Читать книгу Księżyc nad Rubieżą - Ilona Andrews - Страница 11
Rozdział trzeci
ОглавлениеWilliam opierał się plecami o ścianę swego domu. Obserwowało go dwoje ludzi stojących na podwórku. Jeśli nawet Williamowa armia plastikowych bohaterów wzbudzała w nich zdziwienie, nie okazywali tego.
Dzika bestia warczała i miotała się, drapiąc go szponami od wewnątrz. Panował nad nią. Obrazy martwych dzieci otworzyły zasklepioną ranę, ale gniew nie wyszedłby mu teraz na dobre. Podczas służby w Legionie miał okazję zetknąć się z agentami Zwierciadła. Nie obowiązywały ich żadne zasady i szybko się nauczył, że odwracanie się do nich plecami jest złym pomysłem. Zadzierałeś z nimi na własne ryzyko i ze świadomością, że każdy twój kolejny oddech może zostać na dobre przerwany ostrzem.
William nie miał pojęcia, jakie ta dwójka ma zamiary i w jakim celu go nachodzą, obserwował więc ich niczym wilk zbliżającego się niedźwiedzia: nieruchomo, w milczeniu, bez najmniejszych oznak słabości. Nie bał się, ale nie miał powodu ich prowokować. Gdyby jednak taki powód się pojawił, bez wahania rozerwie im gardła.
Agenci też nie wykonali do tej pory żadnego ruchu. Stojący po lewej Erwin wydawał się stanowić większe zagrożenie. Był typem człowieka, o którym zapominało się tuż po spotkaniu. Przeciętnego wzrostu, przeciętnej budowy, miał niczym niewyróżniającą się twarz i krótkie włosy, ni to ciemnoblond, ni to jasnobrązowe. Mówił spokojnie, zachowywał się skromnie, za to jego zapach był tak przesiąknięty magią, że cała okolica woniała jak cukiernia w Święto Dziękczynienia. Jego swobodna postawa, zwodniczo beztroska, też nie wróżyła najlepiej.
Jego towarzyszka była dużo starsza. Niska, szczupła, o skórze barwy ziaren palonej kawy, trzymała się prosto jak strzała. Niebieską szatę nosiła niczym zbroję. Dół jej tuniki miał głębokie rozcięcia po bokach. Pod spodem kobieta nosiła szare spodnie i miękkie buty. Dzięki temu w razie potrzeby miała dużą swobodę ruchu.
Zaplecione włosy tworzyły na głowie skomplikowaną plątaninę warkoczyków. Jej oblicze przyciągało uwagę. Bystre czarne oczy emanowały bezwzględnością. Świdrowały Williama z upiorną intensywnością. Czuł się jak upatrzona ofiara drapieżnego ptaka. Do nozdrzy Williama dotarł jej zapach – różnorodny amalgamat woni jeżyny, wetywerii, pomarańczy, rozmarynu i róż. Śmiały zapach. Ta kobieta posiadała władzę i chciała, by ludzie o tym wiedzieli.
Erwina zdradzał sposób zachowania wobec towarzyszki. Najwyraźniej pełnił rolę jej eskorty. Nie nosił broni, więc pewnie posługiwał się rozbłyskiem. Każdy posiadający magię mógł nauczyć się kanalizować moc i tworzyć rozbłysk – strumień energii, który przypominał wstęgę lub błyskawicę. Jeśli był wystarczająco silny, mógł poparzyć.
William poruszył się leciutko, przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. Ukrył uśmiech, kiedy Erwin zareagował napięciem mięśni. Jako zmieniec, William nie mógł rzucać rozbłyskiem, ale wiele lat spędził w jednostce, w której służyło wielu wyborowych błyskomiotaczy. Gdyby Erwin władał błękitnym albo białym rozbłyskiem, oznaczałoby to, że jest arystokratą bądź posiada wyjątkowy talent, jak Rose. Jeśli zielonym lub żółtym, nie znajdował się na zbyt wysokim szczeblu.
Im jaśniej rozbłyskiwałby Erwin, tym wyżej w hierarchii stała kobieta. Nie marnowało się doskonałych miotaczy na ochranianie byle gryzipiórka.
– Miotasz rozbłyskiem? – zapytał William.
Agent uśmiechnął się lekko.
– Chce wiedzieć, z kim ma do czynienia – wyjaśniła kobieta. – Możesz mu pokazać.
Erwin kiwnął głową i popatrzył na Williama.
– Pokaż cel.
– Gniazdo os, dwadzieścia stóp na lewo, na dębie. Druga gałąź.
Strącenie gniazda byłoby nie lada wyczynem. Może Declan mógłby tego dokonać, ale przy okazji zmiótłby połowę drzewa.
