Читать книгу Magia niszczy - Ilona Andrews - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеKate, to jest naprawdę niebezpieczne – powiedział Ascanio.
Nastoletni zmiennokształtni mają interesującą definicję niebezpieczeństwa. Lyc-V, wirus odpowiedzialny za ich istnienie, regeneruje ich ciała w przyspieszonym tempie, więc dźgnięcie nożem równa się drzemce, po której następuje wielka kolacja, a złamana noga oznacza dwa tygodnie relaksu, a potem bezproblemowe przebiegnięcie maratonu. Ascanio był nie tylko zmiennokształtnym, ale też nastoletnim chłopakiem i boudą – każdy z tych opisów z osobna należał do oddzielnej kategorii podejmowania ryzyka. Zazwyczaj kiedy bouda mówi, że coś jest niebezpieczne, to coś może skutkować natychmiastowym spłonięciem i rozwianiem twoich prochów na wietrze.
– Dobrze – zgodziłam się. – Potrzymaj linę.
– Naprawdę uważam, że będzie lepiej, jeśli ja to zrobię.
Ascanio rzucił mi olśniewający uśmiech. Pozwoliłam, by po mnie spłynął, i posłałam mu ostre spojrzenie. Wysoki na sto osiemdziesiąt centymetrów i smukły, bo za szybko urósł, Ascanio był nie tylko przystojny. Był piękny: idealne rysy, ostra szczęka, mocno zarysowane kości policzkowe, ciemne włosy i jeszcze ciemniejsze oczy. Miał jedną z tych twarzy, które można opisać wyłącznie jako anielskie, jednak jedno spojrzenie w te wielkie oczy i człowiek zdawał sobie sprawę, że Ascanio nigdy nie był w niebie, ale gdzieś w piekle upadłym aniołom brakowało szesnastolatka. Szybko zdał sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołuje, i wykorzystywał je na każdym kroku. Za pięć lat, kiedy ta twarz dojrzeje, Ascanio będzie porażający. Jeśli przeżyje. Co w tej chwili wydawało się mało prawdopodobne, bo działał mi na nerwy.
– Trzymaj linę – powtórzyłam i zrobiłam pierwszy krok.
– Nie patrz w dół – rzekł Ascanio.
Spojrzałam w dół. Stałam na szerokiej na czterdzieści pięć centymetrów metalowej belce. Pode mną ruiny hotelu Georgian Terrace smutno osuwały się na zniszczoną ulicę. Magia nie potraktowała tego niegdyś dostojnego budynku łaskawie. Osiemnaście pięter hotelu zapadało się etapami, tworząc labirynt korytarzy, ostrych spadków i kruszących się ścian. Cały ten chaos groził zawaleniem, a ja stałam na samym szczycie tej kupki gruzu. Gdybym się pośliznęła, spadłabym z trzydziestu metrów. Wyobraźnia malowała mi przed oczami obraz mojej głowy rozbijającej się o chodnik jak skorupka jajka. Właśnie tego potrzebowałam. Bo balansowanie na oblodzonej belce nie było wystarczająco trudne.
– Mówiłem: nie patrz w dół – pożytecznie poradził Ascanio. – I uważaj, lód jest śliski.
– Dziękuję, Kapitanie Oczywisty.
Przede mną rozciągał się cmentarz centrum Atlanty. Ogromne budynki poprzewracały się dziesiątki lat temu, niektóre rozpadły się na kawałki, a inne leżały na ziemi niemal w całości – ich nagie szkielety przypominały gnijące na brzegach wieloryby z odsłoniętymi kośćmi. Góry gruzu zapychały drogi. Jakieś dziwne rośliny rosły w rumowiskach, chude łodygi zwieńczone samotnym trójkątnym liściem. Latem ścieki i strugi deszczu wylały się na ulice, ale surowa zima zamroziła je, przykrywając ziemię czarnym lodem.
Magia Zaułka Jednorożca wirowała wokół mnie, dzika i niebezpieczna. Magia zalewała nasz świat falami, w jednej chwili przychodziła, w drugiej znikała, ale Zaułek Jednorożca – urocze miejsce – zachowywał swoją moc nawet podczas wyżu technologii. Ludzie przychodzili do Zaułka, gdy zaczynały ich przerastać życiowe kłopoty. Wśród upadłych wieżowców czaiły się potwory ze świecącymi oczami, a jeśli ktoś kręcił się po ruinach wystarczająco długo, miał jak w banku, że jedna z bestii wyleczy wszystkie jego bolączki.
