Читать книгу Herbie Hancock. Autobiografia legendy jazzu - Herbie Hancock - Страница 7

1

Оглавление

Lata sześćdziesiąte. Stoję na scenie sali koncertowej w Sztokholmie. Gram na fortepianie z Kwintetem Milesa Davisa. Jesteśmy w trasie, dopiero się rozgrzewamy. Udało nam się zsynchronizować, nadajemy na tych samych falach. Muzyka płynie, mamy kontakt z publicznością, otacza nas taka magia, jakbyśmy właśnie wypowiedzieli tajemne zaklęcie.

Tony Williams, świetny perkusista, który rozpoczął współpracę z Milesem jako nastolatek, jest rozpalony. Palce Rona Cartera latają po gryfie basu, a saksofon Wayne’a Shortera wydaje donośne dźwięki. Nasza piątka tworzy jedność, przez którą przepływa muzyka. Właśnie gramy jeden z klasyków Milesa So What i kiedy zbliżamy się do jego solówki, docieramy jednocześnie do kulminacji koncertu. Teraz już nikt na widowni nie jest w stanie usiedzieć na miejscu.

Miles zaczyna grać. Przygotowuje się do solówki. Bierze głęboki wdech. I wtedy uderzam akord, który do niczego nie pasuje. Nie wiem nawet, jak do tego doszło – zły dźwięk w nieodpowiednim momencie przypomina zgniły owoc, który nadal wisi na drzewie. „Cholera!” Wspólnie zbieraliśmy piękne dźwięki, mieliśmy zamiar zbudować z nich dom, a ja przez przypadek upuściłem na podłogę zapaloną zapałkę.

Miles milknie na ułamek sekundy, po czym zaczyna grać coś, co prostuje mój akord. W tamtej chwili musiała opaść mi szczęka. Cud! Później Miles po prostu improwizował. Zagrał solówkę, dzięki której cały utwór zabrzmiał zupełnie inaczej niż w oryginale. Widownia oszalała.

Od moich dwudziestych urodzin nie minęło wiele czasu, z Milesem spędziłem już kilka lat, a mimo to nadal potrafił mnie zaskakiwać. Tamtej nocy, kiedy sprawił, że mój akord nagle stał się tym właściwym, zrobił to po raz kolejny. Po koncercie udaliśmy się do garderoby, gdzie zasypałem go pytaniami. Byłem sobą trochę rozczarowany, ale Miles tylko do mnie mrugnął, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Nie powiedział ani słowa. Nie musiał. Kiedy Miles miał wybór – opowiedzieć o czymś albo coś nam pokazać, zawsze decydował się na to drugie.

Wiele lat zajęło mi zrozumienie, co właściwie wydarzyło się wtedy na scenie. Kiedy tylko zagrałem ten akord, zacząłem oceniać jego brzmienie. Uznałem go za „niewłaściwy”. Miles nigdy nie oceniał – on po prostu słyszał dźwięk i zamieniał go w wyzwanie, w pytanie: „Jak mogę dopasować ten akord do całej reszty?” Ponieważ nie oceniał, mógł zrobić z każdą nutą dosłownie wszystko, zamienić ją w dźwięk doskonały. Ufał i sobie, i zespołowi, chciał, żebyśmy nauczyli się tego samego. To była jedna z wielu lekcji, jakie od niego otrzymałem.

To naturalne, że każdy człowiek wybiera bezpieczną ścieżkę. Wolimy robić rzeczy, które zagwarantują nam zwycięstwo, niż korzystać z szans, jakie daje nam los. To właśnie antyteza jazzu, w którym liczy się chwila. Jazz polega na życiu w danym momencie. Chodzi w nim o ufanie sobie i szybkie reagowanie na to, co się dzieje. Jeśli sobie na to pozwolisz, otworzą się przed tobą drzwi do wiecznej eksploracji muzyki i życia.

Miałem ogromne szczęście uczyć się tego od Milesa, ale też od ludzi, których spotkałem później. Uczę się nadal, każdego dnia. To dar, o którym nawet nie marzyłem jako sześciolatek, bezmyślnie uderzając w klawisze fortepianu mojego przyjaciela Levestera Corleya.

Levester Corley mieszkał na rogu Czterdziestej Piątej Ulicy i King Drive

w South Side, w tym samym budynku co moja rodzina. Żyliśmy w biednej dzielnicy, która jednak nie uchodziła za najgorszą. Gdyby istniał taki ranking, pewnie zajęłaby przedostatnie miejsce – bo chociaż nie mieszkaliśmy w opuszczonym budynku opanowanym przez bezdomnych, nasz blok łatwo było z takim pomylić.