– Uhm – mruknął Erwin. Jego oczy zasrebrzyły się, a na prawej dłoni zaskrzyły białe nitki, które złączyły się w strumień i wystrzeliły śnieżnobiałym promieniem, który rozciął gniazdo na pół, niczym ostrze.
Erwin był nie tylko błyskomiotaczem. Był snajperem. A więc to tak...
– Słyszałeś zapewne o Virai – odezwała się kobieta.
Większość czerwonych legionistów o nim słyszała. Czerwony Legion brał udział w tajnych operacjach, więc gdy Zwierciadło potrzebowało brutalnej siły i przewagi liczebnej, wykorzystywało w pierwszej kolejności legionistów. Virai był szefem Zwierciadła, człowiekiem u szczytu władzy. Jego imię wypowiadano szeptem.
– Jasne.
Kobieta uniosła głowę.
– Ja jestem Virai.
William zamrugał.
– Tym Virai?
– Tak. Możesz mi mówić Nancy, jeśli chcesz.
Nancy. No pewnie...
– Dlaczego przyniosłaś mi zdjęcia martwych dzieci?
– Bo ostatnie dwa lata spędziłeś tutaj w ciepłym bezpiecznym gniazdku. Potrzebowałeś przypomnienia, kim jesteś.
Arogancka jędza. William odsłonił zęby w wilczym uśmieszku.
– Twój przyboczny snajperek mnie nie powstrzyma. Miewałem już z takimi do czynienia. – W wyobraźni William przeskoczył swoje figurki jednym susem, lądując, dopadł Erwina, skręcił mu kark, przetoczył po...
– Możliwe – zgodziła się Nancy. – Ale czy dasz radę dwóm jednocześnie?
Jej oczy zapłonęły bielą. Magia na jedno tchnienie okryła ją rozjarzonym całunem, który następnie zniknął.
Obraz wyobrażonego ataku rozpadł się wraz z wyobrażonym Williamem przeciętym na pół rozbłyskiem Nancy. Mieli przewagę.
Poradziłby sobie z jednym wyborowym błyskomiotaczem, jednak drugi zrobiłby z niego sieczkę, zanim zdołałby zacisnąć palce na gardle pierwszego.
Skrzyżował ramiona na piersiach.
– Czego chcesz?
Kobieta popatrzyła na niego bacznie.
– Chcę, żebyś ruszył w głąb Rubieży i odnalazł Pająka. Chcę, żebyś odebrał mu to, czego szuka, i dostarczył mnie. Jeśli go zabijesz, potraktuję to jako bonus.
– Dlaczego ja?
– Bo Pająk zna moich ludzi. Zna sposób ich myślenia, działania i morduje jednego za drugim. Ty ścierałeś się z nim dwukrotnie i przeżyłeś. Jak do tej pory to swego rodzaju rekord. – Zacisnęła zęby, a mięśnie na jej szczęce napięły się mocno. – Pająk to najgorszy rodzaj przeciwnika. Jest fanatykiem święcie przekonanym, że służy wyższemu celowi. Nie ustanie, póki nie zginie.
– Więc przyszłaś tu, bo nie chcesz już na niego tracić swoich agentów – podsumował William. Zmieńca najłatwiej było spisać na straty. Jak zwykle.
Głos Nancy zabrzmiał jak strzał z bicza.
– Przyszłam, bo ze wszystkich dostępnych mi ludzi ty najlepiej nadajesz się do tej roboty, a ja nie zniosę kolejnej porażki. Nie mogę cię zmusić do pomocy. Nie mam nad tobą władzy. Mogę tylko prosić.
Jeśli w ten sposób wyrażała prośbę, nie chciałby usłyszeć, jak wydaje rozkazy.
A jednak była to prośba. Coś nowego. Jak do tej pory wydawano mu tylko rozkazy. Jedynie Declan zwracał się do niego w trybie prośby. Arystokratyczny dupek upierał się, by traktować go jak prawdziwego człowieka. Prośba nie prośba, zreflektował się William, miał tu wygodne życie. Żadną prośbą nie da sobie tego odebrać. Ale wyłożyli na stół także Pająka. Świadomość, że ten morderca dzieci znajduje się w jego zasięgu, uwierałaby go, zżerała, doprowadzając do szału. Musiał go zabić. To była jego ostatnia niedokończona sprawa. Musiał zabić Pająka, posmakować jego krwi. A potem wrócić tutaj już z lekką duszą.
W głąb Rubieży, tak? Rubież rozciągała się na styku dwóch światów na całej długości, od jednego oceanu po drugi. Ten pas terenu to zwężał się, to rozszerzał, wedle własnych prawideł. W jednym miejscu miał szerokość trzech mil, w innym pięćdziesięciu.
