Читать книгу Magia krwawi - Ilona Andrews - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

Posuwałam się ulicami Atlanty, chybocząc się w rytm kroków mojej ulubionej mulicy, Marigold, która nie przejmowała się uczepioną do siodła klatką dla ptaków, a tym bardziej jaszczurczą śliną kapiącą z moich dżinsów. W klatce znajdował się kłębek szarego futra wielkości pięści. Miałam piekielne kłopoty ze złapaniem stworzenia, które mogło być – albo i nie – żyjącym kotem kurzu. Litrami śliny ściekającej mi po spodniach uraczyła mnie para jaszczurów z Trimble County, na szczęście udało mi się zapędzić je do zagrody w Atlanckim Ośrodku Badań nad Mitologią. Moja zmiana trwała już jedenaście i pół godziny, nie jadłam nic od rana i marzyłam o pączku.

Minęły już trzy tygodnie, odkąd Curran mnie wystawił. Przez pierwszy tydzień zaślepiała mnie wściekłość. Teraz gniew stępiał, ale nadal czułam w piersiach przygniatający ciężar. Zaskakujące, ale pączki pomagały. Szczególnie te oblewane czekoladą. Z racji niebotycznej ceny czekolady nie mogłam pozwolić sobie na całą tabliczkę, ale polewa na ciastku działała wystarczająco dobrze.

– Witaj, moja droga.

Po prawie roku pracy dla Zakonu nie podskakiwałam już na dźwięk głosu Maxine w mojej głowie.

– Cześć, Maxine.

Dla Maxine, zakonnej sekretarki telepatki, wszyscy byliśmy drodzy i wszyscy byliśmy jej, nie wyłączając Richtera, nowego nabytku atlanckiej filii Zakonu, który to Richter był takim psycholem, jakim może być rycerz, nie tracąc przy tym swojej rycerskości. Jej słodkie słówka nikogo nie zwodziły. Wolałabym przebiec dziesięć mil z plecakiem wyładowanym kamieniami, niż dostać burę od Maxine. Może to była kwestia jej wyglądu – wysoka, chuda, prosta jak tyczka, z szopą srebrzystych loczków i sposobem bycia starej nauczycielki gimnazjalnej, która wszystko już widziała i nie cierpi głupców...

– Richter jest całkiem zdrowy na umyśle, kochanie. I czy jest jakiś powód, dla którego stoi ci przed oczami obraz smoka z moją fryzurą i czekoladowym pączkiem w paszczy?

Maxine nigdy nie odczytywała myśli specjalnie, ale jeśli podczas „rozmowy” koncentrowało się na czymś wystarczająco mocno, chcąc nie chcąc wyłapywała mentalne obrazy.

Odchrząknęłam.

– Wybacz.

– Nic nie szkodzi. Właściwie zawsze myślałam o sobie jako o chińskim smoku. Nie mamy pączków, ale są ciastka.

Hmm, ciastka...

– Co muszę zrobić, żeby dostać ciastko?

– Wiem, że twoja zmiana dobiega końca, ale mam nagłe wezwanie i nikogo, kto mógłby sobie z tym poradzić.

Wrr.

– Co to za wezwanie?

– Napadnięto na Stalowego Rumaka.

– Stalowego Rumaka? Ten bar przygraniczny?

– Tak.

Po Przesunięciu Atlanta została podzielona na terytoria rządzone przez różne frakcje. Największymi i najgroźniejszymi z nich były Gromada i Ród. Stalowy Rumak znajdował się na niewidzialnej granicy dzielącej ich domeny. Było to neutralne miejsce, które obsługiwało zarówno nekromantów, jak i zmiennokształtnych, dopóki ci potrafili się odpowiednio zachowywać. Zwykle potrafili.

– Kate? – odezwała się Maxine.

– Jakieś szczegóły?

– Ktoś wszczął bójkę i uciekł. Zamknęli coś w piwnicy i boją się to wypuścić. Panikują. Co najmniej jedna ofiara śmiertelna.

