Читать книгу Księżyc nad Rubieżą - Ilona Andrews - Страница 7

Rozdział pierwszy

Оглавление

William pociągnął łyk piwa z butelki i popatrzył spode łba na Zieloną Strzałę. Zielona Strzała, w tym wypadku kawałek pokolorowanego plastiku, nie podjął wyzwania. Figurka stała nieruchomo tam, gdzie ją umieścił – oparta o słup ganeczku domu Williama. Praktycznie rzecz biorąc, raczej chałupki, a nie domu, ale zawsze to jakiś dach nad głową. William nie był wybredny.

Ze swego miejsca pod słupem Zielona Strzała miał świetny widok na całą armię figurek rozstawioną na ganku. William wzruszył ramionami. Zdawał sobie sprawę, że gadanie do plastikowego ludzika zakrawa na szaleństwo, ale aktualnie nie miał na podorędziu innego rozmówcy, a musiał z kimś przedyskutować pewną kwestię. Cała ta sytuacja była zwariowana.

– Dzieciaki przysłały list – rzekł William.

Zielona Strzała milczał.

William popatrzył ponad głową figurki na graniczący z jego trawnikiem Bór. Dwie mile dalej Bór zamieniał się w zwykły dębowo-sosnowy las Georgii. Tutaj jednak, na Rubieży, drzewostan był stary, a karmione magią rośliny potężne i rozłożyste. Dzień przeszedł w leniwy, letni wieczór, a małe zwierzęta bez nazw, spotykane tylko na Rubieży, harcowały w konarach prastarych drzew, wykorzystując tę bezpieczną porę, zanim zmrok wyciągnie z legowisk drapieżniki.

Rubież była dziwnym miejscem, przestrzenią wciśniętą pomiędzy dwa światy. Z jednej strony graniczyła z Niepełnią – pozbawioną magii krainą pełną technologii, zasad i praw. I papierologii. Ten przeklęty świat opierał się na papierkach. I właśnie w Niepełni William zarabiał na życie, pracując w branży budowlanej.

Po drugiej stronie Rubieży znajdowało się lustrzane odbicie Niepełni – Dziwoziemia, rządzona prawami magii, gdzie władzę skupiały rody o błękitnej krwi. William urodził się w tym właśnie świecie. Tam był wyrzutkiem, żołnierzem, skazańcem, a przez kilka tygodni nawet szlachcicem. Jednak przez całe życie Dziwoziemia dawała mu łupnia, aż w końcu William wypiął się na nią i odszedł.

Rubież nie należała do żadnego ze światów. Idealne miejsce dla kogoś, kto nigdzie nie pasował. I właśnie tu spotkał te dzieciaki: George’a i Jacka. Mieszkali na Rubieży z siostrą, Rose.

Rose była słodka i ładna, podobała się Williamowi. Pociągało go ciepło i rodzina, jaką tamci tworzyli. Kiedy obserwował ich razem, boleśnie ściskało go w sercu. Teraz już wiedział dlaczego. Już wtedy podświadomie czuł, że taka rodzina jest poza jego zasięgiem.

Mimo to próbował zbliżyć się do Rose. Może nawet miałby szanse, gdyby nie pojawił się Declan. Ów Declan, w którego żyłach płynęła błękitna krew. Przystojniak o nieskazitelnych manierach.

– Niegdyś byliśmy przyjaciółmi – rzekł William do Zielonej Strzały. – A zanim odszedł, spuściłem mu porządne manto.

Los spłatał mu figla. Declan wyjechał, zabierając ze sobą Rose i chłopców. William pozwolił im odejść. Jack wymagał dużo uwagi i troski, a Declan dobrze go wychowa. Natomiast Rose potrzebowała kogoś takiego jak Declan. Kogoś poukładanego. I tak miała urwanie głowy z chłopcami. Nie potrzebowała kolejnej misji charytatywnej, a i William nie chciał nią być.

Niebawem miały upłynąć dwa lata od chwili, gdy opuścili Rubież. Od tamtego czasu William mieszkał tutaj, gdzie strumyk magii podtrzymywał jego bestię przy życiu. Pracował w Niepełni, w weekendy oglądał telewizję, pił dużo piwa, zbierał figurki bohaterów fantastycznych i generalnie udawał, że wcześniejsze dwadzieścia sześć lat jego życia nigdy nie istniało. Rubieżnicy – kilka rodzin zamieszkujących to miejsce – pilnowali własnych spraw i zostawiali go w spokoju.

Większość ludzi z Niepełni i Dziwoziemi nie miała pojęcia o istnieniu drugiego świata, ale od czasu do czasu granicę przekraczali handlarze. Trzy miesiące wcześniej jeden z przemierzających Rubież kupców, imieniem Nick, wspomniał, że udaje się do Dziwoziemi, do Południowych Prowincji. William zapakował wtedy do pudełka kilka zabawek i zapłacił za ich dostarczenie. Nie spodziewał się odpowiedzi. Nie oczekiwał niczego. Chłopcy mieli Declana. Nie potrzebowali Williama.