– Gdzie dokładnie na Rubieży kręci się Pająk?
– Na bagnach – odpowiedział Erwin. – Na zachód stąd Rubież zwęża się tak, że prawie jej nie ma, a potem nagle rozszerza, obejmując rozległe podmokłe tereny, które mieszkańcy nazywają Moczarami. Wedle naszych danych ten obszar liczy sobie przynajmniej sześćset mil kwadratowych, może więcej.
Dziewięćset.
– Kawał bagna.
– Moczary wtłoczone są pomiędzy Księstwo Luizjany od strony Dziwoziemi i stan Luizjana od Niepełni – ciągnął Erwin. – Większość to błoto i woda. Nieprzebyte, nieopisane na żadnych mapach. Księstwo od wielu lat traktuje Moczary jak kolonię karną, zsyłając tam wygnańców. Dysponują zbyt silną magią, by przejść do Niepełni, więc tkwią tam, uwięzieni pomiędzy światami.
William uniósł brwi.
– Bagna pełne przestępców. – Miejsce wprost stworzone dla niego.
– Dokładnie – przytaknęła Nancy. – Pająk jest agentem działającym w miastach. Tylko coś wyjątkowego mogło przyciągnąć go na Moczary, do miejsca, które nie jest jego żywiołem. Mamy teraz kilkanaście różnych punktów zapalnych, ale jego ekipa tapla się w błocie. Szukają czegoś. Chcę wiedzieć, co to jest, i chcę to dostać.
Och, nie prosiła o wiele, nieprawdaż? Zaledwie o księżyc i gwiazdkę z nieba.
– Luizjańczycy ustawili przy granicy oddział sił powietrznych z wiwernami – dodał Erwin.
William zmarszczył brwi.
– A więc chcą zabrać Pająka natychmiast, gdy tylko opuści bagna.
Agent potwierdził.
Zatem celem Pająka było coś niezwykle wartościowego, skoro trzymali dla niego wiwerny.
Oczy Nancy zabłysły drapieżnie.
– Księstwo Luizjany pragnie wojny, ale nie chcą ryzykować konfliktu zbrojnego, póki nie będą pewni zwycięstwa. Pająk od dekady usiłuje znaleźć sposób na wygraną. Tym razem musiał natrafić na coś wyjątkowego. Jeśli wojna wybuchnie i wygra Księstwo, wszyscy zmieńcy zostaną zgładzeni, co do jednego.
– Nie przeginaj – ostrzegł William. – Zdjęcia były zaskoczeniem, ale nie jestem idiotą. Wiem, co próbujesz zrobić. – Zmieńcom z trudem przychodziło kontrolowanie emocji. To była ulubiona taktyka personelu Cytadeli: rozdrażnić zmieńca, pobudzić wonią krwi albo ciosem w twarz, a potem posłać do walki, aby zmiótł wszystko, co stanęło mu na drodze. Ale William był starym wilkiem i nie było to jego pierwsze polowanie. – Takie tanie sztuczki na mnie nie działają.
Nancy uśmiechnęła się i postąpiła ku niemu. Z wysiłkiem zwalczył chęć cofnięcia się.
– Miałam rację. Świetnie sobie poradzisz. Damy ci wszystko, czego będziesz potrzebował: broń, technologię, informacje o ekipie Pająka.
William wyszczerzył się do niej.
– Nie podobasz mi się i ta misja też mi się nie podoba.
– Nie musisz mnie darzyć sympatią, nie musisz być zachwycony zadaniem. Masz je tylko wykonać. Nic poza tym.
– Przypuśćmy, że to zrobię. Co z tego będę miał?
Nancy uniosła brwi.
– Po pierwsze, swoją zemstę. Po drugie, będę ci winna przysługę. Są ludzie, którzy odcięliby sobie prawą rękę tylko za to drugie. Ale co ważniejsze, zyskasz całkowitą pewność, że Pająk już nigdy nie zabije żadnego zmieńca. Pomyśl o tym, Williamie Wilku. Ale spiesz się, bo czas ucieka.
Biała szadź osiadła na bagnach, zacierając kontury drzew i wąskiej ścieżki. Raźne człapanie trzech koni wtapiało się w świergoty ptaków i chrzęszczenie owadów.
Cerise najchętniej pognałaby wierzchowca do galopu, ale wbrew sobie utrzymywała równe, powolne tempo. Ostatnie, czego im było teraz trzeba, to wpaść pędem w zasadzkę.
