Читать книгу Pamiątki Soplicy - Henryk Rzewuski - Страница 8
V. PAN REWIEŃSKI
ОглавлениеBył u mnie dnia wczorajszego pan Wolski, wnuk naszego niegdyś, a teraz nieboszczyka, sędziego ziemskiego, a osobliwego mego łaskawcy. Wnuk ten, kawaler bardzo piękny i przyzwoity, wychowanie swoje zakończył w niemieckich szkołach, ale pięknie myśli i miewa bardzo dobre zdanie; kocha szczerze ojczyznę po swojemu i choć go często nie rozumiem, bo jakoś się tłomaczy zbyt mądrze, ale go szczerze poważam i wdzięczny mu jestem, że choć roku nie ma, jak osiadł na wsi, przecie kilka razy już nawiedził dobrego przyjaciela jego ojca i dziada, a że to, czy z ciekawości, czy może tylko z grzeczności, lubi słuchać to, co ja tam rad bzdurzyć o starych rzeczach, wypadło mi mówić o śp. Ignacym Rewieńskim, który po dziadzie jego, a swoim teściu otrzymał sęstwo za jednomyślną wolą całej szlachty i któren był wzorem dobrych urzędników, a przy pewnej oszczędności żył jednak ledwie nie po pańsku. Wystarczało mu i długów nie zostawił, choć dom jego przed nikim nie był zakryty i częste tam bywały zjazdy, a każden był nakarmiony, napojony i ugoszczony, jak się należy.
A właśnie wtedy przy mnie były suscepta; otóż sędzia przy końcu kadencji trzechkrólskiej mówi mnie na sesji:
— Panie Sewerynie, proszę waści na zapusty do Omniewicz, ale z żoną.
Skłoniłem się sędziemu dziękując mu uniżenie, że raczy o nas pamiętać; a bo to tacy byli sędziowie jak teraz! I tak z moją Magdusią bryczką krytą (którą mnie W. wojski Jabłoński darował jako deservita merces [zasłużone wynagrodzenie] za odbytą u niego kondescensję na gruncie z ojcami bazylianami nowo gródzkimi) puściłem się do Omniewicz; a trzeba wiedzieć, że natenczas bryka kryta była rzecz bardzo niepowszechna i palestra nasza, choć z obywatelskich dzieci złożona, ślicznie wóz kami ruszała; ale że mnie brykę dano, czemuż miałem sobie i żonie jej żałować?
Dom sędziego nie był to pałac, ale ile tam mieściło się gości! Jaka uprzejmość, jaka szczerość, jaka wesołość! Dziś by tego umieścić nikt by nie potrafił. — Ja z żoną stałem na folwarku u dyspozytora, któren jak to wtenczas bywało, nie sługą, ale przyjacielem był uważany przez pana, z którym nawet miał jakieś powinowactwo; a prócz nas jeszcze trzy małżeństwa mieściło się w pokoju, a dwa w alkierzu z ekonomstwem. A co też tego było we dworze! W sali jadalnej pięć małżeństw, a i po kwaterach u chłopów młodzież się roztaszowała. To co dzień z rana W. sędzia wszystkich obiegł i każdemu dzień dobry po wiedział, przepraszając każdego za niewygody, choć nie było o co przepraszać. Pewnie nikt nie obudził się przed sędzią, bo to u nas był wielki wstyd, ażeby gość był na nogach wprzód niż gospodarz. A wielmożna sędzina wszystkie obywatelki obchodziła wraz z sędziankami i niejedną czasem w łóżku zastała, choć już i pacierze odbyła, i kawę i śmietankę wszystkim gościom sama porozsyłała. A tak wszyscy zbieraliśmy się około dziesiątej z rana na pokojach, gdzie już i sędzina, i sędzianki poubierane
siedziały, ażeby gości bawić, a gospodarz w sieniach gości przyjmował i wprowadzał ich do żony, a wszystkich, nie wchodząc w ich godności. Bo choć my, niżsi, umieli czuć powagę urzędu i wieku, znaliśmy, że jako szlachta, wszyscy my równi byli między sobą. Otóż ja, co tylko susceptantem byłem natenczas, to kiedy mnie wielmożny sędzia, tak majętny i dostojny obywa tel, w sieniach witał i nisko się kłaniał, i przed sobą do pokoju wprowadzał, umiałem przyjąć jego grzeczność i w kolanom go pocałował; a przecie, gdyby mnie inaczej przyjął, czułbym siebie być ukrzywdzonym. Zebrawszy się tedy w pokoju bawialnym i pocałowawszy w rękę wszystkie białogłowy, począwszy od samej gospodyni i jej córek, słudzy weszli z gorzałką i zakąskami. Natenczas W. sędzia odezwał się:
— Panowie dobrodzieje, raczcie się rozgościć — i odpasał szablę, to, co my wszyscy za jego przykładem zrobili i w kątyśmy je postawili, ale tak, żeby każden o swojej szabli wiedział; bo jak tylko jaki senator lub wysoki urzędnik przyjeżdżał, trzeba było nam wszystkim opasać szable i biec do sieni za gospodarzem do przyjęcia gościa, i wprowadzać go do pokoju, i dopiero odpasać się, gdy on sam się odpasał. Ale ta grzeczność nie obowiązywała, tylko względem ministrów, senatorów, dygnitarzów i podkomorzego, a od nas, palestry, taż etykieta należała się i urzędnikom sądowym, jako nad nami zwierzchność mającym. W. sędzia, gdy widział wszystkich rozgoszczonych, nalewał kie liszek gorzałki, wypił i ten sam kieliszek, powtórnie napełniwszy, oddawał go gościowi, którego uważał być najznaczniejszym (i flaszę z kieliszkiem), a ten to samo — tak że każden z nas z jednego kieliszka pił, i dopiero ostatni, wypiwszy, służącemu nalał, a ten, wypiwszy, odnosił szkło do kredensu, a wszyscy do wędlin się rzucali. A i to trzeba wiedzieć, że jeżeli był ksiądz,
co zawsze bywało, od niego zaczynano wódkę, choćby prostym był księdzem; chyba że senator się znajdywał, a i ten zawsze jakieś ceremonie z nim robił, co się chwali. Bo ksiądz i do świata nas wprowadził, i daj Boże, ażeby z świata nas wyprowadził; a potem, panowie nie rozumiecie, co to był ksiądz za naszych czasów. To książę Karol Radziwiłł, wojewoda wileński, na którego często patrzałem, a nigdy bez jakiegoś strachu, chociaż go z serca kochałem — i wszyscy; on miał dziesięć tysięcy luda w swojej milicji, a dwór jaki! nie tak to łatwo było mu w oczy spojrzyć. A że nikt nie jest bez ale, był prędkim, to, jak się rozdąsa na kogo, czy to z plotki, jak po dworach bywa, czy z jakiegoś widzimusię, wie Bóg, jaki rozkaz na niego wyda; to i pod ziemią szlachcic od niego nie byłby bezpiecznym. A jak takiemu rady dać? Perswadować — to zamiast jednemu, dwom byłaby bieda. Otóż do księdza Kantembrynga, proboszcza nieświeskiego, udawano się:
— Oto książę mnie ukrzywdzić chce, zażalony na mnie przez złych ludzi. Ratuj mnie!
