Читать книгу Ala Betka i demon miasta - Ida Pierelotkin - Страница 5
ОглавлениеNowa szkoła. „Nowa” w szkole
Ala Betka szła najwolniej, jak potrafiła…
Być może zdaje Ci się, Czytelniku, że jesteś w kropce. Życie traktuje Cię jak worek treningowy, a w kłopotach tkwisz po brwi. Los uwziął się na Ciebie jak złośliwy belfer, opatrzność uparcie Cię ignoruje, wentyl bezpieczeństwa zatkano gumą do żucia, a z ostatniej deski ratunku sterczą gwoździe długie na decymetr.
Nie twierdzę, że się mylisz – z pewnością masz powody, aby uważać się za pechowca, i absolutnie nie zamierzam Cię zapewniać, że okoliczności prezentują się różowo, perspektywy zapierają dech w piersiach, a Ty zwyczajnie wyolbrzymiasz felery tego świata i nie dostrzegasz jego zalet, lewitujących niczym apetyczne ciasteczka przed Twym nosem. Nie planuję mamić Cię dowcipnymi poradami, że „uśmiech nic nie waży, a każdemu z nim do twarzy” lub że „w celu odpędzenia czarnych myśli wystarczy zjeść na spółkę z koleżanką kilogram czarnych czereśni”. Nie usłyszysz ode mnie ani słowa o dobroczynnym wpływie karaoke na psychikę ani o odkurzaniu mieszkania jako sposobie na chandrę. Nie licz też, proszę, że ukoję Cię opowieścią o związku spożywania bananów z wydzielaniem przez komórki mózgu serotoniny, zwanej hormonem szczęścia. Nic z tych rzeczy, Czytelniku.
Przedstawię natomiast, jeżeli pozwolisz, niezwykłe dzieje pewnej dziewczynki, która znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia i być może pogrążyłaby się w morzu łez i podryfowała w nieznanym kierunku, gdyby nie nieoczekiwana interwencja sił nadprzyrodzonych pod postacią chudego blond chłopaczka, który miał jedno oko niebieskie, a drugie zielone.
Historia, która tu właśnie się zaczyna i w której, jako narrator, zamierzam pośredniczyć, dotyczy dwunastoletniej Alicji Betki (może ją znasz?), która wędrowała w tejże chwili ulicą Marszałkowską – jedną z naczelnych ulic warszawskiego śródmieścia – z nosem na kwintę i z miną tak pełną goryczy, że koktajl z gorczycy i czarnego pieprzu byłby przy niej samą słodyczą.
Pierwszy września tego roku w województwie mazowieckim był nieco pochmurny, ciepły, ale nie gorący (w przeciwieństwie do jego wakacyjnych poprzedników), a w powietrzu niemal pachniało melancholią. Pierwszy września. Pierwszy dzień w nowej szkole.
Ala rozmyślała o nim tyle razy, że teraz, kiedy wydarzał się naprawdę, miała uczucie (i cichą nadzieję), że może nadal nie jest rzeczywisty, a ona wędruje wymyślonym chodnikiem wymyślonej ulicy Marszałkowskiej, w wymyślonych promieniach sennego wrześniowego słońca – w swojej własnej głowie, w wyobraźni.
Na niedalekim końcu uliczki, w którą właśnie skręcała, rozciągał się duży, schludny budynek – skutecznie zastawiająca przejście, brunatna, dwupiętrowa bryła Szkoły Podstawowej nr 203. Bryła wyglądała stanowczo zbyt solidnie, zbyt konkretnie, aby być ulepioną z marzeń i majaków. „Żadnych szaleństw!” – strofowałaby pewnie, gdyby potrafiła, ale to wychodziło poza zakres jej obowiązków i z pewnością tak nie wypadało porządnej szkole.
Chwytając się resztek płonnej nadziei, Ala uszczypnęła się w rękę, ale nie zdało się to na nic: jawa pozostała jawą. Najprawdziwsza pod słońcem „dwieście trójka” blokowała stanowczo wylot ulicy Skorupki (czyniąc ją tym samym „ślepą uliczką”) i nakazywała jednoznacznie, aby natychmiast przestać wydziwiać i niezwłocznie udać się w jej paszczę, to jest drzwi.
