Читать книгу Czerwony śnieg - Ian R. Macleod - Страница 6
Droga do Sweetwater
Оглавление1.
Wiadomość od dawnego przyjaciela, Morgana Callaghana, otrzymał zaraz po tym, jak mieszkańcy Monasty w stanie Missouri podziękowali mu za zabicie dwóch ludzi. Dwa wyschnięte trupy, człowieka niegdyś chudego i człowieka niegdyś grubego, położono na wrotach w niechroniącej przed wiatrem szopie, służącej także za miejscową kaplicę. Odmówiono modlitwy, odśpiewano hymny. Potem ludzie ustawili się do niego w kolejce.
– Dobrześ się pan sprawił, uwalniając nas od tych dwóch potworów.
– Mam nadzieję, że nie zginęli bezboleśnie. Nie zasłużyli.
– Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni.
– Myślę, że oni już cierpią, oby cierpieli wiecznie – i chwała Panu!
– Dziękuję, panie Haupmann.
– Dzięki Bogu.
– Uratował nas pan.
– Uratował pan nasze miasto.
Głosy jednak szybko cichły, spojrzenia szybko odwracały się od jego barwionych szkieł, a i dłonie nie pozostawały długo w uścisku jego rękawiczki.
Jedna z mieszkanek, pulchna kobieta nazwiskiem Prudence Van Heyke, którą względy Timona Thackera i Elmera Buckleya pozbawiły najstarszej córki, podeszła do ich zwłok. Popatrzyła na nich wzrokiem niepasującym do jej łagodnych rysów, potem usiłowała plunąć im w poszarzałe twarze. Widać było, że nieczęsto to praktykuje, bo plwocina spłynęła jej po podbródku.
Po wszystkim ustawili się na zewnątrz do zdjęcia dla miejscowego tygodnika.
Na niebie kłębiły się październikowe chmury. Wiatr giął kilka chudych drzew. Szopa skrzypiała, jakby zbierała się z wysiłkiem do lotu.
Stanął z tyłu grupy, naciągnął mocniej kapelusz. Czuł już nadchodzącą zimę, prawie wyczuwał smak śniegu. Gdy fotograf zdjął z obiektywu mosiężną klapkę, pokręcił głową na boki. Tym sposobem na fotografii z Karla Haupmanna pozostanie jedynie duch.
I właśnie wtedy, gdy tłum już się rozchodził, ulicą nadbiegł chłopaczek z biura Western Union, trzymając w dłoni kawałek żółtego telegraficznego papieru. Wziął go od niego i rozprostował.
KARL STOP WNOSZE Z OSTATNICH WIADOMOSCI ZE TAM JESTES STOP OONAGH UMIERA STOP PRZYJEZDZAJ DO SWEETWATER JAK NAJSZYBCIEJ BO BEDZIE ZA POZNO STOP USCISKI JAK ZAWSZE STOP MORGAN CALLAGHAN STOP
Mówiło się, że wieczorem w tej samej szopie będą smażone kurczaki i babka piaskowa, jednak mieszkańcy Monasty woleli już nie oglądać na oczy swojego morderczego zbawcy. Uzupełnił więc zapasy w miejscowym sklepie i zajrzał do stajni. Garbaty staruszek nie chciał słyszeć o zapłacie. Zaproponował mu zgrabną srokatą klacz. Mogłaby być rok czy dwa młodsza, ale i tak wyglądała na silną i krzepką. Nawet nie spłoszyła się, jak większość koni, gdy podszedł, by pogładzić ją po grzywie.
Miejscowi stali wzdłuż Main Street i patrzyli, jak odjeżdża. Nikt nie machał, nikt nie krzyczał. Nic, tylko spojrzenia z ukosa i nerwowe wzruszenia ramion. Jedna dziewczynka pobiegła za nim z bukiecikiem polnych kwiatków, lecz matka wrzasnęła na nią gniewnie i przycisnęła mocno do fartucha. Na blaszanym dachu biura Western Union podskakiwała wrona, patrząc na niego jednym błyszczącym, czarnym okiem. Potem odleciała, zlewając się z ciemnym niebem.