Każdy, kto miał choć pół mózgu, unikał Zaułka Jednorożca, zwłaszcza po zmroku. Ale kiedy interes kulał, trzeba było brać każdą pracę, jaka się trafi, szczególnie jeśli zaczynała się od redaktor naczelnej „Atlanta Journal-Constitution” płaczącej w biurze z powodu zaginięcia jej rzadkiego, drogiego pupila. Odkąd magia zabiła Internet i sparaliżowała telewizję, gazety znowu stały się głównym źródłem informacji, a poparcie najbardziej popularnego dziennika w regionie było cenne jak złoto. No i kobieta płakała w moim biurze. Wzięłam tę robotę.
Jako Małżonka nie musiałam zarabiać na życie. Gromada się tym zajmowała, ale chciałam, żeby agencja Ostre Cięcie prosperowała, i zrobiłabym wszystko, żeby interes stanął na nogi, łącznie z tropieniem pupili-uciekinierów.
Niestety, puszyste stworzonko poszło w długą prosto do Zaułka Jednorożca, więc odnalezienie go zajęło mi kilka godzin. I pozwoliłam, żeby mój szesnastoletni praktykant bouda zabrał się ze mną, ponieważ potrafił wytropić bestię po zapachu, a ja nie. Ascanio nieźle walczył. Był szybki i silny, miał potężną formę pośrednią, postać między człowiekiem a zwierzęciem, która czyniła zmiennokształtnych skutecznymi zabójcami. Rafael, alfa klanu boud, przez ostatnie miesiące wytrenował Ascania na dobrego wojownika. Niestety, ten trening nie podziałał na rozsądek chłopaka.
Wreszcie udało mi się osaczyć stworzenie ukrywające się w szczelinie. Kiedy podchodziłam na paluszkach, żeby go nie wystraszyć, Ascanio postanowił pomóc i warknął, żeby je wykurzyć, przez co niemal wpadłam do dziury w podłodze, a spanikowane zwierzę popędziło na samą górę niebezpiecznego budynku. Dlatego wylądowałam na półmetrowej belce wiszącej sześć metrów nad urwiskiem, podczas gdy rzadki, egzotyczny pupil trząsł się na samym skraju półki.
– Proszę, pozwól mi to zrobić – poprosił Ascanio. – Chcę pomóc.
– Dziękuję, dosyć już pomogłeś. – Zrobiłam kolejny krok. Gdybym spadła, zmiennokształtny nie miałby problemów, żeby zabrać mnie w bezpieczne miejsce. Gdyby on spadł, ja miałabym o wiele większy kłopot. Ludzki ciężar to nie przelewki.
– Przepraszam, że go przestraszyłem.
– Możesz przepraszać, gdy go złapię.
Mała bestia zadrżała i podreptała na drugi koniec belki. Świetnie.
Ascanio warknął pod nosem.
– Słyszę, jak warczysz. A jeśli ja cię słyszę, on też cię słyszy. Jeśli przez ciebie skoczy i rozplaska się na dole, będę na ciebie zła.
– Nic na to nie poradzę. To potwór.
Potwór spojrzał na mnie swoimi wielkimi zielonymi oczami.
Kolejny krok.
– To nie potwór. To królikot.
Królikot przesunął się kolejny centymetr bliżej krawędzi. Przypominał karygodnie puszystego kota domowego. Właścicielka opisywała futro pupila jako liliowe – dla mnie wyglądało bardziej na bladoszare. Królikot miał uroczy koci pyszczek i parę długich uszu, jak gdyby ktoś wziął zwykłe kocie uszy i rozciągnął je do króliczych rozmiarów. Tylne łapy były królicze, silne i umięśnione, a przednie, choć trochę krótsze, wyglądały na całkiem kocie. Niepokojąco machał puszystym jak u wiewiórki ogonem. Pierwsze królikoty powstały w wyniku nieudanego magicznego eksperymentu na wydziale weterynarii Uniwersytetu Kalifornijskiego. Zostały sprzedane prywatnym hodowcom, a ponieważ były słodkie i rzadkie, stały się najnowszym hitem wśród obrzydliwie drogich zwierząt domowych.
Powiało mocniej. Zwalczyłam dreszcz.
– Właściwie to jaki masz z nim problem?
– Jest zły i nienaturalny – odparł Ascanio.
– A zmienianie się w hienę jest naturalne?
– Kot to drapieżnik. Królik to ofiara. Gryzoń. Wzięli kota i skrzyżowali go z gryzoniem. To mi śmierdzi.
Kolejne kilka kroków. Cholera, wysoko tu.