– To Sheerile’owie – powiedział jadący po prawej Erian. Smukły, jasnowłosy, trzymał się w siodle, jakby się w nim urodził. Waśń z Sheerile’ami odebrała mu matkę. Rodzice Cerise wychowywali go od jedenastego roku życia. Był dla niej bardziej bratem niż kuzynem.
– Nie mają powodu, by na nowo rozniecić spór – zagrzmiał Mikita. Natura pominęła go przy instalowaniu regulatora natężenia głosu i w efekcie mówił tylko na dwóch poziomach głośności: ryk i głośniejszy ryk.
W przeciwieństwie do Eriana Mikita jechał wierzchem, jakby cały czas bał się, że koń umknie spod jego ogromnego cielska. Mierzył sześć stóp i pięć cali, ważył dwieście sześćdziesiąt funtów i nie miał na sobie ani grama niepotrzebnego tłuszczu. Takie gabaryty były niespotykane u Marów. Ciężko tak wybujać na rybach i błotnych jagodach. A jednak Mikicie to się udało.
– Sheerile’owie nie potrzebują powodu – odparł Erian z przekąsem.
– Potrzebują i dobrze o tym wiesz. Bez tego milicja spadnie na nich jak tona cegieł.
Cerise przyznała w duchu rację Mikicie. Księstwo Luizjany hojnie zasilało populację Moczarów zesłańcami. Przybysze zaś nie byli potulni i praworządni. Rubieżnicze rody musiały trzymać się razem, zmieniając powoli w klany zawsze wygłodniałych, porywczych tubylców. Waśnie rozkwitały tu niczym bagienne kwiecie, a niektórzy ze starszych chętnie sięgali po potężną magię. Tylko w rodzie Marów było czterech klątwórców i siedmiu błyskomiotaczy, a do tego kilkoro takich jak Katarzyna czy Kaldar, których talent był tak specyficzny, że nawet nie posiadał nazwy. Gdyby mieszkańcy Moczarów toczyli swoje spory w pojedynkę, szybko zabrakłoby walczących.
Właśnie dlatego Rubieżnicy zebrali się w końcu i ustanowili instytucje chroniące prawo – sądy oraz milicję. Od tamtej pory waśń można było rozpocząć tylko z uzasadnieniem. Sheerile’owie znali prawo. Problem w tym, że go nie przestrzegali.
– Mają kupę pieniędzy i zdołali utrzymać swoje bogactwa tak długo – zauważył Mikita.
Erian zmarszczył brwi.
– A co to ma do rzeczy?
– Ludzie, którzy umieją tak dbać o majątek, nie mogą być głupi. Nie podejmują ryzyka, chyba że ma się to im opłacić. Porwanie wuja Gustave’a i ciotki Gen to diabelne ryzyko. Wiedzą, że nasza rodzina nie popuści i poleje się krew.
Cerise stłumiła westchnienie. W przeciwieństwie do Sheerile’ów Marowie należeli do bagiennej biedoty – było ich wielu, ale wszyscy biedni jak myszy kościelne. Stąd wzięło się ich przezwisko – Szczury. Mnogość, bieda i zajadłość. Ta ostatnia cecha jej nie przeszkadzała, na biedę nic nie mogła poradzić, jeśli zaś chodzi o ilość... To prawda. W walce Sheerile’owie stracą jedynie najemników, ona zaś krewnych.
Skrzywiła się na tę myśl. Pod nieobecność ojca to ona stawała się głową rodziny. Była najstarszym dzieckiem i jedynym prawdziwym wojownikiem, jakiego mieli. Gdyby coś złego spotkało rodziców, to Cerise będzie posyłała członków rodziny na śmierć. Wstrzymała oddech, a potem wolno wytchnęła powietrze, starając się pozbyć razem z nim niepokoju. Ten poranek z kiepskiego w tempie błyskawicznym przemieniał się w katastrofę.
Zza zakrętu wyłonił się przysadzisty kontur dworku Sene. Cerise podskoczyło serce. Na ganku, oparty o słupek, stał chudy mężczyzna o śniadej cerze i długich włosach słomkowego koloru. Kiedy podniósł na nią jasne oczy, jego wargi rozciągnęły się w lekkim uśmieszku.
Lagar, najstarszy z braci Sheerile’ów. Od trzech lat rządził klanem razem z matką. Trzy lata wcześniej Sheerile senior, głowa rodu, spadł z drzewa i uderzył się w głowę tak mocno, że nie był w stanie nawet samodzielnie jeść, a co dopiero myśleć. I dobrze mu tak.
Za jej plecami Erian zaklął pod nosem.