Pojechał drogą prowadzącą na północny zachód. Po obu jej stronach ciągnęły się rowy. Gdy pierwszy raz się obejrzał, Monasta w Missouri już rozpłynęła się w zmierzchu.
* * *
Na noc znalazł sobie osłonięty od wiatru dół i rozpalił ognisko z chrustu. Nie tyle dla światła i ciepła, ile po to, aby odpychało świadomość nadciągającej zimy i wszystkiego, co stracił.
Zaopatrzył srokatkę, potem zrobił sobie nad ogniem kawy, przełknął jakiś suchy herbatnik i parę pasków suszonej wołowiny, aż wreszcie w żołądku zrobiło się pełno. Ściągnął rękawiczki, zdjął z nosa okulary, wyjął z górnej kieszeni telegram, przyjrzał mu się, jakby wypatrywał w migotliwym blasku ognia jakichś ukrytych znaczeń, i złożył go z powrotem. Przez chwilę siedział tak nieruchomo, że wydawał się nasiąkać nocą. Potem ożywił się nagle, tak nagle, że aż klacz zarżała. Otworzył sakwę przy siodle, wyjął zawiniątko z czarnego płótna, które skrywało dwa pudełka i oprawiony w cielęcą skórę notatnik.
Notatnik, kiedyś porządnie wykonany, teraz był podniszczony, ale i tak widać było solidną okładkę i porządne szycie oraz dedykację na pierwszej stronie, nad którą zatrzymał wzrok... Dla ciebie, Karl, żebyś miał gdzie zapisywać te wszystkie swoje pomysły. Z serdecznymi życzeniami, Oonagh... a potem przerzucił kartki zabazgrane poprzekreślanymi wersami żałosnych wierszy, amatorskich szkiców krajobrazów i kobiecej twarzy z profilu, docierając do innych, trochę lepiej wykonanych, anatomicznych rysunków ludzkich wnętrzności oraz uszkodzeń różnych części ciała, spowodowanych ołowianą kulą kalibru .69. Tu stronice były bardziej poplamione, widać było odciski palców, ślady krwi. Potem, po poszarzałym i poplamionym odstępie, pojawiały się zapisane mocniejszym pismem, jakbym należącym do zupełnie kogoś innego, listy koncepcji, objawów, zapisy współczesnych okropności i starożytnych okrucieństw, były i wycinki z gazet, dotyczące najnowszych teorii przenoszenia się chorób, pomieszane z innymi, mówiącymi o opętaniu i obłędzie. A wszystko to zdobiły obszerne przypisy i dziwnie eleganckie szkice twarzy, przypominające gargulce, oraz szkice rzeźbionych kamieni, kończące się równymi słupkami liczb, dat i dawek, opatrzone obok symbolami faz Księżyca.
Potem otworzył mniejsze z pudełek, odkręcił kałamarz i wyjął pióro. Zawahał się na moment, patrząc na niebo – zachmurzone dziś, jak prześwitująca czarna kopuła – odczekał, aż w myślach przemielą się obliczenia. Zanurzył mosiężną stalówkę, zrobił notatkę na dziś i skupił się na większym pudełku, wydzielającym słodki, apteczny zapach.
Teraz jego dłonie poruszały się znacznie szybciej. Coś brzęknęło. Z niebieskiej szklanej fiolki wysypał się proszek, odmierzony składaną wagą. Przesypał go do wypolerowanej miedzianej miseczki i połączył z naparstkiem słabego kwasu. Zaiskrzyło krzesiwo. Zapłonął maleńki knot, przez chwilę zmagał się z wiatrem, póki go nie zgasił i nie wlał rozpuszczonego płynu przez lejek do strzykawki. Rozpiął spinki na mankiecie koszuli. Odsłonił lewe przedramię, drugą ręką owinął je powyżej łokcia kawałkiem gumowej rurki. Zacisnął ją, pociągając zębami, póki tętnica nie uwypukliła się jak robak. Wbił w nią igłę.
2.
Był rok 1859.