A on natychmiast do księcia:
— Mości książę, czy to się godzi takimi dziwactwami duszę mazać? Wszak wasza książęca mość nie pierwszy ordynat nieświeski, a gdzie się podzieli antenaci jego, tam i książę pójdziesz; a jak się Panu Bogu pokazać, kiedy kto płacze na waszą książęcą mość? Zaniechaj, książę, tych impetów, a w imię Zbawiciela proszę go, abyś owszem, rękę podał struchlałemu nieborakowi, którego gniew waszej książęcej mości tak przestrasza, że nie wie, gdzie się podziać.
To książę, rad nierad, a ustąpić musiał i jeszcze chudego pachołka obdarzył, nagradzając mu strach; a tak najczęściej wszystko się przyzwoicie kończyło.
Po gorzałce i zakąskach zaczynały się zabawy przedobiednie. JW. Jeleński, kasztelan nowogródzki, któren zaszczycał nasze towarzystwo swoją bytnością, siadł do mariasza w pulę z gospodarzem i z JW. Rdułtowskim, chorążym nowogródzkim, którego żona była rodzona siostrzenica księcia Karola Radziwiłła. I choć to byli możni ludzie, po złotemu tylko grali, bo to była u nas wielka sromota zgrywać się w karty; nie tak jak teraz, co lada szlachcic, często i nieosiadły, złoto na kartę sypie. Prawda, że i za naszych czasów niektórzy panowie w Warszawie poprzyuczali się szulerki, ale to im się nie chwaliło. Książę biskup Massalski po całych nocach, bywało, grywał w swoje francuskie karty, toteż i pięknie skończył. A w Nieświeżu francuskich kart na lekarstwo dostać nie można było, bo książę tego towaru srodze Żydom zakazywał i za to niemiłosiernie plagami ich karał. Więc ci panowie mariaszem, a my rozmową się bawili. Starsi mówili, a my, młodsi, radzi ich mowie przysłuchiwać się: mówiono o sejmach, o posłach, którzy na nich się wsławiali, o prawach, o swobodach naszych, o konfederacji barskiej, świeżo rozwiązanej, o nieszczęśliwych braciach naszych, którzy za grzechy nasze zakordonowani zostali, o haniebnym sejmie, któren ich niewolą ratyfikował i w którym nasze nowogródzkie poselstwo taką sławą się okryło, co nie dziw, bo nasze księstwo nowogródzkie nigdy się nie spaskudziło. Rejten i Korsak nasi byli ziemianie, i Bohusz, sekretarz i dusza konfederacji barskiej. A później w tak rozrodzonym obywatelstwie ani jeden się nie znalazł, któren by do obrzydłej Targowicy przystąpił. W tych nieszczęśliwych czasach bez wielkich ofiar nie można było być poczciwym; a że ci ludzie te ofiary ro bili w Bogu dla dobra kraju, nie byłbym katolikiem, ażebym nie był pewny, że te ich zasługi i cierpienia trwają u Boga i przepaść nie mogą, i zbudują nam gmach — a kiedy, wie Ten, któremu na czasie nie zbywa i któren powiedział, że niesprawiedliwością narody upadają. I ja, dzięki Bogu, w cierpieniach doczekałem się zgrzybiałości i ran kilka odniosłem, i zrabowany dwa razy zostałem do szczętu. Pomijam, że jak to było w obyczaju, zawszem ojczyźnie służył o swoim, bez zapłaty, nie tak jak dziś, co usługi na tandet wystawiają jak stare pludry. I na Sybir po rwany byłem od żony i dzieci, gdzie dwa lata z górą biedowałem, i, w wolnym narodzie wolny szlachcic urodzony, na mniemanych ich inkwizycjach w Smoleńsku kilka razy batogami do omdlenia obitym został; a przecie żadna moja łza na ziemię nie padła; każdą z nich na łono Boga mego upuściłem, błagając Go, aby te krzywdy moje na korzyść mojej ojczyzny obrócił; a że w czasie gorących modlitw moich ode mnie twarzy nie odwrócił, pewny jestem — i ta pewność osładza mnie bojaźń śmierci, która do mnie, starca, tuż tuż nadchodzi.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.