Читать книгу Magia krwawi - Ilona Andrews - Страница 7

Prolog

Оглавление

Bez względu na to, jak dokładnie uklepywałabym poszatkowane jabłka, warstwa kruszonki zawsze wyglądała, jakbym usiłowała pogrzebać pod nią rozczłonkowane ciało. Moje placki nie były piękne, ale smaczne, owszem. Ten konkretny stygł w zastraszającym tempie.

Oceniłam przygotowania. Steki z sarniny, marynowane w piwie, lekko przyprawione, leżały na blaszce, wystarczyło włożyć je do piekarnika. Zostawiłam je na ostatnią chwilę, wystarczy im dziesięć minut. Domowe bułeczki, zimne. Kukurydza w kolbach, zimna. Pieczone ziemniaczki, tak, bardzo zimne. Na wszelki wypadek zrobiłam też podsmażane grzyby i sałatę. Masło na grzybach tężało właśnie w skorupę. Dobrze, że sałata z definicji miała być zimna.

Chwyciłam ze stołu pogniecioną kartkę. Osiem tygodni wcześniej Curran, Władca Bestii z Atlanty, pan i władca półtoratysięcznej społeczności zmiennokształtnych i mój osobisty psychol, siedział w kuchni, spisując menu. Przegrałam z nim zakład, a według ustalonych warunków byłam mu winna kolację. Podaną nago. W ostateczności dodał aneks do naszej umowy, przystając na niezupełną nagość. Zgodził się na majtki i stanik, twierdząc, że przecież nie jest aż taką bestią – co akurat było kwestią dyskusyjną.

Ustalił datę na piętnastego listopada, czyli na dzisiaj. Wiedziałam na pewno, bo już trzy razy zdążyłam sprawdzić w kalendarzu. Dzwoniłam do niego trzy tygodnie temu do Twierdzy, żeby poinformować go o miejscu i dokładnym czasie spotkania. Wybrałam mój dom w Savannah, punktualnie o siedemnastej. Aktualnie mijała dwudziesta trzydzieści.

Mówił, że nie może się doczekać.

Jedzenie, jest. Mój najlepszy komplet bielizny, jest. Makijaż, jest. Curran, brak. Przesunęłam palcem po jasnym ostrzu miecza, czując chłód na skórze. No i gdzie ta Jego Wysokość?

Stchórzył? Pan „Nie tylko się ze mną prześpisz, ale będziesz o to błagała, a po wszystkim podziękujesz”?

Ścigał latający pałac przez zaklętą dżunglę, walczył z armią demonów rakszas, żeby mnie ocalić. Ale kolacja dla zmiennokształtnych wiele znaczyła. Zawsze przywiązywali wagę do jedzenia, ale własnoręcznie przygotowany posiłek dla kogoś, kim się interesowało, nabierał zupełnie innego wymiaru. Wśród zmiennokształtnych oznaczało to albo zobowiązanie do opieki nad wybrankiem, albo chęć dobrania mu się do majtek. Zwykle jedno i drugie. Pewnego razu, gdy byłam półżywa, Curran nakarmił mnie zupą. Zjadłam ją, a fakt, że nie znałam wydźwięku tego gestu, bawił go setnie. Nie opuściłby tej kolacji ot tak.

Coś musiało go zatrzymać.

Podniosłam słuchawkę. Z drugiej strony lubił mnie wkręcać. Nie zdziwiłabym się, gdyby siedział gdzieś w krzakach i obserwował, jak się miotam. Curran traktował kobiety jak zabawki – zdobywał je, karmił, rozwiązywał ich problemy, a gdy stawały się od niego zależne, nudził się nimi. Możliwe, że wyobrażałam sobie tylko to, co niby było między nami. Kiedy uzna, że wygrał, straci zainteresowanie. Ja do niego zadzwonię, a on wykorzysta to jako okazję do chełpienia się zwycięstwem.

Odłożyłam słuchawkę, ponownie przyglądając się plackowi.

Po otwarciu encyklopedii pod hasłem „obsesyjna kontrola” widniałoby zdjęcie Currana. Rządził żelazną ręką o stalowych szponach, a gdy mówił „skacz”, trzeba było skakać lub gotować się na piekło. Drażnił mnie niemożebnie, a ja doprowadzałam go do szału. Nawet jeśli nie był mną poważnie zainteresowany, nie odpuściłby sobie okazji kolacji serwowanej przeze mnie w bieliźnie. Miał na to zbyt wielkie ego. Coś musiało się stać.