Nick wrócił zeszłej nocy. I przywiózł wiadomość.

William wziął do ręki list. Pismo George’a było piękne i równe. Jack za to bazgrał jak kura pazurem. Chłopcy dziękowali za figurki. George’owi podobało się w Dziwoziemi. Miał pod dostatkiem trupów, na których mógł ćwiczyć nekromancję, a ponadto brał lekcje szermierki rapierem. Jack narzekał na nadmiar zasad i ograniczenia w polowaniu.

– Niedobrze – mruknął William do Strzały. – Powinien swobodnie dawać upust krwiożerczości. Mieliby połowę kłopotów z głowy, pozwalając mu się wyżyć. Dzieciak jest zmieńcem i drapieżnikiem. Przeistacza się w rysia, a nie w pluszowego króliczka. – William uniósł list do oczu. – Najwyraźniej chciał dowieść swojej wartości. Upolował jelenia i zostawił im w prezencie tuszę na stole w jadalni. Jest kotem i uważa, że są kiepskimi łowcami. Pisze, że nie poszło najlepiej. Nie rozumieją, że stara się im zapewnić pożywienie.

Jack bardzo potrzebował czegoś, co pozwoliłoby mu ukierunkować całą tę energię, ale William nie zamierzał jechać do Dziwoziemi. Co miałby zrobić? Zapukać do drzwi Declana i powiedzieć: „Cześć. Pamiętasz mnie? Przyjaźniliśmy się kiedyś, potem zostałem skazany na śmierć, a twój wuj mnie adoptował, żebym cię zabił. A, no i ukradłeś mi Rose”.

Tak, jasne. Pozostawało mu tylko odpisać i wysłać kolejne figurki.

William przysunął sobie pudełko. Włożył do niego Deathstroke’a dla George’a – postać przypominała trochę pirata, a George lubił piratów, bo jego dziadek był jednym z nich. Następnie zapakował Króla Posępnego Czerepu dla Declana. Nie żeby Declan bawił się plastikowymi ludzikami – miał normalne dzieciństwo, w przeciwieństwie do Williama, który wychował się w Cytadeli, placówce przypominającej zakład karny. Lecz William miał ochotę dać prztyczka w nos dawnemu przyjacielowi, a Król Posępnego Czerepu, figurka o długich blond włosach, była do niego uderzająco podobna.

– Jackowi wyślę Dzikiego Kota, pytanie tylko, fioletowego czy czarnego?

Zielona Strzała nie wyraził swojego zdania.

Do nozdrzy Williama dotarła woń piżma. Rozejrzał się. W krzewach na skraju trawnika połyskiwały obserwujące go czarne ślepia.

– To znowu ty!

Szop wyszczerzył ostre ząbki.

– Mówiłem, że jak nie zostawisz w spokoju mojego śmietnika, to cię zjem.

Stworzonko prychnęło jak rozeźlony kot.

– O nie. Dość tego.

William zrzucił koszulkę, spodnie i bieliznę.

– Załatwimy to raz na zawsze.

Szop zasyczał ponownie i nastroszył się, żeby zrobić wrażenie większego. Jego oczy lśniły jak dwa węgielki.

William sięgnął w głąb siebie i spuścił bestię z uwięzi. Ból zatrząsł nim, targając jak pies szczurem. Kości zmiękły, wygięły się, więzadła trzasnęły, a ciało zafalowało niczym rozgrzany wosk. Pokrył się gęstą, czarną sierścią. Cierpienia ustały i William przekręcił się, wstając.

Szop zamarł.

Przez moment William widział w ślepiach zwierzaka własne odbicie – wielki, ciemny kształt na czterech łapach. Mały intruz cofnął się, okręcił i pognał w las.

William zawył, wyśpiewując długą, zawodzącą pieśń o łowach i gorączce pościgu. Poczuł, jak paszcza pulsuje mu w niecierpliwym oczekiwaniu na świeżą krew. Małe stworzenia, rozpoznawszy natychmiast drapieżnika, skryły się wysoko pomiędzy gałęziami.

Ostatnie echa zewu zatonęły w Borze. William kłapnął białymi kłami i runął przed siebie.


William truchtał spokojnie przez Bór. Szop okazał się samicą z sześciorgiem małych. Jakim cudem nie rozpoznał zapachu samicy z małymi? Chyba rdzewiał na tej Rubieży. Jego zmysły traciły ostrość.

Musiał zostawić szopy w spokoju. Nie poluje się na samicę z młodymi – inaczej gatunki wyginęłyby jeden po drugim.

