Читать книгу Imbirowa miłość - Inka Jabłońska - Страница 4

Оглавление

1

Nie wszystko złoto, co ciężkie

Szafa runęła na podłogę z potężnym hukiem, a w powietrze wzbiły się tumany kurzu. Dla jeszcze lepszego efektu Lucy upuściła kubek z kawą i ciszę – która nastąpiła po huku – przeszył brzęk. Krople gorącego napoju na prawej stopie i brązowe plamy na dżinsach należało na razie zignorować. Lucy niepewnie podeszła do szafy, jak gdyby spodziewała się z jej strony kolejnej niespodzianki. Na przykład wybuchu z zieloną chmurką. Różowych króliczków. Czegokolwiek. Szafa tymczasem była dla odmiany podejrzanie nieruchoma. Lucy przesuwała się w jej stronę tip-topkami, slalomując między szczątkami kubka. Jasna dupa. To był przecież jej ulubiony. W bałwany.

Ktoś wrzeszczał na dole, na schodach zatupały buciory Żankloda. Lucy pomyślała, że prawdziwa zadyma dopiero się zacznie, choć przecież rano nic nie zapowiadało katastrofy. Była pewna, że wyczerpała repertuar katastrof na listopad i kolejnej czarnej serii powinna się spodziewać dopiero w grudniu. A raczej nie dopiero, lecz już w grudniu, bo to przecież za chwilę. Lucy zwiesiła głowę i pogrążyła się w niewesołych myślach. Tak. Grudzień był miesiącem z potencjałem, jeśli chodzi o katastrofy. Mogło się wydarzyć absolutnie wszystko – od przesolonego barszczu po nieudane prezenty, za które ktoś będzie dziękował z wymuszonym uśmiechem i wszyscy będą wiedzieć, że jest wymuszony, a ta osoba też będzie wiedziała, że wszyscy wiedzą. Owszem, Lucy przeżyła już w swoim życiu całkiem sporo grudniowych katastrof i w tym roku spodziewała się kolejnych, bo przecież miała przyjechać Roksi. Roksi musiała sprowadzić katastrofę i w to Lucy ani przez chwilę nie wątpiła. Ale listopad? W listopadzie zdarzyły się już przecież różne rzeczy. Zepsuta kanalizacja – to na start. Zapach wiadomego pochodzenia rozszedł się po domu akurat wtedy, gdy na cotygodniowe spotkanie zebrał się lokalny klub seniora i pani Zenka oznajmiła:

– Jedzie trupem.

Co przecież nie było całkiem zgodne z prawdą.

Później działy się inne rzeczy. Przeciekał dach. W pokoju, który ciotuchna Matylda nazywała jadalnią główną, napuchła podłoga i pani Zenka ponownie roztoczyła swoje trupiarskie wizje, mówiąc, że pewnie kogoś tam kiedyś pochowano i stąd to wybrzuszenie. Dalej – studnia w ogrodzie, której Lucy szukała przez całe dzieciństwo, a którą znalazł pan Stach, także z klubu seniora, przez zupełny przypadek, mianowicie wpadając do niej podczas przyjęcia halloweenowego i łamiąc sobie nogę. Całe szczęście – mówiła córka pana Stacha – że nie była głęboka na dwadzieścia metrów, bo wtedy pewnie na złamanej nodze by się nie skończyło, tylko skończyłoby się w ogóle, w wymiarze egzystencjalnym. Niemniej, „nawet jeśli mamy do czynienia ze szczęściem w nieszczęściu, to chyba Lucy sobie wyobraża, co znaczy złamanie w wieku pana Stacha”. Lucy sobie wyobrażała. Przeprosiła. Wylała gorzkie żale w mailu do Roksi, a Roksi przelała rodzinie pana Stacha trochę grosza. Całe miasteczko do tej pory mówi, że to się musiało tak skończyć, bo Halloween jest pogańskim świętem i kto to widział, żeby się seniorzy za zombi i wampiry przebierali. Lucy tylko cicho wzdychała. Chciała zorganizować coś oryginalnego, zamiast uczyć się na błędach i wiedzieć, że oryginalność to zawsze kupa kłopotów.