Obok Lagara, w na pół przegniłym fotelu bujał się młodszy Sheerile, Peva, strugając coś w kawałku drewna. Mimo deszczu okna dworku były szeroko otwarte i stali w nich ludzie. Cerise naliczyła dwie kusze, trzy strzelby i śrutówkę. Sheerile’owie spodziewali się ich, dlatego przyprowadzili ze sobą najemników. Wykosztowali się – broń z Niepełni była piekielnie droga.
Całość, bracia Sheerile’owie, rozwalający się dom i strzelby w oknach, tworzyła obrazek rodzajowy z Moczarów. Idealny na pocztówkę. Cerise pożałowała, że nie może wysłać takiej szlachcie z Księstwa Luizjany. „Chcecie wiedzieć, jak wygląda życie na Moczarach? Proszę bardzo. Miejcie to na uwadze, zanim postanowicie zrzucić nam na głowy jeszcze więcej kłopotów”.
Peva wstał z krzesła. Był wysoki, tyczkowaty, a jego nogi robiły wrażenie nazbyt długich. Kusza Pevy leżała na barierce, w zasięgu ręki. Był tak dumny ze swej broni, że nadał jej imię. Osa. Prawie jak Excalibur. Sięgnął po nią, ale zmienił zdanie. Czyżby uznał, że szkoda zachodu? Najwyraźniej nie stanowili dla nich zagrożenia.
Cerise popatrzyła Lagarowi w oczy. Gdzie moi rodzice, sukinsynu?
Huknęły otwierane drzwi i do braci dołączył trzeci Sheerile. Przyniósł miecz Lagara. Osiemnastoletni Arig był nie tylko najmłodszy, ale i najgłupszy.
Nawet w ciemnym, zatłoczonym pomieszczeniu Cerise natychmiast rozpoznałaby całą trójkę. Od dziecka żyła ze świadomością, że pewnego dnia będzie musiała ich zabić. Oni zaś wiedzieli, że muszą ją wyprzedzić. Już dawno temu to zaakceptowała.
Arig podał miecz bratu, ale ten go zignorował. Czyli nie zamierzali dzisiaj walczyć. Na razie.
Cerise zatrzymała konia przed gankiem.
Lagar powitał ją skinieniem głowy.
– Piękny dzisiaj poranek.
– Zaiste, cudowny. – Uśmiechnęła się, starając się wyglądać słodko i radośnie. – Zgubiliście się, chłopcy?
– Nic o tym nie wiem. – Lagar odpowiedział szerokim, przyjaznym uśmiechem.
– Skoro nie zgubiliście się, to co robicie na mojej ziemi?
Lagar leniwie odkleił się od słupka.
– Jesteśmy na mojej ziemi, złotko.
– Od kiedy to twoja ziemia?
– Od rana, od kiedy twój ojciec mi ją sprzedał.
No na pewno. Odęła usta.
– Co ty nie powiesz.
– Arig! – zawołał brata Lagar. – Pokaż naszemu uroczemu gościowi umowę.
Najmłodszy Sheerile potruchtał do konia i podał jej rulon papieru.
Arig łypnął na nią złośliwie.
– Gdzie twoja słodka siostrzyczka, Cerise? Może Lark chciałaby skorzystać z przetartego przeze mnie szlaku? Mógłbym pokazać jej jeszcze co nieco.
Wszyscy milczeli, wstrząśnięci.
Pewnych rzeczy się nie robiło.
Oczy Lagara zaiskrzyły morderczo. Peva zszedł z ganku, zbliżył się do Ariga i złapał go za ucho. Chłopak zawył.
– Wybacz na minutkę. – Peva okręcił Ariga i kopnął go w tyłek.
– Co ja takiego zrobiłem?!
Peva kopnął go jeszcze raz, przewracając. Arig poczołgał się przez błoto na ganek i do domu. Peva zniknął w środku zaraz za bratem. Po chwili rozległ się łomot, a potem wrzask.
– Nie w jaja!
Cerise popatrzyła na Lagara.
– Znów puściliście go bez kagańca?
Lagar skrzywił się niecierpliwie.
– Przeczytaj umowę.
Cerise rozwinęła rulon. Podpis był idealny: wąski, ojcowski gryzmoł. Lagar musiał zań zapłacić fortunę.
– Podrobiony.
– To ty tak twierdzisz. – Lagar uśmiechnął się ponownie.
Cerise oddała mu papier.
– Gdzie moi rodzice?
Rozłożył ręce.
– Nie mam pojęcia. Ostatni raz widziałem ich rano. Sprzedali nam ziemię, a potem odjechali, cali i zdrowi.
– Nie masz więc nic przeciwko, żebym sprawdziła dom?
– Tak się składa, że mam – wyszczerzył się.