Foucault wyznaczył prędkość światła, niewolnictwo miało niedługo zostać zniesione, Richard J. Gatling wynalazł nowy typ szybkostrzelnego karabinu, a Karl Haupmann był na pierwszym roku studiów na Harvardzie. To, że był w Bostonie i studiował fizykę, było jego własnym aktem buntu przeciwko ojcu, który uważał, że handel jest jedynym sposobem zarabiania na życie, a Nowy Jork – jedynym sensownym miejscem, gdzie człowiek interesu może mieszkać i prosperować.
Wykład dotyczył nauk przyrodniczych, a profesor Heely monotonnie rozwodził się nad głupotą tak zwanej teorii katastrof. Niespodziewanie dla samego siebie – Karl wziął udział w dyskusji.
– Dokładnie tego nam było trzeba, przyjacielu – odezwał się energiczny głos za jego plecami, gdy studenci wychodzili z auli. Bez odwracania się wiedział, że to Morgan Callaghan, i spodziewał się, że będzie obiektem jakiegoś żartu. Morgan należał do zupełnie innego towarzystwa niż Karl, który w zasadzie nie miał żadnego towarzystwa. Morgan miał pieniądze. Morgan pochodził ze starej, uprzywilejowanej bostońskiej rodziny, a jego żarty i wygłupy cieszyły się równie dużym uznaniem, co jego nazwisko. Tym razem jednak na tej szerokiej, chłopięco przystojnej twarzy, pod szopą ciemnobrązowych włosów widniał szczery uśmiech.
– Karl Haupmann, prawda? Aleś pokazał temu staremu piernikowi. Badałeś świadectwo kamieni z Pozzuoli? Czytałeś Zasady geologii Lyella? Oczywiście, że tak. Ale czy zastanawiałeś się, gdzie moglibyśmy razem zjeść obiad?
* * *
Morgan, przyjacielski, szczery, z gestem, pokazał mu rzeczywistość bardzo odmienną od niedogrzanych pokojów jego nowojorskiego dzieciństwa. Tutaj ludzie witali się całusami i zamaszyście obejmowali. Tutaj alkoholu nie przechowywało się pod kluczem w szafce na leki, o północy wieczór dopiero się zaczynał, a każdy świt ekscytował na nowo.
Była jeszcze Oonagh Callaghan, siostra Morgana, starsza o niecały rok, choć równie dobrze mogliby być bliźniętami. Wszyscy zgadzali się, że ona jest równie piękna, jak on przystojny. O nie, była o wiele piękniejsza. A może i inteligentniejsza.
Oonagh chodziła na wykłady. Oonagh pisała prace. Oonagh zadawała pytania, urządzała wieczorki towarzyskie, zabierała swych licznych wielbicieli i zwolenników na długie, wypełnione żywą dyskusją przechadzki po Boston Commons. Jako kobieta nie mogła zdawać egzaminów ani uzyskać żadnych dyplomów, więc buntowała się przeciwko tym przestarzałym ograniczeniom i zawzięcie uczestniczyła w intelektualnym i towarzyskim życiu Harvardu. Oonagh Callaghan była czarująca, piękna i wybitnie zdolna. Niejeden w tajemnicy pisywał o niej wiersze. Niejeden śnił o niej gorąco.
* * *
Karl Haupmann nie łudził się, że zostanie kimś więcej niż ciemną planetą krążącą w wielkiej odległości od świetlistej gwiazdy Oonagh. Od czasu śmierci matki, która zmarła bardzo młodo, kobiety stanowiły dlań nieodgadnione i osobliwe istoty, a Oonagh wydawała się należeć do jeszcze bardziej elitarnego gatunku niż reszta.
Szczególnie zaś nie cierpiał przyjęć z tańcami. Wielkich, bezsensownych zbiegowisk, gdzie ludzie przerzucali się bezmyślnymi słowami, a potem ciągali się nawzajem przy akompaniamencie skrzypiących zelówek i nieszczerej radości. Lecz udział w niektórych tego typu imprezach był dla studenta Harvardu obowiązkowy. Jedna z nich odbyła się podczas wiosennego semestru drugiego roku w miejscu pełnym kolonialnych kolumn i barokowych sufitów, znanym jako Old State House.
