwość. Zwłaszcza jeśli kto jest mi sympatycznym, odczuwam każdą przykrość czy też przyjemność, jakiej on doznaje. Otóż w tobie zauważyłem wielką zmianę... Domyślasz się zapewne. Widzę, że cię to męczy, nawet szkodzi twemu zdrowiu. I ty doznałaś zawodu, analizując. Przekonałaś się, że on niewart twych myśli, że to nie brylant, ale prosty pomalowany kamyk, prawda?

– Tak, panie – odrzekła wzruszona – ale przyczyną tego nie jest moja własna analiza, lecz okoliczności. W owych czasach brałam go, jakim był, wierząc, że jest właśnie brylantem.

– W jakich czasach? – spytał staruszek z naciskiem.

– W czasach, kiedy kochałam się w nim. To był dziecinny szał.

– A teraz już minął?

– Jest mi najzupełniej obojętny.

– Czy jesteś szczerą ze mną, moje dziecko? – W głosie pana Macieja czuć było nieufność.

– Nie byłabym szczerszą z rodzonym ojcem.

Starzec wziął jej rękę i przysunął do siebie, a gdy ona ze czcią pochyliła mu się do ramienia, pocałował ją w głowę.

Wdzięczna za ten objaw życzliwości, Stefcia gorąco ucałowała raz jeszcze ramię pana Macieja, a on zaczął wesoło zrzędzić:

– No i patrzcie! Ta panienka wyprowadziła mnie starego w pole, gdyż byłem przekonany, że dawne czasy, o jakich mówiłaś, istnieją jeszcze; że poznajesz go lepiej i cierpisz nad tym, że ideał zaczyna się zacierać i przybiera formy bardzo pospolite. A ty traktujesz go na zimno. Ale czemuż jesteś tak zmienioną, niespokojną, nieledwie mógłbym powiedzieć, że wyglądasz, jakbyś się czego obawiała.

Zagadnięta tak obcesowo, zawahała się, czy powiedzieć o Luci. Starzec dopomógł jej, bo rzekł znowu:

– A zwłaszcza od paru dni jesteś nieswoja. Dziś nawet płakałaś. I Lucia jakaś dziwna... Bardzo mię to zastanawia. A ty nie domyślasz się powodu? Bądź szczera.

Stefcia postanowiła powiedzieć wszystko.

– Owszem, wiem na pewno, co gnębi Lucię. To samo i mnie doprowadza do rozpaczy. Wiem od samej Luci, zwierzyła mi się... Właściwie nie powinnam zdradzać...

– Przede mną możesz i powinnaś. Lucia to jeszcze dziecko, trzeba wiedzieć wszystko, co ona myśli, a zwłaszcza co ją męczy. Więc?

– Lucia jest pod wpływem Prątnickiego.

– Po prostu kocha się w nim – poprawił pan Maciej. – Domyślałem się tego. To źle, za wczesny wiek... i za marny przedmiot miłości... Ale może ci przykrość sprawiam? – dodał, ujrzawszy bladość Stefci.

– Przykro mi ze względu na Lucię. Czeka ją coś podobnego, co i mnie spotkało. Pan Maciej pomyślał chwilę.

– Tak, po Luci ja poznałem to samo, nawet dziś, gdy była u mnie. Biedna dziewczynina! Oto dzisiejsze pokolenie, paczone od dziecka i w szesnastu latach już pełne goryczy. Lucia zdaje się odgadywać wiele rzeczy. Jej zgnębienie aż nadto jasno o tym świadczy. Ale o nim nic nie wiesz? Bo on wyraźnie zabiega o nią. Ale co ci jest?...

Stefcia spuściła oczy. Wielka przykrość odbiła się na jej twarzy. Nie uszło to oka pana Macieja.

– Czy wiesz co o nim? – powtórzył natarczywie.

– Zdaje mi się, że tak.

– Więc jego zamiary względem Luci...

– Niczym się nie różnią od tych, jakie miał niegdyś względem mnie.

– Naturalnie! – rzekł starzec i machnął ręką. – Jemu chodzi o posag.

Zwiesił głowę na piersi i przymknął oczy. Wyszukiwał już w starym mózgu rady na uchronienie wnuczki od zmarnowania pierwszych, wiośnianych uczuć.

– Ja panu opowiem rozmowę moją z Prątnickim – rzekła Stefcia gorączkowo. – Pan sam osądzi. Może ja źle zrozumiałam.

Pan Maciej podniósł głowę.

– Rozmawiałaś z nim o tym?

– Tak wypadkowo.

Powtórzyła całą scenę z Prątnickim aż do przyjazdu ordynata. Podczas opowiadania mieniła się na twarzy, oczy jej zachodziły łzami, to znów sypały iskry oburzenia. Pan Maciej słuchał uważnie.

– Jaka podobna do tamtej... – szepnął do siebie parę razy. Gdy skończyła, ozwał się:

– Zrozumiałaś go dobrze, moje dziecko. Niechcący wypowiedział się wyraźnie. Ale jakież było zakończenie waszej rozmowy? Musiał coś więcej powiedzieć nad to, co powtórzyłaś. Prawda?

– On delikatnością się nie odznacza – odrzekła wymijająco.

– Domyślam się. Zapewne powiedział ci coś przykrego wychodząc, kiedy zobaczył Waldemara przed oknami. Czy tak?

Wymowne milczenie dziewczyny było potwierdzeniem domysłu pana Macieja.

– Bezczelny! – szepnął z oburzeniem.

W ogrodzie zaskrzypiał żwir pod prędkimi krokami. Do altany wszedł Waldemar, ubrany jak do konnej jazdy. Stanął trochę zdziwiony na widok dziadka ze Stefcią, zdjął kapelusz i zawołał z humorem:

– Honny soit qui maly pense19!

Po zamienieniu kilku słów z żartobliwie nastrojonym ordynatem Stefcia pożegnała panów, wracając do siebie. Chciała uspokoić się. Pan Maciej pozostał w altanie z Waldemarem.

Trędowata

Подняться наверх