Rozległy się trzaski jednocześnie odbezpieczanej broni.
Cerise starała się nad sobą panować. Przez głowę przemknął jej szereg obrazów: zeskakuje z klaczy, używa jej jako tarczy podczas pierwszej salwy, wdziera się na ganek, jednym ruchem rozcina brzuch Arigowi, za drugim wraża ostrze w korpus Pevy... Do tej pory Mikita i Erian byliby już martwi. Sześciu strzelców przeciw trzem jeźdźcom – nie mieli szans.
Lagar przyglądał się jej z osobliwie tęskną miną. Widziała już raz u niego ten wyraz twarzy, dwa lata wcześniej, kiedy spił się jak bela na Festiwalu Letnim. Podszedł wtedy do niej i poprosił do tańca. Ruszyli w pląs, przyprawiając obecnych mieszkańców Moczarów o szok. Na oczach starszyzny dziedzice zwaśnionych rodów odtańczyli swój taniec śmierci.
Zaświtało jej podejrzenie, że może chce ściągnąć ją z konia. Ależ proszę, niechby spróbował.
– Nie pogrywaj sobie ze mną, Lagar. Gdzie moi rodzice?
Lagar podszedł bliżej.
– Zostaw to, zapomnij o nich – rzekł cicho. – Twoich rodziców już nie ma, Cerise. Nic nie możesz dla nich zrobić.
Zimny węzeł w jej brzuchu pękł, uwalniając wściekłość.
– Masz ich?
Pokręcił przecząco głową.
Klacz, wyczuwszy jej zdenerwowanie, zatańczyła niespokojnie.
– Kto ich ma? – Nieważne, jak daleko Sheerile’owie ich wywieźli, i tak ich znajdzie.
Usta Lagara rozciągnęły się w wąskim uśmieszku. Uniósł rękę i zaczął oglądać ją, prostując i zginając palce, jakby to była najciekawsza rzecz na świecie. Potem przeniósł wzrok na nią.
Dłoń. Szpiedzy Księstwa Luizjany.
Cerise przebiegł lodowaty dreszcz. Agenci Dłoni byli zabójczo niebezpieczni. Każdy słyszał opowieści o nich. Niektórzy byli tak wynaturzeni przez magię, że nie przypominali już w ogóle ludzi. Czego luizjańscy szpiedzy mogli chcieć od jej rodziców?
– Prześlę ci kopię umowy – powiedział Lagar głośno.
Uśmiechnęła się, żałując, że nie może przejechać mu ostrzem miecza po szyi.
– Koniecznie.
Lagar ukłonił się dwornie.
– Więc stało się – rzekła. – Nie ma odwrotu.
Skinął potakująco.
– Wiem. Tę waśń zaczęli nasi pradziadowie, a nam przyjdzie ją rozstrzygnąć. Nie mogę się doczekać.
Cerise zawróciła konia i popędziła go w drogę powrotną. Za nią, w strugach deszczu, jechali Mikita i Erian.
Rodzice żyli, a skoro tak, ona ich odbije. Odnajdzie ich, a jeśli będzie musiała oznaczyć swoją drogę krwią Sheerile’ów, tym lepiej.
Cerise wpadła pędem na podwórko, spod kopyt jej klaczy pryskały fontanny błota. Po drodze posłała Eriana przodem, prosząc, by zebrał całą rodzinę. Spisał się dobrze, bo ciotka Murid już stała na werandzie z kuszą. Po lewej, w konarach sosny siedziała Lark, a po drugiej stronie Adrian usadowił się na cyprysie. Oboje mieli strzelby, a rzadko chybiali.
Derril podbiegł i ujął wodze klaczy.
– Jest Richard? – zapytała Cerise.
Kuzyn przytaknął skinieniem, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma.
– A twój wuj, Kaldar?
Derril skinął ponownie.
– Dobrze.
Po drodze jej wściekłość skrystalizowała się w plan. Może i absurdalny, ale jednak plan. Teraz musiała przekonać do niego rodzinę. Podczas ostatniego liczenia klan Marów składał się z pięćdziesięciu siedmiu osób, włączając dzieci. Niektórzy z dorosłych znali Cerise od kołyski. Słuchali jej ojca. Jednak skłonić ich do posłuszeństwa młodej dziewczynie to zupełnie inna kwestia.
Zacisnęła zęby. Jeśli chciała mieć nadzieję na ponowne zobaczenie rodziców, musiała wziąć w ręce ster, który zostawił ojciec, i chwycić go mocno, zanim krewni zdążą wszystko przemyśleć i zaczną się z nią spierać. Musiała ich trwale zjednoczyć. Od tego zależało życie jej rodziców.