Nigdy nie postrzegałem naszej dzielnicy jako „złej”, choć miała też swoje mroczne strony, które przyprawiały o dreszcze. Były tam gangi i opuszczona rezydencja, którą nazywaliśmy Wielkim Domem – to slangowe określenie więzienia. Zwykle kręcili się przed nią młodzi mężczyźni. Każdy wiedział, że lepiej trzymać się drugiej strony ulicy. Mimo to nigdy nie czułem się zagrożony. Po prostu uznałem, że moja dzielnica nie różni się niczym od innych.

Urodziłem się w 1940 roku i jako mały chłopiec myślałem, że moja rodzina jest zamożna, bo ja i moje rodzeństwo zawsze dostawaliśmy wszystko, czego pragnęliśmy. Mieliśmy się w co ubrać, nie głodowaliśmy, zaś na święta w domu pojawiała się choinka, pod którą nieodmiennie leżały prezenty. W porównaniu do innych mieszkających w okolicy rodzin radziliśmy sobie świetnie. W piwnicy naszego budynku mieszkała pewna familia. Dziesięć osób musiało żyć w jednym pokoju. My mieliśmy dwupokojowe mieszkanie dla pięciu osób – moich rodziców, brata Waymana, siostry Jean i mnie – dla innych był to luksus.

Mój kumpel Levester mieszkał na innym piętrze tego samego budynku i kiedy skończył sześć lat, rodzice podarowali mu fortepian. Zawsze lubiłem spędzać czas z Levesterem, ale kiedy dostał ten prezent, zależało mi już tylko na graniu. Uwielbiałem czuć klawisze pod palcami, chociaż nie miałem pojęcia, co robię. Próbowałem grać jakieś piosenki, a kiedy wracałem do siebie, opowiadałem o tym mamie. Niedługo potem oznajmiła mojemu ojcu:

– Musimy kupić mu fortepian.

W ten sposób, kiedy skończyłem siedem lat, dostałem używany fortepian wart pięć dolarów, który leżał w piwnicy kościoła.

Nie dziwi mnie, że mojej matce, Winnie Griffie Hancock, tak bardzo zależało, żebym miał ten instrument. Zawsze chciała zarazić swoje dzieci miłością do kultury – swoje imię, Herbert Jeffrey, zawdzięczam afroamerykańskiemu wokaliście i aktorowi Herbertowi Jeffriesowi. Według mamy synonimem kultury była muzyka, więc w dzieciństwie słuchaliśmy Czajkowskiego, Beethovena, Mozarta i Händla. Uwielbiała też muzykę czarnych – jazz i bluesa. Czuliśmy, że powinniśmy lubić to samo, że taki gust odziedziczyliśmy. Ale „dobra muzyka” oznaczała dla matki muzykę klasyczną, więc kiedy dostałem fortepian, kazała nam poznać jej podstawy.

Opinie mojej matki na temat klas i kultury były mocno zakorzenione w jej niezwykłym dzieciństwie, spędzonym na Południu. Moja babcia, Winnie Daniels, dorastała w ubóstwie w Americus w Georgii, w rodzinie dzierżawców, którzy pracowali w posiadłości zamożnej rodziny Griffinów. Kiedy babcia dorosła, poślubiła jednego z synów Griffinów i z dzierżawczyni stała się żoną właściciela posesji. Tak więc moja mama i jej brat Peter urodzili się w bogatszym otoczeniu niż większość czarnych dzieciaków z Południa. W dzieciństwie zawsze mi mówiono, że mój dziadek Griffin był czarny, ale na kilku zdjęciach, które zobaczyłem, wcale na takiego nie wyglądał. Wiele lat później matka powiedziała mi, że tak naprawdę był biały, więc do dziś nie wiemy, która wersja jest prawdziwa. Wiem tylko, że w latach dwudziestych stracił cały majątek. Niedługo potem zmarł, a babcia przeprowadziła się z rodziną do Chicago, by zacząć życie od nowa.