Knajpa pełna rozhisteryzowanych nekromantów i zwierzołaków. Dlaczego ja?

– Weźmiesz to?

– A jakie to ciastka?

– Czekoladowe z orzechami. Dostaniesz nawet dwa.

Westchnąwszy, skierowałam Marigold na zachód.

– Będę tam za dwadzieścia minut.

Mulica parsknęła ciężko i ruszyła pogrążoną w mroku nocy ulicą. Członkowie Gromady nie pili wiele. Utrzymanie ludzkiej formy wymagało żelaznej samokontroli, więc unikali używek, które osłabiały kontakt z rzeczywistością. Kieliszek wina do posiłku czy pokal piwa po pracy stanowiły granicę ich możliwości.

Członkowie Rodu też popijali skromnie, głównie ze względu na obecność zmiennokształtnych. Dziwaczna hybryda sekty, korporacji i ośrodka naukowego zajmowała się badaniami nieumarłych, szczególnie wampirów. Vampirus immortuus, patogen odpowiedzialny za wampiryzm, niszczył wszelkie ślady osobowości zarażonych, przekształcając ich w żądne krwi potwory, całkowicie wyzbyte intelektu. Panowie Umarłych, ważniejsi nekromanci Rodu, wykorzystywali to, wnikając do umysłów wampirów i przejmując kontrolę nad każdym ich ruchem.

Panowie Umarłych nie byli hałaburdami, lecz świetnie wykształconymi, hojnie wynagradzanymi intelektualistami, a zarazem bezwzględnymi oportunistami. Nie należeli też do bywalców miejsc takich jak Żelazny Rumak. Za mało wyszukany lokal, jak dla nich. Do baru mogli zaglądać co najwyżej czeladnicy, którzy dopiero uczyli się sterowania wampirami, a od czasu wypadków z Czerwonym Zabójcą Ród trzymał swój personel krótko. Parę popijaw i awantur, a studia nad nieumarłymi mogły skończyć się nieodwołalnie. Mimo to adepci i tak się upijali – zbyt młodzi i zbyt dużo zarabiali, żeby wyszło im to na dobre – pilnowali jednak, żeby na tym nie wpaść, a już na pewno nie urządzali pijatyk w towarzystwie zmiennokształtnych.

Przez ulicę przemknął cień, niewielki, futrzasty, z nadmiarem odnóży. Marigold parsknęła, ale niewzruszenie parła naprzód.

Rodem rządziła tajemnicza persona, znana jako Roland. Większość uważała go za postać mityczną. Dla mnie był celem. A także biologicznym ojcem. Roland wyrzekł się swoich potomków, bo usiłowali go zabić, ale moja matka bardzo pragnęła mnie urodzić, dlatego też w imię miłości do niej postanowił spróbować raz jeszcze. Z tym że w pewnej chwili zmienił zdanie i postanowił zabić mnie w jej łonie. Matka uciekła, a wraz z nią generał Rolanda, Voron. Voronowi się udało, mojej matce nie. Nie poznałam jej nigdy, ale wiedziałam, że jeśli mój rodzony ojciec mnie znajdzie, poruszy niebo i ziemię, żeby skończyć to, co zaczął.

Roland był legendą. Przeżył tysiące lat. Niektórzy uważali go za Gilgamesza, inni za Merlina. Posiadał niezmierzoną moc, a ja nie byłam gotowa, by z nim walczyć. Jeszcze nie. Każdy kontakt z Rodem niósł ze sobą groźbę, że Roland mnie odkryje, unikałam ich więc jak zarazy.

Kontakt z Gromadą oznaczał niebezpieczeństwo natknięcia się na Currana, a w obecnej sytuacji było to dużo gorsze.