Złowił za to tłustego królika. Oblizał się. Mmmm, pycha. Trzeba znaleźć sposób na zabezpieczenie śmietnika – najlepiej obciążyć pokrywę. Może hantlami albo kamieniami?

Pomiędzy drzewami dostrzegł fragment swojego domu. Dobiegł go korzenny zapach, cynamon z odrobiną kuminu i imbiru.

Sierść mu się zjeżyła. Przywarł do ziemi.

W tym świecie nie spotykało się tego zapachu poza piekarnią. Woń należała do człowieka spoza granicy. Człowieka, który przyniósł tu na sobie resztki magii z Dziwoziemi.

To oznaczało kłopoty.

William leżał w mroku pomiędzy korzeniami i nasłuchiwał. Chrobotanie owadów. Szelest wiewiórki moszczącej się na drzewie do snu. W oddali stukanie dzięcioła usiłującego przed zmrokiem wydostać spod kory ostatniego pędraka.

Nic ponad zwykłe odgłosy Boru.

Ze swej kryjówki widział cały ganek. A tam żadnego ruchu.

Ostatnie promienie słońca prześlizgnęły się po deskach podłogi. Zamrugała do niego mała gwiazdka. Ostrożnie. Ostrożnie...

Zaczął skradać się ku domowi – ciemna sylwetka na miękkich łapach, jak duch w zapadającym zmroku. Metr. Dwa. Trzy... Gwiazdka zamrugała znowu. Na schodach ganeczku leżała prostokątna skrzynka zaopatrzona w zwykły metalowy zamek. To on błyszczał, odbijając resztkę przedwieczornego światła. Ktoś zostawił mu prezent.

William okrążył dom dwukrotnie, w napięciu niuchając i nasłuchując każdego szelestu. Odnalazł trop prowadzący od domu. Ktoś przyszedł, zostawił skrzyneczkę i odszedł.

William zbliżył się do budynku i obejrzał pudełko. Osiemnaście cali długości, na stopę szerokie, około trzy cale wysokie. Zwyczajne drewno. Wyglądało na sosnowe. I tak też pachniało. Ze środka nie dochodził żaden dźwięk.

Figurki stały nietknięte. List, przyciśnięty ciężkim Hulkiem, leżał tam, gdzie William go zostawił. Sądząc po woni, obcy się do niego nie zbliżył.

William otworzył drzwi łapą i wślizgnął się do środka. Do następnej czynności potrzebował palców.

Ból rozdarł go do szpiku kości. William warknął cicho, otrząsnął się gwałtownie i zrzucił sierść. Dwadzieścia sekund koszmarnego cierpienia później powlókł się do salonu już w ludzkiej postaci. Kolejne dziesięć sekund i wyszedł na ganek, ubrany i uzbrojony w długi nóż. To, że pudełko wyglądało tak niewinnie, nie oznaczało, że nie wybuchnie podczas otwierania. William widywał miny wielkości spodka. Nie wydawały żadnego dźwięku ani zapachu, a odrywały nogę, gdy się na nie nastąpiło.

Ostrzem odemknął zamek i podważył wieczko. Arkusiki papieru. Hmm... Wziął pierwszy z wierzchu, odwrócił i zamarł.

Na trawie leżało skręcone ciało chłopca. Miał góra dziesięć lat. Na bladej skórze odcinały się ostro smugi krwi biegnące od ziejącej w brzuchu rany.

Dziecko zostało rozpłatane jednym brutalnym cięciem. Tyle krwi... Była wszędzie: na zapadniętym brzuchu chłopca, na jego rękach, na mleczach rosnących obok. Jasna, zaskakująco jaskrawa czerwień, tak żywa, iż zdawała się nieprawdziwa. Pociągła twarz chłopca wpatrywała się w niebo zmętniałymi oczyma, usta zastygły w przerażającym O, krótkie rude włosy sterczały na wszystkie strony...

Jack! Ta myśl uderzyła Williama. Serce waliło mu jak młotem. Przyjrzał się dziecku uważniej. Nie, to nie Jack. Chłopiec był w jego wieku. Podobny, także kot – pionowe źrenice – ale Jack miał brązowe włosy.

William odetchnął głęboko, starając się opanować wściekłość. Wiedział, że to nie Jack. Widział już tego chłopca, ale nie na zdjęciu. Widział na własne oczy martwe ciało, czuł krew i ostry, niedający się zapomnieć odór rozpłatanych trzewi. Wspomnienia wróciły jak żywe. Omal nie zakrztusił się złudzeniem tamtej goryczy na języku.

Kolejna fotografia przedstawiała dziewczynkę z włosami utytłanymi we krwi i tkance mózgowej. Rozłupano jej czaszkę.