To był trudny okres. Po latach spędzonych w dobrobycie moja babcia wraz z mamą musiały się zatrudnić w Chicago jako pokojówki. Mama, wówczas licealistka, sprzątała domy białych i oczywiście nienawidziła tego zajęcia. Przez dwa lata chodziła do college’u, dzięki czemu zdobyła pracę jako sekretarka, aż w końcu została konsultantką w Stanowym Departamencie Zatrudnienia w Illinois. Ciężko pracowała, ale wszystko znosiła z godnością i wychowała trójkę dzieci, które dzięki niej uwierzyły, że mogą osiągnąć wielkie rzeczy.

To była dobra strona mojej matki. Ale istniały też inne cechy jej osobowości: chociaż wtedy o tym nie wiedzieliśmy, cierpiała na zaburzenia maniakalno-depresyjne. W tamtych czasach ludzie określali takie osoby jako „nieustępliwe” albo „nerwowe”. Matka kłóciła się z nami, krzyczała, awanturowała się, płakała i nie przestawała, dopóki na jej szyi nie zaczynały pojawiać się żyły. W naszym domu wszystko musiało iść po jej myśli, a tata starał się umniejszać znaczenie jej napadów wściekłości i mawiał:

– Taka po prostu jest Winnie.

Kochał ją, stawiał na piedestale, bo miała w sobie nutkę dostojeństwa. Wiedział też, żeby nie wchodzić jej w drogę. Kiedy go o coś prosiliśmy, szybko odpowiadał:

– Zapytajcie matkę.

Mój ojciec był fajnym, spokojnym człowiekiem, który zawsze potrafił rozbawić towarzystwo. Wychowali go moja babcia i dziadek Hancock, ale mało kto wie, że kiedy się urodził, nosił inne nazwisko. Przyszedł na świat, jeszcze kiedy moja babcia była żoną mężczyzny o nazwisku Pace. Nie wiem nic o moim biologicznym dziadku. Może tylko tyle, że babcia zawsze nazywała go złym człowiekiem. Zostawiła go i poślubiła Louisa Hancocka, który adoptował mojego ojca i dał mu swoje nazwisko.

W dzieciństwie tata chciał zostać lekarzem. Niestety, w latach trzydziestych taki zawód był poza zasięgiem chłopaka z biednej, czarnej rodziny z Georgii. Nawet nie udało mu się ukończyć liceum, z którego odszedł po dwóch latach po rodzinnej dyskusji na temat finansów i priorytetów. Mieszkali już wtedy w Chicago i tata wiedział, że jeśli będzie wystarczająco ciężko pracował, jego dwóch młodszych braci otrzyma szansę na pójście do college’u, więc poświęcił się, żeby im pomóc. Już jako nastolatek pracował w przemyśle spożywczym i chociaż nigdy nie wrócił do szkoły, udało mu się nawet kupić własny sklep.

Był jednak zbyt hojny jak na biznesmena. Zawsze przedłużał ludziom czas na spłatę długów, a później nie przypominał im o oddawaniu mu pieniędzy. Kupował na farmach mięso nie tylko dla siebie, ale też dla właścicieli innych małych sklepów, jak jakiś pośrednik, a później historia się powtarzała – pozwalał im kupować na krechę, po czym nie potrafił poprosić ich o pieniądze. Hojność taty stała się problemem, przez który mógł zbankrutować, więc sprzedał swój sklep. Kiedy byłem dzieckiem, imał się różnych zajęć, przy których nie musiał się wykazywać szczególnymi umiejętnościami. Pracował jako taksówkarz, kierowca autobusów, w końcu został rządowym kontrolerem jakości mięsa w Chicago.

Wujkowie uznawali mojego ojca za bohatera, który poświęcił dla nich własną przyszłość. Z kolei moja matka, wygadana i nieznosząca sprzeciwu, czasami okrutnie wypominała mu brak wykształcenia, wyzywając go od idiotów. Nie robiła tego często, a jeśli już, było to spowodowane jej chorobą. Jednak dobrze wiedziała, jakie słowa najbardziej go zranią.

Wiedziałem, że moi rodzice się kochają, i widziałem, jak ojciec starał się zachowywać przy mamie cierpliwość, nawet jeśli była akurat „nieprzejednana”. Od czasu do czasu jej napady gniewu objawiały się również agresją fizyczną. Pewnego popołudnia zobaczyłem ojca w podkoszulku. Miał całe podrapane plecy. Nigdy o tym nie mówił, tak samo jak nigdy nie słyszałem, żeby powiedział o mamie chociaż jedno złe słowo. Bez względu na to, jakie emocje nią targały, zawsze zachowywał spokój. To pewnie dlatego zapamiętałem swoje dzieciństwo jako stabilny, szczęśliwy okres.