Za najprawdziwszą w świecie chwileczkę Ala – jako blada z przerażenia „Nowa” – stanie przed zupełnie obcą i fantastycznie zgraną klasą, która na pewno aż kipi od pomysłów na dowcipne otrzęsinki takiego właśnie przerażonego przybysza… Klasą, w której wszyscy znali się od długich pięciu lat… Przez pięć owych lat na przemian kłócili się i godzili się ze sobą, plotkowali na przerwach, wygłupiali się na lekcjach, opracowywali sobie tylko znane szyfry, za pomocą których porozumiewali się w sposób nieprzejrzany dla „obcych”: wewnętrzne kody umożliwiające ściąganie na klasówkach i dyskretne nabijanie się z intruzów… W toku naturalnego rozwoju i wzrostu ustanawiali wewnętrzne reguły: z koleżanki X lepiej nie żartować, bo przy najlżejszym docinku wybucha płaczem; z kolegą Y przeciwnie – należy wyłącznie droczyć się i wygłupiać, ponieważ inaczej nie sposób dogadać się z tym błaznem. A wszystkie te skomplikowane dla patrzącego z zewnątrz zasady były dla nich równie oczywiste, jak dla dzięciołów wiedza, że pędrak A jest znacznie smaczniejszy od pędraka B, a pędraka C lepiej nie tykać w ogóle, bo nieznośnie drapie w gardło… Obmyślali ściśle tajne techniki mające za zadanie uśpić czujność nauczycieli – których także znali na wylot i od podszewki – bezbłędnie orientowali się, którzy z nich mają dobre serca, którzy bezwzględne charaktery, którzy są cierpliwi i delikatni, którzy zaś potrafią huknąć, wlepić niezwiązaną z wiedzą z prowadzonego przedmiotu, ale skutecznie szpecącą rubrykę w dzienniku „pałę za zachowanie”, a którzy są głusi na obietnice poprawy i zawsze gotowi posłać krnąbrnego ucznia na dyrektorski dywanik… Wiedzieli wszystko to, co Ala Betka wiedziała o swojej starej szkole, łączyło ich ze sobą dokładnie to, co Alę z jej przyjaciółmi: Kunią i Firletą, i Śliczną Misią, przemądrzałym Stasiem Filozonem, rozgadaną Reńką Długi Język, Romkiem Apelem, Jackiem Szopem czy kochanym Ryśkiem Belą – i potrafili wywieść w pole grono pedagogiczne, tak jak Ala Betka i reszta jej bandy nieobliczalnego pana Niezgulaka, surową panią Starą, a nawet nieprzejednaną dyrektor Kamienną…
Teraz, gdy wspominała dawne dzieje, przed oczami mając brunatną, niemiłosiernie rzeczywistą przyszłość (do której – cóż zrobić! – zbliżała się z każdym niechętnym, ślamazarnym krokiem), dawna szkoła, przyjaciele i wrogowie, całe dotychczasowe życie wydawały jej się obrazkami ze snów.
Bo czy to wszystko naprawdę mogło się zdarzyć? Czy z nieba naprawdę mogą spadać gwiezdne konie uwożące w „dal świetlistą” zakochanych matematyków i polonistki? Czy sto jeden czarodziejskich złotych rybek może spełnić sto dwa życzenia mieszkańców miasteczka? A szalony wiatr zachodni porwać pod niebo pana od wuefu, a potem powiewać nim, uczepionym gałęzi topoli, jak chorągiewką? A takie – ba! nie takie rzeczy – wyprawiały się w jej starej budzie... Więcej: były tam na porządku dziennym…
„Dawno i nieprawda”, pomyślała chmurnie Ala i walcząc z nieodpartą pokusą udania się w zgoła przeciwnym kierunku, postąpiła, dzielna!, jeszcze jeden krok naprzód.
Przecież takie rzeczy się nie zdarzają! Nie w Warszawie i nie w „normalnych” szkołach!, uznała i niemal płacząc z żalu za „rzeczami, które nie mogą się przecież wydarzać”, pokonała ostatnich parę metrów dzielących ją od gmachu, wbiegła na stopnie wiodących ku wejściu schodów i pchnęła drzwi z brązowego plastiku i ciemnego pleksiglasu.