Zaczęła wspinać się po schodach, a Mikita deptał jej po piętach.
Zatrzymała się przy pilnującej drzwi ciotce Murid. Wysoka, ciemnowłosa, ciemnooka kobieta racjonowała słowa, jakby były cenną wodą na pustyni. Za to jej kusza nigdy nie chybiała celu.
Cerise spojrzała na ciotkę pytająco. Jesteś ze mną? Ta skinęła głową ledwie dostrzegalnie. Cerise ukryła westchnienie ulgi, otworzyła drzwi i weszła do środka.
– Nie wahaj się – mruknęła za nią ciotka. – Idź pewnie.
Biblioteka znajdowała się na końcu korytarza. Była największym pomieszczeniem w domu (poza kuchnią) i służyła jako miejsce zebrań rodzinnych. Do tej pory wieść o zaginięciu rodziców obiegła już całe Szczurowisko. Biblioteka zapewne była pełna ludzi. Wszyscy będą słyszeli, jak idzie.
Cerise odetchnęła głęboko i ruszyła pewnym krokiem przez korytarz, nie dbając, że nanosi błoto.
Wkroczywszy do biblioteki, potoczyła wzrokiem po znajomych twarzach. Ciotka Emma, ciotka Petunia, zwana Pete, wuj Rufus. Erian po lewej, oparty o fotel, w którym siedział wuj. Okropnie rozczochrany Kaldar, podpierający ścianę, i kilkoro innych krewnych. I wreszcie Richard, najstarszy z jej kuzynów – wysoki, ciemnowłosy, o postawie arystokraty. Czekał na nią przy stole.
Oczy wszystkich obecnych zwrócone były na nią.
Cerise zaczęła rzeczowym tonem:
– Bracia Sheerile’owie przejęli dom dziadków.
W bibliotece zapadła grobowa cisza.
– Lagar pokazał mi umowę sprzedaży dworku Sene podpisaną przez ojca.
– Fałszerstwo – oświadczyła ciotka Pete stanowczo. – Gustave w życiu nie sprzedałby Sene.
Cerise przerwała jej gestem.
– Ojciec i matka zaginęli. Lagar twierdzi, że to sprawka Dłoni.
Richard pobladł.
– Luizjańscy szpiedzy? – Jego brat oderwał się od ściany.
Richard emanował chłodną godnością, Kaldar natomiast żył dla uciechy. Kaldar miał roziskrzone oczy koloru płynnego miodu, srebrne kółko w uchu i usta, które albo wypowiadały coś zabawnego, albo rozciągały się w uśmiechu, czasami zaraz po tym, jak zatopił komuś ostrze w bebechach. Richard myślał jak generał, Kaldar jak kryminalista. A ona rozpaczliwie potrzebowała po swojej stronie obu.
Kaldar pochylił się, a w jego oczach błysnęła nieprzejednana zawziętość.
– A czego, do diabła, Dłoń może chcieć od nas?
– Tego Lagar nie powiedział. Od teraz oficjalnie jesteśmy w sporze. Potrzebuję konnych. Mają pojechać z wiadomościami do wuja Petera, Emily i Antoine. Musimy ściągnąć wszystkich do Szczurowiska. Ktoś musi też powiadomić Urowa.
– Zajmę się tym – zgłosił się wuj Rufus.
– Dziękuję. – Cerise żałowała, że nie ma pojęcia, jakie słowa byłyby najodpowiedniejsze, ale cóż, musiały wystarczyć te, które przychodziły jej na myśl. No to wio. – Musimy odzyskać dom dziadków. Po pierwsze, tam ostatnio przebywali rodzice, kiedy zniknęli. Jeśli istnieją jakieś wskazówki co miejsca ich pobytu, muszą znajdować się właśnie w Sene. Po drugie, nie muszę wam przypominać, że na Moczarach najważniejsza jest reputacja. Jesteśmy tak silni, za jakich nas mają. Jeśli pozwolimy Sheerile’om wyrwać nam kawałek ziemi, równie dobrze możemy się stąd od razu zwijać.
Żadnych głosów sprzeciwu. Jak do tej pory wszystko szło dobrze.
– Kaldarze, ile czasu mamy na podważenie umowy?
Kuzyn wzruszył ramionami.
– Trzeba napisać petycję i złożyć ją w sądzie do jutrzejszego wieczora. Rozprawa zostanie wyznaczona pomiędzy dziesiątym a czternastym dniem od daty przyjęcia.
– Możesz odwlec sprawę?
– Dzień, może dwa.
Richard skrzywił wąskie usta.