Był też inny powód – zawsze skupiałem się na dobrych stronach każdej sytuacji. Nie dlatego, że chciałem być świętoszkiem albo cokolwiek komuś udowodnić; po prostu nigdy nie widziałem – a może nie chciałem widzieć – tego, co złe. Jestem i zawsze byłem optymistą.

Kilka lat po tym, jak moja siostra Jean dorosła i wyjechała z Chicago, napisała krótką autobiografię. Tak podsumowała dzielnicę, w której mieszkaliśmy:

„Dziewczyny zachodziły w ciążę, zanim osiągnęły pełnoletność, chłopcy podziwiali dilerów heroiny, którymi później się stawali, a pocztą pantoflową rozchodziły się wieści na temat skradzionych przedmiotów, weekendowych bitew na noże i »przemian« młodych kobiet o pięknych ciałach. Jeśli chodzi o przemysł, w naszej okolicy przeważały sklepy monopolowe, śmierdzące spożywczaki, dobrze chronione kantory i kiczowate sklepy typu »wszystko po pięć centów«”.

Czy napisała prawdę? Pewnie tak. Ale kiedy ja przypominam sobie naszą dzielnicę, myślę o grze w kulki z moim bratem, o lodach Goldenrod, które kupowaliśmy w sklepie taty, albo o śpiewaniu z przyjaciółmi piosenek R&B zespołów takich jak Five Thrills czy The Ravens. Odkąd pamiętam, zawsze skupiałem się na pozytywnych aspektach życia. To dar, za który jestem wdzięczny.

Niektórzy chłopcy nie chcą mieć nic wspólnego ze swoim młodszym rodzeństwem, ale Wayman był zupełnie inny. Chociaż dzieliły nas trzy lata, wszędzie mnie ze sobą zabierał.

Kochał się bawić i uprawiać sport, więc graliśmy w kulki albo soft-

ball, choć słabo mi szło. Byłem dość drobny jak na swój wiek i nie interesowałem się sportem, ale on i tak cieszył się, że przy nim jestem.

Wayman pamięta, jak podczas meczu softballu, w którym jego drużyna prowadziła dwudziestoma punktami, namówili mnie, żebym spróbował swoich sił jako miotacz. Prawdopodobnie miałem wtedy jakieś sześć lat. Postawili mnie przy bazie, jednak nie byłem w stanie rzucać piłek. Przepuściłem pierwszych pięciu pałkarzy, a gdy w końcu wykonałem prawidłowy rzut, cała drużyna zaczęła wiwatować.

Moja relacja z siostrą nie należała do najprostszych. Nie dość, że otaczali ją sami chłopcy, to jeszcze, jako najmłodsza w rodzinie, stale czuła się wykluczana. Chciała być jak my, jej bracia. Kiedyś przyłapaliśmy ją nawet, jak próbowała sikać na stojąco, o czym nigdy nie pozwoliliśmy jej zapomnieć.

Jean, choć młodsza ode mnie o trzy lata, była bystra i wygadana jak moja matka. Dzięki swojej inteligencji wychodziła cało z każdej opresji, a kiedy miała zdanie na jakiś temat, czepiała się go jak rzep psiego ogona. Gdyby chciała, mogłaby wygrywać wszystkie możliwe debaty, bo wiedziała, jak prowadzić rozmowę, żeby ostatnie słowo należało do niej. Świetnie się dogadywaliśmy, ale kiedy dochodziło do kłótni, zawsze zapędzała mnie w kozi róg. Kiedyś tak się zdenerwowałem, że chciałem ją uderzyć, ale zwykle, przynajmniej w dzieciństwie, dobrze się między nami układało.

Jean potrafiła wzbudzać strach. Bywała zajadła i tak samo jak matka wiedziała, jak ranić ludzi słowami. Choroba matki nasiliła się w czasach, kiedy siostra była mała, więc gdy podrosła, odczuła wszystko intensywniej niż ja i mój brat.

W pewnym sensie tak właśnie można opisać życie mojej siostry – z nie swojej winy często doświadczała najgorszego. Była genialna, dostawała najlepsze oceny w szkole, sama nauczyła się gry na gitarze i poznała zasady różnych sportów. Prawie wszystko robiła lepiej od większości ludzi. Ale od młodej czarnej dziewczyny dorastającej w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wymagano znacznie więcej. Musiała na wszystko ciężko pracować. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero lata później, kiedy jej życie zbyt szybko dobiegło końca.

