Читать книгу Wstyd - Helen FitzGerald - Страница 5

1.

Оглавление

W Magaluf obciągnęłam dwunastu facetom.

Jak dotąd dwadzieścia trzy tysiące dziewięćdziesiąt sześć osób widziało, jak to robię.

Wśród nich pewnie mój ojciec, moja matka, moja młodsza siostra, babcia, druga babcia, dziadek, szef, nauczyciel biologii z szóstej klasy i chłopak z sześciotygodniowym stażem, James.

Gdzie jesteś? Esemes od Jamesa, ostatni z dziesiątek innych, które dostałam.

Nie zamierzam mu powiedzieć. Ani jemu, ani w ogóle nikomu.

Dwadzieścia cztery tysiące sto czterdzieści trzy. Mój trener netballu. Kasjer z naszego supermarketu. Barry Craig, syn sąsiadów. „To chyba nie…?” – pomyśli w zaciszu swojego pokoju. „Nie”. Powiększy obraz, zatrzyma. „Czy to…? Ja pierdolę! Tak, to Su!”.

Po incydencie w barze Coconut Lounge łączna liczba moich doświadczeń z seksem oralnym dobiła do dwunastu. Tak jest, nie robiłam tego nigdy wcześniej. Ani z Gregiem Jamiesonem, który dawał mi wymowne znaki podczas wyprawy po nagrodę Księcia Edynburga, ani z Jamesem, który dopiero kilka tygodni temu doszedł do drugiej bazy. To ja, pruderyjna Su. Dziewica. Ta, która zwykle zostaje w domu, żeby się uczyć, a jeśli już wyjdzie na miasto, to głównie po to, żeby rozdawać wodę, kupować frytki i zamawiać dla wszystkich taksówki. Nie potrafię być wulgarna i nie lubię tego u innych, chyba że jest to jedyny właściwy sposób na przekazanie jakiegoś komunikatu (tak jak w pierwszym zdaniu powyżej).

„Czy ja naprawdę mam taki szpiczasty podbródek?”. To chyba nie ja. Nie jestem wyuzdaną ryzykantką, buntowniczką. Ta rola w naszej rodzinie jest zastrzeżona dla Lei. To ona upija się w każdy weekend. To ona używa przekleństw w zdaniach, które byłyby bardziej wymowne bez nich. To ona spała z tuzinem chłopaków i kilkoma dorosłymi mężczyznami. To Lea powinna być na tym filmie.

Podłączyłam telefon na stałe do ładowarki, żeby móc się oglądać ciągle i ciągle od nowa. Zielony top w kwiatki jest z pewnością mój. Moje są włosy, usta, oczy. Podbródek? To ja, nie ma co do tego wątpliwości, a moi rodzice pewnie to już widzieli. Mogą to oglądać w tej chwili.

W pokoju jest chłodno. Mieści się na trzecim piętrze czteropiętrowego, dwugwiazdkowego hotelu na przedmieściach Puerto Pollensa. Jest w nim nieduże, podwójne łóżko, okno, które się nie otwiera, i miniaturowa toaleta z cieknącym sedesem. Na odrapanej tapecie widnieją trzy nieciekawie ulokowane, mokre plamy. Łóżko stoi pod oknem. Z drugiej strony wciśnięto rozchybotaną szafkę nocną. Jedynym oświetleniem jest ciemna, zwisająca krzywo na suficie chińska latarnia z energooszczędną żarówką.