– Jeśli zaczniemy załatwiać to kanałami oficjalnymi, przegramy. Żeby podważyć umowę Sheerile’ów, potrzebujemy oryginalnego dokumentu nadającego własność Sene dziadkowi. Potrzebujemy rozkazu zesłania. A nie mamy go.
Cerise przytaknęła. Dokument ten, wraz z wieloma innymi, przepadł cztery lata wcześniej w powodzi, która nieomal zmiotła magazyny. O tym też Cerise myślała, wracając do domu.
– Możemy zdobyć kopię? – zapytał jeden z młodszych chłopców.
– Nie – zaprzeczył Kaldar. – Kiedy Księstwo skazuje kogoś na zsyłkę, wyrok spisywany jest w trzech egzemplarzach. Jeden odsyła się prosto do Archiwum Królewskiego, drugi mają ze sobą szeryfowie eskortujący zesłańca i po dotarciu na Rubież oddają go Straży Granicznej, a trzeci jest wręczany skazańcowi. Straż nie kiwnie palcem, żeby znaleźć ten papier. Zresztą i tak nie dotarlibyśmy na tyle blisko, żeby ich o to poprosić. Zastrzeliliby nas, a trupy zawiesili na drzewach rosnących wzdłuż granicy.
– Każdy skazaniec ma swój wyrok? – zapytała Cerise.
– Każdy dorosły – odparł Kadar. – Do czego zmierzasz?
– Były dwa wyroki: jeden dziadka, drugi babki – przypomniał Richard. – Tego babcinego nie było wśród tutejszych dokumentów. Wiem, bo je porządkowałem. Wobec tego gdzie jest?
– Hugh – rzuciła ciotka Murid.
Cerise uniosła palec.
– No właśnie. Wuj Hugh przed przeprowadzką do Niepełni zabrał kopie notarialne wszystkich archiwaliów, dla bezpieczeństwa. Pomiędzy nimi był oryginał wyroku babci. Pamiętam to, bo mama płakała, kiedy mu go dawała.
Richard zmrużył oczy. Był najostrożniejszy z nich wszystkich, najrozsądniejszy. Był tym, który zawsze zachowywał spokój. Równie dobrze można by próbować wstrząsnąć kawałkiem granitu. Rodzina darzyła go wielkim respektem. Jeśli uda jej się przekonać Richarda, reszta też się zgodzi.
– Ale Hugh jest w Niepełni – zauważył Richard. – Ty nie możesz się tam wybrać. Nie w takiej chwili.
– Ja pójdę – zaoferował się Kaldar. – I tak to ja robię wypady do Niepełni.
– Nie. – W głosie Cerise zabrzmiała stal, aż większość zebranych zamrugała z zaskoczenia.
Erian wyraźnie chciał coś powiedzieć, lecz zmilczał.
– Dłoń zabrała... – Cerise już miała powiedzieć „moich rodziców”, ale zmitygowała się. Musiała pominąć element osobisty, inaczej rodzina uzna, że przemawia przez nią histeria. – ...Gustave’a i Genevieve z jakiegoś konkretnego powodu. Chcą czegoś od nich albo od nas. Będą nas obserwować. Dlatego właśnie musimy sprowadzić wszystkich do głównej siedziby rodu. Inaczej wyeliminują nas jednego po drugim. Podróż do Niepełni zajmuje trzy dni łódką, a i to skrótami i z dobrym rolmopsem. Osoba, która podejmie się tego zadania, ryzykuje natknięcie się na szpiegów Dłoni. – Cerise zwróciła się do Kaldara: – Jesteś łotrzykiem, nie wojownikiem. Erian to gorąca głowa, ciotka Murid nie zna drogi, Mikita nie posiada umiejętności przetrwania w takim terenie, a ty, Richardzie, nie możesz przekroczyć granicy z Niepełnią. Zabiłoby cię to. – Studiowała przez chwilę ich twarze. – Pozostaję ja. Ostatnio bywałam w Niepełni z Kaldarem, więc znam drogę, a z nas wszystkich mam największą szansę przeżyć spotkanie z Dłonią.
Richard zaczynał się wahać. Widziała niezdecydowanie w jego oczach.
– Właśnie straciliśmy Gustave’a. Jeśli coś ci się stanie, stracimy najsilniejszego błyskomiotacza bojowego.
– Wobec tego nic nie może mi się stać. Nie mamy wyboru, Richardzie. Jutro, kiedy tylko Kaldar złoży skargę i sąd wyznaczy termin rozprawy, pojadę. Jeśli ktoś ma lepszy pomysł, chętnie go wysłucham.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, a potem nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Richard milczał. Cerise popatrzyła w jego sposępniałe oczy i od razu wiedziała, że zwyciężyła.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.