– Jak to coś ma się żywić? – kontynuował Ascanio. – Jeśli nie będzie polować, nie przeżyje, a i tak nie powinno istnieć. Jeśli będzie polować, pewnie będzie łapać myszy, jedyne wystarczająco małe stworzenia oprócz ptaków, co oznacza, że będzie żywić się własnymi krewnymi. To gryzoń-kanibal. Brzmi jak pomysł na kiepski film.
– Gryzonie to kanibale. Zapytaj klan szczurów, to ci powiedzą. – Gromada składała się z siedmiu klanów, podzielonych ze względu na rodzaj, a członkowie klanu szczurów raczej pragmatycznie podchodzili do zwyczajów swoich naturalnych odpowiedników.
– A tak właściwie to czym oni to coś karmią? – zainteresował się hienołak.
– Bekonem i truskawkami.
Odpowiedziała mi oburzona cisza.
– Bekonem? – wydukał w końcu chłopak.
– Tak. – Podeszłam piętnaście centymetrów bliżej. Powolutku.
– Bo właśnie to złapałoby w lesie, dzika, tak? Chętnie zobaczyłbym, jak stado królikotów atakuje dzikiego wieprza na tych krótkich nóżkach. To by się wieprz zdziwił.
Każdy nadawał się na komika.
– Może jeśli zacznę głośno pochrząkiwać, ten potwór przeskoczy na drugi koniec belki i się na mnie rzuci.
Podmuch wiatru uderzył we mnie i wgryzł się kości przez trzy warstwy ubrań. Zęby zaszczękały mi z zimna.
– Ascanio...
– Tak, Małżonko?
– Chyba nie zrozumiałeś idei bycia pracownikiem. Mamy zadanie do wykonania i właśnie je wykonujemy. Albo ja je wykonuję, a ty mi je utrudniasz.
– Nie jestem pracownikiem, tylko stażystą.
Przykucnęłam. Królikot zadrżał niecałe trzydzieści centymetrów dalej.
– Chodź tu... – Króliczku? Kotku? – Chodź tu, ty mały słodziaku... Nie bój się.
Królikot zwinął się w maleńką kulkę. Wyglądał uroczo i niewinnie. Widziałam tę minę u dzikich kotów – oznaczała, że gdy tylko się zbliżysz, zamienią się w tornado ostrych jak brzytwa pazurów.
Zgarnęłam zwierzaka, przygotowując się na rozlew krwi.
Królikot spojrzał na mnie okrągłymi zielonymi oczami i zamruczał.
Podniosłam się i odwróciłam do Ascania.
– Mam go.
Belka złamała się pod moimi stopami i runęłam w dół. Mój żołądek próbował wyskoczyć przez usta. Lina szarpnęła, niemal przerzynając mi żebra, i zawisłam nad rozstępem, tuląc królikota w ramionach. Belka z trzaskiem uderzyła o ziemię i wyżłobiła dziurę w kruszejącym chodniku.
Lekko obracało mnie na linie. Królikot mruczał, niczego nieświadomy. Przeżyłam. No proszę, nieźle, co? Teraz musiałam tylko utrzymać ten stan.
– Dobra, wciągnij mnie.
Lina ani drgnęła.
– Ascanio? – O co chodzi? Zobaczył motylka i się rozproszył?
Lina poszybowała w górę tak szybko, jakby wciągał ją kołowrót. Co, do...?
Dotarłam na górę i zawisłam twarzą w twarz z Curranem.
O mamo.
Trzymał linę jedną ręką, a jego mięśnie napinały się pod koszulką. Nie wyglądał na ani trochę zmęczonego. Dobrze jest być najtwardszym zmiennokształtnym w mieście. Ascanio stał za Curranem nieruchomo i udawał, że jest niewidzialny.
W szarych oczach Currana zamigotały iskierki uśmiechu. Władca Bestii wyciągnął rękę i palcem dotknął mojego nosa.
– Pum.
– Bardzo zabawne. Możesz mnie postawić?
– Co robisz w Zaułku Jednorożca po zmroku?
– Łapię królikota. A co ty robisz w Zaułku Jednorożca po zmroku?
– Szukam ciebie. Zmartwiłem się, kiedy nie wróciłaś na kolację. Wygląda na to, że znalazłem cię w samą porę. Znowu. – Opuścił mnie na zniszczony dach.
– Miałam wszystko pod kontrolą.
– Mhm. – Pochylił się ponad królikotem i mnie pocałował. Smakował tak, jak pamiętałam, a dotyk jego ust na moich przypominał powrót do jasnego, ciepłego domu po ciemnej, zimnej nocy.
Wpakowałam królikota do transportera dla zwierząt i szybko ewakuowaliśmy się z dachu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.