Długo nie dostrzegałem też, jak bardzo zależało jej na mojej aprobacie. Jean miała w sobie mnóstwo pasji, nawet więcej niż ja. Wszystko odczuwała znacznie intensywniej. Ja zawsze starałem się myśleć racjonalnie. Czasami prowokowała mnie do pochwał, ale nigdy nie sądziłem, że ich potrzebuje – uważałem raczej, że chce mi dokuczyć. Przeważnie nie zastanawiałem się nad rzeczami, które nie dotyczyły mnie bezpośrednio. Zawsze skupiałem się tylko na tym, co miałem przed nosem, przez co często nie zauważałem tego, co działo się z innymi ludźmi.

Już jako młody człowiek potrafiłem zatracić się w różnych czynnościach. Miałem obsesję na punkcie urządzeń mechanicznych. Poświęcałem wiele godzin na rozkręcanie zegarków i oglądanie ich części. Chciałem rozumieć, jak działają, i jeśli nie potrafiłem tego zrobić, odcinałem się od świata i skupiałem na swoim celu. Na początku bawiłem się gadżetami znalezionymi w domu, ale kiedy rodzice podarowali mi fortepian, zrobiłem z nim dokładnie to samo – skupiłem się na nauce gry.

Kiedy w moim życiu pojawił się instrument, wszystko oprócz muzyki przestało się dla mnie liczyć. Zarówno mnie, jak i mojego brata uczyła pani Jordan, która udzielała lekcji jeszcze kilkanaściorgu czarnym dzieciakom. Graliśmy muzykę klasyczną, bo tak wtedy robili czarni ludzie uczący się gry na fortepianie – nie było lekcji bluesa, R&B ani innych tego typu gatunków. Nauka gry na fortepianie oznaczała też przyswajanie sobie zasad muzyki klasycznej, co satysfakcjonowało moją matkę.

Pani Jordan organizowała recitale i konkursy. Szybko doszedłem do wniosku, że chcę być pianistą. Od tamtego czasu muzyka stała się moim życiem. Każdą chwilę poświęcałem na grę na fortepianie, łączyłem z sobą akordy, tworzyłem melodie, czytałem nuty, ćwiczyłem palce. Bez względu na to, jak dobrze opanowałem dany utwór, zawsze uważałem, że mogłem to zrobić – uwielbiałem to. I tak jest do dziś.

Kochałem grać na fortepianie także dlatego, że okazałem się w tym dobry – nie to, co w sporcie. Jeśli chodzi o aktywność fizyczną, zawsze czułem się gorszy, bo byłem niski, a moje ruchy nieskoordynowane. W końcu znalazłem sobie zajęcie, w którym mogłem się wykazać. Wayman także okazał się niezłym pianistą, ale nie poświęcał na granie takiej ilości czasu co ja, więc wkrótce go prześcignąłem. Po zakupie fortepianu już nigdy nie wróciłem do uprawiania sportu z bratem i jego przyjaciółmi.

Poza tym gra na fortepianie uchodziła w naszej dzielnicy za fajną rzecz. Ponieważ byłem niski, dzieciaki często się ze mnie śmiały. Kiedyś zostałem nawet pobity przed Wielkim Domem. Gdy ludzie usłyszeli, że gram na fortepianie, trafiłem do innej kategorii. Muzyka zmieniła w moim życiu wszystko. Dała mi cel, zmieniła sposób, w jaki mnie postrzegano, ale przede wszystkim sprawiła, że zacząłem inaczej postrzegać samego siebie.

Kiedy miałem jedenaście lat, pani Jordan zgłosiła mnie do konkursu organizowanego co roku przez Chicagowską Orkiestrę Symfoniczną. W ramach akcji dla młodzieży COS dawała uczniom możliwość zagrania na scenie własnego koncertu. Najlepszy muzyk w nagrodę mógł wystąpić na żywo z orkiestrą.

Miałem wówczas za sobą już cztery lata ćwiczeń, a gra na fortepianie była praktycznie moim jedynym zajęciem. Ćwiczyłem XVIII Koncert fortepianowy B-dur (KV 456) każdego dnia od prawie roku, więc kiedy nadszedł czas przesłuchań, czułem, że jestem gotowy. Przesłuchania odbywały się w Orchestra Hall (teraz znanej jako Symphony Center), gdzie każdy uczeń miał zagrać na scenie przed asystentem dyrygenta George’em Schickiem.