Filmik wgrał do sieci o trzeciej dwadzieścia nad ranem niejaki „Xano”, który określa siebie mianem „brytyjskiego reżysera filmowego”. Aparat czy telefon, którym mnie sfilmował, nieustannie się trzęsie, więc chyba chłopak musi jeszcze popracować nad techniką, jeśli chce zasłużyć na ten pseudonim. Xano to w tym filmie jedyna osoba bez twarzy. Pozostałych naliczyłam czterdzieści siedem. Dwunastu facetów stoi wokół mnie w kółku, czekając na swoją kolej. Reszta za nimi, z drinkami w dłoniach, krzyczy coś w moim kierunku. Kilka osób nagrywa mnie telefonami. One nie udostępniły swoich filmików albo może jeszcze nie zdążyły tego zrobić. Pauzuję i powiększam obraz tak długo, aż jestem w stanie rozpoznać pięć twarzy w tłumie. Naganiacz z baru. Zdjął koszulkę, żeby zaprezentować swój lśniący od potu sześciopak i tatuaż na nagiej klacie. To on zwabił nas do środka. („Siema, dziewczyny! Macie ochotę na darmowe drinki? Co powiecie na Jägerbomba?”.), jest też jednym z tych, którzy mnie nagrywają. W którymś momencie wybucha śmiechem, oblewając się drinkiem. Millie i Natasha stoją z tyłu, trzymając między sobą wiadro niebieskiego alkoholu. Są poważne, trochę jakby wystraszone, ale nie wypuszczają z ust słomek. Nie są na tyle przejęte moją sytuacją, aby odstawić drinki albo zabrać mnie stamtąd. Rozpoznaję buty i szorty jednego z facetów w kółku. Widać go tylko do połowy. Szykuje się. Jest piąty w kolejce i trzepie się gorączkowo, przerażony, że kiedy do niego dojdę, będzie miękki i sflaczały, i – sprawdźmy aktualne statystyki – dwadzieścia cztery tysiące sto siedemdziesiąt jeden osób zobaczy, że mu nie staje. Buty ma białe, sportowe, do kostki, z białymi sznurówkami. Spodnie też są białe, podwinięte na dole. Bokserki szare. Nazywa się Euan. Millie próbowała się z nim przespać trzeciego dnia, ale powiedział jej, że robi coś nie tak. Po Coconut Lounge planowała drugie podejście, o ile nie znajdzie nikogo lepszego. Gdy dochodzę do Euana, jego członek jest nadal oklapły, a moje usta nie są w stanie temu zaradzić. Millie pewnie myśli, że powinna poszukać kogoś lepszego, bo to nasza ostatnia noc w Magaluf, ostatnia szansa na wakacyjny seks bez zobowiązań, więc potrzebuje kogoś ze sprawnym sprzętem. Po tym, jak Euan zapina spodnie i wymyka się z koła, zatrzymuję film. Millie skanuje wzrokiem salę w poszukiwaniu lepszych opcji. Widzę Leę, moją siostrę. Stoi z tyłu, wychylając się zza innych gapiów. Uśmiecha się, bijąc brawo i skandując: „Dawaj, dawaj, dawaj!”.

Proszę, błagam, gdzie jesteś? Kochanie, nic się nie bój. Wszystko będzie dobrze. Daj znać, czy wszystko okej. Esemes od mamy, najnowszy z siedemnastu, które od niej dotąd dostałam, oprócz dwudziestu trzech od taty, trzynastu od Woojina, siedmiu od Jamesa, trzech od Ashleigh, dwóch od Jen oraz żadnego, żadniusieńkiego od Lei, od czasu jak nie pojawiłam się na lotnisku. Zastanawiam się, czy mama pisze do mnie z sądu. Jest szeryfem. Nie takim amerykańskim, w kapeluszu i z rewolwerem, ale sędzią-szeryfem z Zachodniej Szkocji, w todze i peruce. Ludzie tytułują ją „wysoki sądzie”. Mówi tak do niej też Lea, gdy mama zaczyna działać jej na nerwy.

Ale kto wie, może mama została dziś w domu, wzięła sobie dzień wolnego, pierwszy raz od śmierci dziadka pięć lat temu. A może jest na policji? Zgłasza moje zaginięcie? I próbuje namierzyć mój telefon!

Wyciągam z telefonu kartę SIM i baterię i nadeptuję na nie, ale nie zyskuję nic poza obolałą podeszwą. Wyginam kartę, aż pęka na pół, wrzucam ją do sedesu i naciskam na spłuczkę. Moje stopy zalewa kałuża lodowatej wody, gdy patrzę, jak karta znika w rurze odpływowej.

Założę się, że Millie wyrwała wtedy faceta. I Lea, i Natasha też. Gdy obudziłam się na podłodze naszego wynajętego mieszkania, byłam sama. Gdzieś w oddali słyszałam szaleńcze bzyczenie telefonu. Zwymiotowałam kilka razy i poczołgałam się w jego stronę. Po chwili zlokalizowałam go w kuchennym zlewie. Millie.

– Su, siedzisz?