Wypożyczył sobie garnitur, który miał przykrótkie nogawki, i buty, które cisnęły jak kleszcze, kiedy szedł przez miasto. Potem odstał na imprezie przepisową liczbę godzin, gdy wokół do ryczącej muzyki podrygiwały i kręciły się absurdalnie odziane postacie. Wraz z wybiciem północy – utykający, niewahający się Kopciuszek – ruszył z powrotem przez ciemne trawniki.
– Karl, to ty? Co się stało? Dlaczego już idziesz? Jest jeszcze tak wcześnie.
Zatrzymał się i obejrzał.
Oonagh Callaghan stała sama w szerokim wejściu u szczytu frontowych schodów i wyglądała tak pięknie, że nigdy już nie był w stanie sobie dokładnie przypomnieć, w co była ubrana. Musiała to być jakaś suknia balowa, niewykluczone, że ciemnoniebieska, z odsłoniętymi ramionami, niewykluczone, że z dekoltem, chyba także zdobiona perłami.
– Dlaczego nie poprosiłeś mnie do tańca?
Zapewne wzruszył ramionami, zapewne bąknął coś o pracy, którą trzeba pisać. Lecz ona wyciągnęła ku niemu nagie ramiona.
– Karl, jaki ty jesteś głupi. I jaki słodki. To może tu sobie zatańczymy?
Następne, co pamięta, to że tańczą na mokrym od rosy trawniku przed Old State House, co wydawało się samo w sobie niemożliwe, zważywszy, że prawie nie odróżniał walca od jiga. Lecz Oonagh nuciła, a on jakimś sposobem obejmował ją ramionami. Była piękna ponad wszystko – piwne oczy lśniły w półmroku, długa, ciemna suknia falowała swobodnie. Czy tańczyli do muzyki, która grała w środku? Czy grała w ogóle jakaś muzyka? Wydawała się raczej odległym chórem głosów – a może to nocne powietrze dźwięczało mu w uszach?
– No widzisz, Karl? Ty umiesz tańczyć, tylko ktoś musi cię poprowadzić. A tak naprawdę robi to melodia. – Po czym odeszła z powrotem w kierunku Old State House i pochłonęło ją światło i zgiełk.
* * *
Przez parę kolejnych tygodni Karlem targały sprzeczne myśli i niepokoje. Myśli głupie. Myśli tęskne. Wiedział, że każdy zdrowy mężczyzna musi tak myśleć o kobiecie, której pragnie, a jednak się tego wstydził.
Wyobrażał sobie, że trzymają się za ręce. Widział ją siedzącą razem z nim przed kominkiem w jakimś przyjemnie zamożnym domu. Budził się z gorączkowych snów, czując łaskotanie jej oddechu. W prawdziwym życiu tłumów w kawiarniach i wieczornych spotkań najrozmaitszych towarzystw, do których oboje należeli, także wydawało mu się, że coraz bardziej się do siebie zbliżają. Oonagh pytała go o zdanie w różnych bieżących kwestiach, a gdy przebywali z innymi ludźmi, niekiedy zerkała na niego psotnie, jakby dzieląc się z nim jakimś prywatnym żartem.
Zastanawiał się często, czy wiąże go z nimi szczególne pokrewieństwo. Podobnie jak on, stracili matkę we wczesnym dzieciństwie, choć im niedługo potem zmarł także ojciec, a jego wciąż żył i na swój cyniczny sposób cieszył się życiem w Nowym Jorku. Musiało to być samotne życie: to wychowanie pod okiem szeregu prawników, opiekunek, guwernerów i krewnych zarządzających majątkiem, póki nie osiągnęli pełnoletniości i nie przejęli nad nim kontroli.