Wyszedłem na scenę, usiadłem przy fortepianie i spojrzałem w stronę widowni. Była tam pani Jordan, obok której usiadły jeszcze dwie starsze damy. Następnie skupiłem swoją uwagę na instrumencie i w chwili, kiedy zagrałem pierwsze nuty, cały świat przestał istnieć. Dopiero gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki, podniosłem wzrok.

„Całkiem nieźle mi poszło”, pomyślałem. Kiedy zszedłem ze sceny i wróciłem do pani Jordan, uściskała mnie i powiedziała, że faktycznie dobrze się spisałem. Dodała, że dwie kobiety, które siedziały niedaleko niej, też uczyły gry na fortepianie i kiedy skończyłem swój występ, płakały. To były mocne słowa jak dla jedenastolatka.

Kilka miesięcy później otrzymałem pocztówkę z napisem: „Gratulacje!”. Wygrałem konkurs i zostałem zaproszony do występu z Chicagowską Orkiestrą Symfoniczną 5 lutego 1952 roku. Niestety, okazało się, że COS nie zdołała zdobyć partii orkiestrowych do wybranego przeze mnie utworu, więc musiałem nauczyć się czegoś innego albo zrezygnować z szansy.

Zszokowany patrzyłem na kartkę. Jak to możliwe? Uczyłem się tego utworu przez rok, a teraz miałbym tylko parę miesięcy na opanowanie innego? Nie chodziło o byle jaki recital – to miał być mój debiut z Chicagowską Orkiestrą Symfoniczną! Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mógłbym zrezygnować z takiej szansy. Wybraliśmy inny utwór Mozarta – XXVI Koncert fortepianowy D-dur (KV 537) – i zacząłem gorączkowe przygotowania. Ćwiczyłem całymi godzinami, i choć do dnia koncertu wszystko opanowałem, czułem, że nie jestem tak dobry jak w tamtym utworze. Wreszcie nadszedł wyczekiwany wieczór. Nie byłem główną gwiazdą, więc nerwowo czekałem z boku sceny, podczas gdy orkiestra rozpoczęła koncert. Obok podium dyrygenta znajdowała się ruchoma platforma, na której tuż przed moim wejściem na scenę pojawił się fortepian. Wziąłem głęboki wdech i zająłem miejsce za masywnym instrumentem.

Pewnie wyglądałem dość zabawnie, bo w wieku jedenastu lat byłem niskim, patykowatym dzieciakiem, który ledwo sięgał pedałów fortepianu. Nie pamiętam dokładnie, co miałem na sobie, ale wydaje mi się, że była to kurtka, krótkie spodenki i podkolanówki. Byłem mały jak na swój wiek, więc nie wyobrażam sobie, co musieli myśleć ludzie na widowni. Ale tak samo jak podczas przesłuchania, w chwili, w której zacząłem grać, cała reszta zniknęła – istniałem tylko ja i muzyka.

Kiedy skończyłem, widzowie zaczęli bić brawo, a po koncercie kilka osób poprosiło mnie nawet o autograf. Jeden dałem dziewczynie w moim wieku. Napisałem kursywą „Herbert Hancock” – najładniej, jak umiałem. Byłem z siebie dumny. Odczułem ulgę – nauczyłem się całego koncertu w tak krótkim czasie.

Tydzień lub dwa tygodnie później pani Jordan w nagrodę zaprosiła mnie na koncert brytyjskiej pianistki Myry Hess z orkiestrą chicagowską. Zdziwiliśmy się, widząc program: XVIII Koncert fortepianowy B-dur (KV 456)! Więc jakimś cudem udało im się zdobyć partie orkiestrowe. A może wcale nie musieli ich szukać? Zacząłem snuć podejrzenia. Zastanawiałem się, czy ktoś z COS nie chciał po prostu zniechęcić młodego Afroamerykanina, który ku zaskoczeniu wszystkich wygrał prestiżowy konkurs. Dla czarnych ludzi dorastających w Ameryce w latach czterdziestych i pięćdziesiątych pewne przejawy rasizmu były zwykłą częścią życia. Ale nawet w wieku jedenastu lat ignorowałem takie rzeczy i nie przywiązywałem do nich żadnej wagi. Taką miałem naturę.

Herbie Hancock. Autobiografia legendy jazzu

Подняться наверх