Zostawiłam walizkę i większość swoich rzeczy w mieszkaniu, pobiegłam do najbliższego bankomatu i wypłaciłam niemal całą kwotę z karty turystycznej Thomasa Cooka. Pięćdziesiąt pięć euro wydałam na taksówkę, która zawiozła mnie na drugą stronę wyspy, a resztę na opłacenie pokoju hotelowego do końca tygodnia. Mama zna odpowiednich ludzi. Na pewno już mnie namierzyła. Chwytam torebkę i wybiegam z hotelu.

Nie mam pieniędzy ani pojęcia, dokąd iść. Dwie przecznice od hotelu jest bank, w którym wypłacam ostatnie dwadzieścia euro z karty, ale kiedy dostaję pokwitowanie, widzę, że saldo pokazuje sześćset euro. Kochana mama.

Wypłacam kolejne trzysta euro, kupuję czapeczkę z daszkiem i ciemne okulary, jadę taksówką do portu i kupuję bilet na najbliższy prom do Barcelony, który odpływa za dwadzieścia minut. Wiem, że powinnam zadzwonić do mamy i uspokoić ją, że nic mi nie jest, ale w tej chwili nie jestem w stanie rozmawiać ani z nią, ani z nikim innym. Zauważy, że wypłaciłam pieniądze, więc wie, że nic mi nie jest. Będzie wiedziała, że żyję. Mój plan polega na tym, żeby zaszyć się gdzieś do czasu, aż w internecie pojawi się nowy viral. Taki jak hit roku 2013 z gałęzią w roli głównej. Nastoletni chłopak nagrywał przyjaciela telefonem. W tle ojciec owego przyjaciela ciął gałąź drzewa, która zaczęła przysłaniać okno ich domu, nową piłą mechaniczną, którą dostał na urodziny. Matka chłopaka przytrzymywała ojcu drabinę, ale niezbyt umiejętnie, bo w pewnym momencie mężczyzna stracił równowagę i spadł, a ponieważ przez cały czas ściskał swoją cenną piłę w dłoni, w locie pozbawił żonę głowy. Ta godna Oskara produkcja zrobiła furorę w sieci. Przyznam, że film z moim udziałem trudno będzie pobić – nie wystarczy słodki kotek skaczący na trampolinie ani gruba dziewczyna tańcząca namiętnie w obcisłych, babcinych majtkach. To musiałoby być coś obrzydliwego, bulwersującego. Ale jestem pewna, że ktoś coś takiego w końcu nakręci, a wtedy spadnę w wynikach wyszukiwania na dół ekranu i jakaś inna nieszczęsna dusza zajmie moje miejsce w tej niekończącej się karuzeli wstydu. Gdy już zniknę z pierwszej strony Google’a, zadzwonię do mamy, wrócę do domu, wyjaśnię wszystko Jamesowi i pójdę na studia. Jestem rozsądną osobą i wiem, że cała ta afera prędzej czy później przycichnie. Jakoś to przetrwam.

W końcu przetrwanie mam we krwi. Dałam sobie radę nawet wtedy, kiedy rodzona matka porzuciła mnie na progu posterunku policji w Seulu. A przecież nie umieściła mnie we względnie bezpiecznym „oknie życia”. Dopiero wiele lat po moich narodzinach pastor Lee Jong-rak ustawił przy drzwiach wejściowych sierocińca Jusaran w Seulu karton w rozmiarze odpowiednim dla przeciętnego noworodka, w którym zhańbione dziewczęta mogły zostawiać owoce swoich życiowych błędów. Kolejnych kilka lat musiało minąć, żeby oburzenie społeczeństwa zmieniło się w powszechne uznanie dla tego pomysłu. Ja nie dostałam kartonu. Zostawiono mnie w lichym, wiklinowym koszyku bez żadnej wyściółki, razem z karteczką od mojej mamy, napisaną po koreańsku: „Nazywa się Su-Jin. Ja mam 17 lat. Proszę, zaopiekujcie się nią”.