Swoją drogą, kto mógł zaatakować Stalowego Rumaka? Co sprawca sobie myślał. „O, knajpa pełna maniakalnych morderców, którym wyrastają wielkie szpony, i istot zajmujących się sterowaniem nieumarłymi. Wdepnę i zrobię rozróbę”. Jest w tym choć odrobina rozsądku? Nie.

Nie mogłam bez końca unikać Gromady tylko dlatego, że przez ich pana i władcę bolała mnie ręka, w której zwykle trzymałam miecz. Wejść. Zrobić swoje. Wyjść. Proste.

Stalowy Rumak mieścił się w paskudnym bunkrowatym budynku – sześcianie z cegły, o oknach zaopatrzonych w żelazne kraty i masywnych drzwiach z kilkucentymetrowej grubości blachy. Grubość drzwi mogłam ocenić dość dokładnie, bo Marigold właśnie obok nich przetruchtała. Zostały wyrwane z zawiasów i ciśnięte na ulicę.

Spłacheć wyboistego asfaltu pomiędzy drzwiami a ogołoconym wejściem przypominał kolaż z plam krwi, napojów, odłamków szkła oraz osobników w różnym stanie upojenia lub pobicia. Cholera, ominęła mnie cała zabawa.

Przy wejściu do baru stało kilku twardzieli. Nie robili wrażenia rozhisteryzowanych, bo takie pojęcie, bardzo dogodnie zresztą, nie istniało w ich słownikach, ale sposób, w jaki ściskali w rękach prowizoryczną broń pochodzenia meblowego, powstrzymywał przed wykonywaniem gwałtownych ruchów i skłaniał do mówienia łagodnym tonem. Sądząc po pobojowisku, właśnie zostali pobici w swojej knajpie. Nie można dać się pobić w swojej knajpie, bo wtedy owa knajpa natychmiast zaczyna należeć do kogoś innego.

Zwolniłam do stępa. W zeszłym tygodniu temperatura mocno spadła i noc była niezwykle chłodna, jak na tę porę roku. Zimny wiatr szczypał mi twarz. Z ust ludzi przed barem unosiły się obłoczki pary. Dwóch z nich, o wyglądzie płatnych morderców, dzierżyło w łapach ciężki sprzęt – wielki, grubo ciosany po prawej maczugę, zaś jego kumpel maczetę. Bramkarze. Tylko bramkarze mogli nosić w barze na granicy prawdziwą broń.

Przeczesałam wzrokiem tłumek, szukając charakterystycznie rozjarzonych oczu. Nic. Zwykłe ludzkie źrenice. Jeśli w barze byli tego wieczoru zmiennokształtni, albo już się ewakuowali, albo pozostawali w ludzkiej formie. Nie wyczułam w pobliżu także wampirów. Żadnych znajomych twarzy w grupce. Czeladnicy również musieli zwiać. Stało się tu coś złego i nikt nie chciał być w to zamieszany. Teraz wszystko to było moje. Hmm, miam!

Marigold minęła ludzkie wrakowisko, kierując się ku wejściu. Wyjęłam spod ubrania plastikową okładkę, którą nosiłam na szyi, i uniosłam ją tak, żeby wszyscy widzieli mały prostokątny identyfikator Zakonu.

– Kate Daniels. Pracuję dla Zakonu. Gdzie właściciel?

Z baru wyszedł wysoki mężczyzna, od progu celując do mnie z kuszy. Porządna, nowoczesna kusza powtarzalna, o naciągu na oko mniej więcej dziewięćdziesięciu kilogramów. Wyposażona była dodatkowo w światłowodową muszkę i celownik optyczny. Jedno i drugie zbędne w przypadku strzału na kilka metrów. Przy takiej odległości pocisk nie tylko trafiłby we mnie, ale przeszył na wylot, zabierając na przejażdżkę na lotce moje flaki.

Oczywiście z takiej odległości zdołałabym go zabić, zanimby wystrzelił. Trudno chybić nożem do rzucania w tak bliski cel.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Magia krwawi

Подняться наверх