Dwudziesta czterdzieści pięć. Curran był pierwszą i ostatnią linią obrony Gromady. Wystarczył najmniejszy sygnał świadczący o niebezpieczeństwie, a natychmiast znajdował się w centrum wydarzeń, rycząc i rozszarpując wrogów na strzępy. Mogło mu się coś stać.

Myśl ta zmroziła mnie. Trzeba całej cholernej armii, żeby powstrzymać Currana. Był najtwardszym i najgroźniejszym sukinsynem spośród półtoratysięcznej gromady maniakalnych zabójców pozostającej pod jego rozkazami. Jeśli coś się działo, to coś naprawdę poważnego. Zadzwoniłby, gdyby zatrzymała go jakaś bzdura.

Dwudziesta czterdzieści dziewięć.

Podjęłam słuchawkę, odchrząknęłam i wybrałam numer do Twierdzy, ufortyfikowanej siedziby Gromady znajdującej się na przedmieściach Atlanty. Tonem biznesowym. Wyjdzie mniej żałośnie.

– Siedziba Gromady. Czego? – odezwał się kobiecy głos po drugiej stronie.

Przyjazne istoty z tych zmiennokształtnych, nie ma co.

– Tu agentka Kate Daniels, z Curranem proszę.

– W tej chwili nie odbiera telefonów. Chce pani zostawić wiadomość?

– Jest w Twierdzy?

– Owszem.

Na piersiach zmaterializował mi się kamień utrudniający oddychanie.

– Coś przekazać? – powtórzyła moja rozmówczyni.

– Tylko to, że dzwoniłam. Najszybciej, jak się da.

– Czy to pilna sprawa?

Pieprzyć to.

– Tak, owszem.

– Proszę zaczekać.

Cisza. Sekundy mijały powoli, rozciągając się do granic możliwości.

– Mówi, że jest zbyt zajęty, żeby z panią rozmawiać. W przyszłości proszę kontaktować się z nim odpowiednimi kanałami, kierując wszelkie sprawy do Jima, naszego szefa bezpieczeństwa. Jego numer to...

– Mam ten numer, dziękuję – przerwałam jej drewnianym głosem.

– Nie ma sprawy.

Z największą ostrożnością odłożyłam słuchawkę na widełki. W moich uszach rozległ się cichy trzask. Przez głowę przemknęła mi idiotyczna myśl, że to odgłos pękającego serca.

Wystawił mnie.

Wystawił mnie. Ugotowałam wielki posiłek. Ostatnie cztery godziny warowałam przy telefonie. Pomalowałam się. I to po raz drugi w tym roku. Kupiłam paczkę prezerwatyw. Na wszelki wypadek.

„Kocham cię, Kate. Zawsze po ciebie wrócę, Kate”.

Ty sukinsynu. Nie masz nawet jaj, żeby porozmawiać ze mną bezpośrednio.

Zerwałam się z krzesła. Jeśli po tym wszystkim chce mnie rzucić, zmuszę go, aby zrobił to osobiście.

W niecałą minutę byłam ubrana, gotowa, z opaskami przegubowymi świeżo naładowanymi srebrnymi igłami. Mój miecz, Zabójca, został wykuty z taką domieszką srebra, jaka nawet Curranowi mogła wyrządzić poważną krzywdę, i właśnie na to miałam teraz ochotę – wyrządzić mu poważną krzywdę. Zaślepiona furią miotałam się po domu w poszukiwaniu butów. Wreszcie znalazłam je, o dziwo, w łazience. Usiadłam na podłodze, wzułam lewy but i zamarłam.

Załóżmy, że nawet uda mi się dostać do Twierdzy. I co potem? Jeśli uprze się, że nie chce mnie widzieć, będę musiała wywalczyć sobie drogę przez kordon jego ludzi. Bez względu na to, jak bardzo czułam się zraniona, nie mogłabym tego zrobić. Curran znał mnie na tyle, by o tym wiedzieć. I wykorzystał to przeciwko mnie. Oczyma wyobraźni zobaczyłam siebie siedzącą godzinami w poczekalni. Po moim trupie!

A jeśli nawet dupek raczy się pojawić, co powiem? Jak śmiałeś rzucić mnie, zanim cokolwiek na dobre się między nami zaczęło? Przebyłam sześciogodzinną trasę tylko po to, żeby powiedzieć, jak bardzo cię nienawidzę, bo cholernie mi na tobie zależy? Roześmiałby mi się w twarz, ja zrobiłabym z niego mielonkę, a on skręciłby mi kark.