Mama i tata dali mi tę karteczkę, kiedy skończyłam sześć lat, tuż po długim wywodzie na temat tego, jaka to jestem wyjątkowa, bo wybrali właśnie mnie. Tak jakbym wcześniej nie zauważała różnic pomiędzy sobą a Leą. Ona jest biała. I ma zwyczajne imię. Przed tą rozmową rodzice używali mojego pełnego imienia, Su-Jin. Zaraz potem kazałam im skrócić je do Su. Od tamtej pory wszyscy tak do mnie mówią, poza siostrą, która po wejściu w fazę nastoletniego buntu zaczęła zwracać się do mnie per Su-Jin, złośliwie kładąc akcent na drugi człon. Kiedy miała trzynaście lat, zaczęła też nazywać mnie „chińszczyzną”, choć ja ani razu nie nazwałam jej „pryszczatą” – a byłoby to uzasadnione. Mamę „chińszczyzna” doprowadzała do szału. Kiedy pierwszy raz to usłyszała, powiedziała:

– Nie używamy takich słów, moja droga! To znieważające określenie wymyślone przez ludzi, którzy czują się zagrożeni, słabi, gorsi. To rasistowska obelga. Zrozumiałaś, Lea? Masz, wydrukowałam tu trochę informacji na temat Korei Północnej i Południowej. Spójrz na mapę, Chiny i Korea to dwa odrębne państwa. Sprawdź w słowniku, co znaczy „znieważający” i „rasistowski”, i nigdy więcej nie używaj tego słowa.

Lea nadal tak na mnie mówiła, ale już nie przy mamie.

Agencja adopcyjna przekazała liścik od mojej biologicznej matki rodzicom, gdy przyjechali mnie odebrać. Był napisany czerwonym długopisem na odwrocie serwetki. Tata oprawił go wraz tłumaczeniem w ramki i powiesił obie wersje obok siebie w moim pokoju. Przez wiele miesięcy, przed pójściem spać, gdy mama i tata mówili mi dobranoc, wyłączali światło i wychodzili z pokoju, włączałam z powrotem lampę, siadałam na łóżku i wpatrywałam się w ramki na ścianie.

Nazywam się Su-Jin.

Moja matka urodziła mnie, gdy miała siedemnaście lat.

Była uprzejmą osobą. „Proszę, zaopiekujcie się nią”, napisała.

Posiadała lub pożyczyła czerwony długopis i miała równy charakter pisma. Serwetka była kwadratowa, biała (teraz już pożółkła), podobna do tych ze Starbucksa.

Rodzice powiedzieli, że posterunek policji, pod którym mnie zostawiono, znajduje się w Myeong-dong. Często oglądałam go przez Street View. Budynek z czerwonej cegły, z łukowatym wejściem. Wygląda zachęcająco, jak jakaś galeria sztuki. Wokół znajduje się dużo sklepów (i Starbucks), chodzą ludzie w dżinsach. Są neony, stoiska ze ślimakami, naleśnikami i pikantnymi plackami ryżowymi, których niestety nie sprzedają w Szkocji. Wzdłuż ulic biegną ścieżki rowerowe. Próg posterunku to kawałek betonu. I nie ma na nim wiklinowego koszyka z niemowlęciem. Całymi latami myszkowałam wokół tego miejsca, klikając w lewo i w prawo, powiększając obraz, starając się poznać całe otoczenie punktu, w którym moja matka widziała mnie po raz ostatni. Dla kogoś obcego, kto spogląda z góry, Myeong-dong jest szczęśliwym miejscem. Zamiast porzucać dzieci, kobiety sączą tu przez słomkę mohito.

Być może moja matka mieszkała nieopodal. Może szła tędy, w deszczu, bo przecież urodziłam się w środku jagmy, pory deszczowej. Na liściku nie ma daty, ale młoda wolontariuszka z sierocińca powiedziała rodzicom, że porzucono mnie kilka godzin po narodzinach, drugiego lipca. Więc jeśli moja matka faktycznie mieszkała niedaleko, przyszła pod posterunek pieszo, w deszczu, a jeśli mieszkała gdzieś dalej, mogła tu przyjechać na rowerze, jedną z tych ścieżek rowerowych, z nosidełkiem na piersi albo z wiklinowym koszykiem w dłoni. Wiem tylko, że niedługo po tym, jak napisała swoją karteczkę, powierzono mnie Ruth Oliphant i Bernardowi Brotheridge’owi (odpowiednio: adwokat i muzyk, z odpowiednio: Glasgow i Oregonu) i przydzielono mi najbardziej anglosaskie, pretensjonalne i koszmarne do przeliterowania dwuczłonowe nazwisko, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Pozostawienie w kartonie byłoby bardziej szpanerskie niż koszyk. Dlatego dwa razy skłamałam w tym temacie. Historię z pudełkiem opowiedziałam Ashleigh i Jen, w ogrodzie za domem Petera McAllistera, podczas przyjęcia z okazji jego szesnastych urodzin. Były pod wrażeniem i lubiły mnie jeszcze bardziej niż przedtem.