Oczekiwano oczywiście, że Oonagh poślubi kogoś z innego bostońskiego bramińskiego rodu, a zainteresowanie przyrodą pozostanie w najlepszym razie miłym hobby wypełniającym czas pomiędzy rodzeniem dzieci. On był z krwi i urodzenia Żydem, mimo że ojciec zapamiętale wypierał się jakiejkolwiek religii. Oonagh zaś – mimo postępowych poglądów – była stuprocentową rzymską katoliczką. Nie byli parą stworzoną do przyziemnych warunków tego świata, lecz... ile w tym nowym, zmiennym świecie może kosztować nadzieja i miłość?
* * *
Był rok 1861.
Na prezydenta zaprzysiężono Abrahama Lincolna, Elisha Otis opatentował windę parową, w ślad za Południową Karoliną z Unii odeszło parę innych południowych stanów. Tego lata Karl Haupmann, Morgan Callaghan i pozostali absolwenci wiwatowali i rzucali birety w powietrze na harwardzkim dziedzińcu, a potem wyruszyli wziąć udział w szczytnej i oczywistej misji, która z pewnością zakończy się przed jesienią, a do Świąt – to już na pewno...
3.
Choć słońce raziło go w oczy, i tak postanowił jechać za dnia. Z każdym dniem wiało coraz bardziej przenikliwie. Każda noc przynosiła skorupę szronu. Palił więc ogniska, zmuszał się do jedzenia sucharów i suszonej wołowiny w ilości, której zgodnie z jego obliczeniami powinien potrzebować mężczyzna o jego wadze i w jego wieku. Zalegały mu w żołądku jak kamienie. Co noc, przed podaniem sobie końskiej dawki morfiny, niezbędnej, by powstrzymać chorobę, ponownie czytał ten sam telegram.
Jechał na północny zachód. W którymś momencie musiał wjechać na teren zwany na mapach Wielką Pustynią Amerykańską, Ziemią Nieznaną czy Terytorium Bezprawia – przynajmniej do niedawna, póki nie powstał stan Kansas. Te określenia kojarzyły mu się z wydmami i fatamorganami z Tysiąca i jednej nocy, które matka czytała mu, gdy był dzieckiem. Jednak tu krajobraz był dziki, rozległy i ponury. Morgan także zwierzył mu się ze swoich marzeń, jeszcze tam, w eleganckim domu, który wynajmowali z Oonagh na Devonshire Street na czas studiów w Bostonie. Pakty, które mają uspokoić Indian. Linie wyrysowane przez Kongres, z pozoru dzielące pustkę. Propozycję zjednoczenia tego podzielonego kontynentu.
Dziesiątego dnia podróży kamienne chmury zaiskrzyły i wypuściły powódź marznącego deszczu. Jechał dalej, na ile się dało, jednak o zmierzchu poczuł zapach dymu z palonego drewna oraz zmieszaną woń ludzkich i zwierzęcych odchodów. Srokatka zarżała i skręciła w tamtą stronę, musiałby się z nią szarpać, żeby skierować ją gdzie indziej. Ustąpił, bardziej dla niej niż dla siebie.
Jechali, kierując się węchem, aż dotarli do ogrodzenia z ułożonych na przemian kłód. Zsiadł, uniósł belkę, przeprowadził srokatkę do środka, gdzie wypatrzył błotnistą ścieżkę pomiędzy zagonami kapusty. Po chwili, pomiędzy błyskami burzy, dostrzegł światło w okienku o jednej szybce, zaraz potem zauważył przysadzisty kontur domu z dachem pokrytym darnią. Wszystko bardzo realne, bardzo proste i bardzo rodzime.
Już miał zawrócić w stronę prerii, gdy ze szpary w drzwiach wysunęła się długa lufa muszkietu.
– Niech was diabli... Mam to... – Lufa poruszyła się. – Czego u diabła chcecie? Wiem, że tam jesteście.
– Schronienia szukam. Tylko tyle.
– Chodź no bliżej, żebym cię widziała. – W drzwiach ukazała się kobieca twarz. Zaczęła się przyglądać jemu i jego klaczy. Ogorzała, o ostrych rysach. Ani młoda, ani stara. – Możecie wejść. – Głos miała chrapliwy i niski. – W taką noc to i szatana by nie wygnał, a na szatana nie wyglądacie...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.