Skupiłam się, we mgle wściekłości szukając po omacku sensownego powodu mojej wizyty w Twierdzy. Pracowałam dla Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy, który wraz z Policyjnym Wydziałem Kontroli Zjawisk Paranormalnych, czyli PWKZP, oraz Wojskowymi Oddziałami Obrony przed Nadprzyrodzonymi, czyli WOON, tworzył zbrojne siły obrony przed wszelkim magicznym tałatajstwem. Nie byłam pełnoprawnym rycerzem, mimo to reprezentowałam Zakon. Co gorsza, byłam jedynym przedstawicielem Zakonu o statusie przyjaciela Gromady, co oznaczało, że jej członkowie nie rozdzierali mnie z miejsca na strzępy, jeśli wetknęłam nos w ich sprawy. Jakiekolwiek ich problemy z prawem koniec końców ocierały się o mnie.

Zmiennokształtni dzielili się na dwie kategorie: Wolnych Ludzi Kodeksu, którzy zachowywali całkowitą kontrolę nad Lyc-V, krążącym w ich organizmach wirusem, oraz loupy, które ulegały jego działaniu. Loupy mordowały wszystko, co wpadło im pod łapy, trwając od rzezi do rzezi, póki ktoś nie wyświadczył społeczeństwu przysługi i nie zrobił papki z ich kanibalistycznych tyłków. Atlancka filia PWKZP postrzegała każdego zmiennokształtnego jako loupa in spe, a Gromada ze wszystkich sił podsycała paranoję policji oraz podejrzliwość obcych. Władze wykazywały wobec Gromady co najmniej ostrożność, zmiennokształtni zaskarbili sobie pewnego rodzaju tolerancję dzięki przykładnej współpracy z Zakonem. Spięcie pomiędzy mną ale Curranem zostałoby odebrane nie jako konflikt dwojga ludzi, a napaść Władcy Bestii na przedstawiciela Zakonu. Nikt nie uwierzyłby, że byłam na tyle głupia, by go sprowokować.

Akcje zmiennokształtnych gwałtownie by spadły. Miałam tylko kilkoro prawdziwych przyjaciół, a większości czasem wyrastało futro i szpony. Ukojenie mojego bólu sporo by ich kosztowało.

Przynajmniej raz w życiu powinnam wykazać się odpowiedzialnością.

Zsunęłam but i cisnęłam nim przez pomieszczenie. Odbił się z hukiem o drewnianą boazerię w przedpokoju.

Przez całe lata najpierw mój ojciec, a potem opiekun, Greg, ostrzegali mnie przed nawiązywaniem bliskich relacji. Przyjaciele i kochankowie to same problemy. Moje życie podporządkowane było celowi, a cel ten – i moja krew – nie pozostawiały miejsca na nic więcej. Zignorowałam przestrogi dwóch nieżyjących już mężczyzn i otworzyłam się na ludzi. Teraz nadszedł czas, by przyjąć do wiadomości i ponieść konsekwencje.


Uwierzyłam mu. Miał być inny, lepszy. Obudził we mnie nadzieję na coś, na co nigdy nie liczyłam. Rozczarowanie bolało. Moja nadzieja była ogromna i rozpaczliwa, więc jej utrata bolała jak diabli.

Magia zalała świat cichą falą. Lampy elektryczne zamigotały i zgasły, ustępując pola niebieskiemu blaskowi wiszących na moich ścianach feylatarni. Naładowane magią powietrze zamknięte w szklanych rurkach świeciło coraz mocniej, aż upiorny blask wypełnił cały dom. Nazywano to efektem postprzesunięciowym – magia występowała falami, unieruchamiając technologię, po czym cofała się tak samo nieprzewidywalnie i nagle, jak się pojawiała. Gdzieś tam gasły silniki benzynowe, a broń palna przestawała wypluwać kule. Zaklęcia ochronne wokół domu podniosły się, formując nad dachem kopułę. Przypomniały mi, że potrzebuję ochrony. Otworzyłam się, wpuszczając lwa. Teraz nadszedł czas zapłaty za niefrasobliwość.

Podniosłam się z podłogi. Prędzej czy później praca sprawi, że nasze drogi z Władcą Bestii się skrzyżują. To było nieuniknione. Teraz musiałam pozbyć się całego bólu, tak żeby przy następnym spotkaniu Curran nie wydobył ze mnie nic poza chłodną uprzejmością.

Wmaszerowałam do kuchni, wywaliłam do kosza całą kolację i wyszłam z domu. Miałam randkę z ciężkim workiem treningowym i żadnych kłopotów, by wyobrazić sobie na nim twarz Currana.

Godzinę później, zmierzając w stronę mieszkania w Atlancie, byłam tak wykończona, że zasnęłam za kierownicą natychmiast po wprowadzeniu samochodu w strumień linii geomantycznej, a nurt magii porwał mnie w stronę miasta.

Magia krwawi

Подняться наверх