Oprócz oprawienia w ramki liściku od mojej rodzonej matki rodzice zaprzyjaźnili się z innym małżeństwem, które adoptowało dziecko z Korei. Raz w miesiącu zostawialiśmy Leę u babci albo u cioci Louise i jechaliśmy na zalany deszczem plac zabaw albo na plażę, gdzie koreańskie dziecko numer dwa i ja gapiliśmy się na siebie nad babkami z piasku, a nasi rodzice wymieniali się przepisami na pierożki i gamjatang. Poza tym, po naszej przełomowej rozmowie, codziennie wieczorem uczyłam się z tatą koreańskiego z płyt Rosetta Stone. Wspólnie powtarzaliśmy: „Nazywam się Su Oliphant-Brotheridge”, „Czy ma pani wodę?”, „Przepraszam, nie rozumiem” oraz „Gdzie jest toaleta?”.

Generalnie wszystkie te wysiłki rodziców miały zagwarantować, że nie dopadną mnie problemy z tożsamością, ponieważ będę wiedziała wszystko o swojej biologicznej matce i rodzimej kulturze, a jeśli kiedyś pojadę do Korei Południowej, to będę potrafiła poprosić o wodę i odnaleźć toaletę, żeby się tej wody pozbyć.

Rodzice adoptowali mnie po latach starań o własne dziecko: kilka poronień, prób in vitro i tak dalej. Podobno byli tym wykończeni. Na regale w dużym pokoju stoi album dokumentujący długi proces mojego przysposobienia. Jest zdjęcie z dnia, w którym rodzice po raz pierwszy zobaczyli mnie w sierocińcu. Ja w pokoju hotelowym. Ja w samolocie do Glasgow. Ja w pokoju, którego urządzenie pochłonęło dużo czasu i pieniędzy, „żebym tylko poczuła się u siebie”. Na jednej ścianie wisiał wielki obraz z flagą Korei. Jako dziecko czułam się przy nim nieswojo – miałam wrażenie, że niebiesko-czerwona fala puszcza do mnie oko, a cztery czarne znaczki wokół niej znaczyły coś, czego nie rozumiałam, coś ponurego. Na drugiej ścianie wisiała mapa Korei. Na trzeciej liścik napisany przez moją biologiczną matkę, a obok jego tłumaczenie, które tata spisał na komputerze i wydrukował, oba w cienkich, czarnych ramkach. Nad moim łóżkiem wisiał obraz przedstawiający kobiece dłonie o długich na kilka centymetrów paznokciach pomalowanych w grube, kolorowe pasy. Na nadgarstku kobiety tkwiło pawie pióro. (Uwaga do przyszłych rodziców adopcyjnych dzieci koreańskich: jeśli chcecie, aby wasze słoneczko miało koszmary nocne, udekorujcie mu pokój jak wyżej).

Mama odkryła, że jest w ciąży miesiąc po tym, jak przywieźli mnie do Szkocji. Podobno często się tak zdarza. Nagle, gdy para przestaje o tym myśleć, chcieć tego, pragnąć, mierzyć temperaturę, liczyć dni i wstrzykiwać sobie hormony – na teście ciążowym pokazują się dwie kreski.

Lea.

Ma niebieskie oczy mamy i ciemne włosy taty, ale nikt nigdy nie mówi tego na głos. Lea ma buzię babci i usta dziadka, i białą skórę, jak każdy Oliphant i każdy Brotheridge z wyjątkiem mnie. Moja skóra jest śniada, choć nie tak bardzo, jakby moja azjatyckość wypłowiała przez lata spędzone w deszczowym klimacie. Jest rozmyta, nijaka. Niby nie kolorowa, ale też nie biała.

A skóra Lei? Gdy byłyśmy małe i kąpałyśmy się razem, przy niej moja skóra wydawała się tak ciemna, jak u rodowitej Koreanki. Pamiętam, że tarłam ją gąbką z całych sił.

Prom odpływa. Czas przekroczyć morze i ukryć się przed światem.

Wstyd

Подняться наверх