Wyciągał zdjęcie za zdjęciem. Na każdym utrwalono martwe dziecko, i każde poruszało w nim korespondujące wspomnienie. Na jego ganku leżało ośmioro martwych dzieci. Ośmioro zamordowanych zmieńców.

W Dziwoziemi tacy jak on byli mało użyteczni. W Księstwie Luizjany zabijano ich natychmiast po narodzinach. W Adrianglii matka, która urodziła zmieńca, mogła oddać go pod opiekę rządu. Nikt o nic nie pytał. Jeden podpis na kawałku papieru i kobieta mogła iść w swoją stronę. Dziecko umieszczano w Cytadeli, która była w rzeczywistości więzieniem ze sterylnymi pokojami i bezlitosnymi strażnikami. Zabawki były tam zakazane, jak również zabawa – miejsce to zorganizowano tak, by wytrzebić z mieszkańców wolną wolę do ostatniej kropli. Tak naprawdę dzieci żyły tylko chwilami, kiedy przebywały na zewnątrz.

Ta ósemka pewnie oszalała, gdy wypuszczono ich na słońce i trawę.

To miało być zwyczajne ćwiczenie z tropienia. Instruktorzy poprowadzili dzieci w stronę granicy z nieprzyjacielskim Księstwem Luizjany. Na terenach pogranicza zawsze wrzało, Luizjańczycy i Adrianglicy ciągle kursowali przez granicę w obie strony. Opiekunowie nakazali dzieciom wytropić grupę Luizjańczyków. Jako dziecko William niejednokrotnie brał udział w takich akcjach.

Wpatrywał się w zdjęcie. Tym razem jednak granicy nie przekroczyli zwykli uciekinierzy. Grupa składała się z członków luizjańskiej Dłoni – szpiegów, wynaturzonych przez magię i wystarczająco potężnych, by rozbić w perzynę oddział wyszkolonych legionistów.

Szpiedzy pozwolili dzieciakom się schwytać.

Kiedy tropiciele nie zameldowali się instruktorom, wysłano za nimi legionistów. William szedł z nimi jako tropiciel. To on znalazł leżące na łęgach trupy.

To była masakra. Brutalna, przeprowadzona z zimną krwią. Nie zabili dzieci natychmiast. Cierpiały, zanim umarły.

Na dnie pudełka spoczywała kartka. William wyjął ją i zaczął czytać. Od pierwszego zdania wiedział, jaka jest jej treść. Słowa wypaliły się w jego pamięci jak piętno.

I tak je odczytał.

Głupie zwierzaki stanowiły niewielkie wyzwanie. Luizjana eliminuje zmieńców po narodzinach – to skuteczniejszy sposób niż marnowanie środków i czasu na próby zrobienia z nich ludzi. Radzę zastanowić się nad naszą metodą, inaczej następnym razem będę oczekiwał godziwego wynagrodzenia za pozbycie się waszych dziwolągów.

Z poważaniem

Pająk

William poczuł, jak zalewa go płonąca fala furii, wypalając wszelki rozsądek i kontrolę. Uniósł głowę ku niebu i zawarczał, nadając wściekłości głos, nim ta rozerwała go na strzępy.

Całymi latami ścigał Pająka – tyle, na ile pozwalała mu na to służba w Legionie. Dopadł go dwukrotnie. Raz rozorał mu brzuch, choć przeciwnik połamał mu nogi. Za drugim razem pogruchotał Luizjańczykowi żebra, a ten nieomal go utopił. W obu przypadkach szpiegowi Dłoni udało się wywinąć. Dla innych zmieńcy byli mięsem armatnim, ale dla Williama byli dziećmi, takimi samymi, jakim kiedyś był on. I jak Jack.

Musiał odnaleźć Pająka. Musiał go zabić. Mord dokonany na dzieciach powinien zostać pomszczony.

Z Boru wynurzył się jakiś człowiek. William zeskoczył z ganku i w mgnieniu oka znalazł się na skraju lasu, przyciskając intruza do pnia drzewa i warcząc. Jego kły kłapnęły o włos od gardła mężczyzny.

Przybysz nie stawiał oporu.

– Chcesz zabić mnie czy Pająka?

– Ktoś ty?

– Nazywam się Erwin. – Obcy wskazał brodą na jedną z uniesionych dłoni. Na środkowym palcu nosił duży pierścień w formie prostej obrączki z małym lusterkiem wtopionym w metal. Zwierciadło, Adriangielskie Tajne Służby, przemknęło Williamowi przez głowę. Największy wróg Dłoni.

– Zwierciadło pragnęłoby zamienić z tobą słowo, lordzie Sandine – rzekł nieznajomy cicho. – Czy byłbyś tak miły i zgodził się zaszczycić nas rozmową?

Księżyc nad Rubieżą

Подняться наверх