Jeszcze później w listopadzie były różne inne rzeczy, jak odłażąca tapeta, której całkiem duży płat osunął się na głowę pani Krysi – także z klubu seniora – podczas „improwizowanego seansu spirytystycznego”, dziwnie bulgoczący kran, awarie prądu, kuna na strychu i kłótnia pana Ryśka z panem Heńkiem o panią – oczywiście – Zenkę, która to kłótnia miała miejsce na tej samej imprezie halloweenowej, podczas której pan Stach złamał nogę. Tak. W listopadzie Lucy wyrobiła normę. A dziś był trzydziesty. Andrzejki. Świetnie.

Do pokoju wpadł Żanklod, tak jak się spodziewała. Szef ekipy remontowej urzędującej od dwóch miesięcy w pałacu, człowiek wyglądający jak Mick Jagger w roboczych ogrodniczkach, z włosami związanymi na czubku głowy w koczek, z wiecznie zmarszczonym czołem i papierosem za uchem, pachnący papierosowym dymem i old spice’em, patrzący na wszystkich wzrokiem, w którym dało się wyczytać albo kpinę, albo niedowierzanie.

Lucy wzniosła oczy ku niebu. Żanklod gwizdnął.

– Pani Lucysia to z grubej rury dzień zaczyna, jak widzę.

Mruknęła pod nosem coś, co nie nadawało się do głośnego powtórzenia.

– A my właśnie kibelek na drugim pięterku zdjęlim i, pani Lucysiu! Tam to będziem się pierniczyć, ten na dole to było nic. A tu co jest? No co tu jest? Tu jest szafa?

– Mhm – potwierdziła Lucy niechętnie.

– Ta rzeźbiona w brzydkie mordy, co ją niby ciotuchna Matylda z Wiednia za cesarza z wąsem sprowadzała?

Lucy nigdy nie udało się ustalić, skąd całe miasteczko znało historię o ciotuchnie Matyldzie, skoro z całej rodziny ciotuchny zostały tylko ona i Roksi.

– Tak – potwierdziła w końcu.

– To się poszedł walić zabytek, pani Lucysiu, to się poszedł walić! – Żanklod cmoknął.

– Nawet dosłownie – westchnęła ciężko Lucy.

– A co tu się stało dokładnie?

– Nie wiem.

– Pani tak stała i kawkę piła?

– Dokładnie tak.

– Ani chybi, duch ciotuchny.

– Ani chybi.

Bywały wieczory, kiedy Lucy czuła się bardzo samotna w swoim dwupokojowym mieszkanku urządzonym na piętrze tego wielkiego, walącego się na głowę domu. Nie pogardziłaby duchem ciotuchny. Tyle się o niej nasłuchała, że z pewnością by się dogadały. Stawiała nawet czasem przed portretem ciotuchny filiżankę gorącej czekolady i maślane ciasteczka w pełni świadoma, że prawdziwa dziewiętnastowieczna hrabina z zasadami byle dziadostwa jeść i pić nie będzie, ale nadal nic się nie działo. Ciotuchna na obrazie – wyniosła dama w jasnej sukni, ciasno zasznurowana w pasie, uzbrojona w parasolkę i psa, w kapeluszu z szerokim rondem i z jakąś altanką za plecami – wydawała się wciąż jednakowo niewzruszona losem swojej potomkini. Ulokowane w „pałacu”, jak mówiono w miasteczku na dom, instytucje – księgarnia, biblioteka, klub seniora sprzęgnięty z dyskusyjnym klubem książki, klub miłośników teatru, któremu wynajęła „salę kryształową” z balkonem, jak również lumpeks pani Basi, który ta ostatnia konsekwentnie nazywała „vintage shopem” – cichły i pustoszały z nadejściem wieczoru. O ósmej czy dziewiątej tłukli się czasem jeszcze ci z teatru, ale tylko wtedy, kiedy trwały próby do nowego przedstawienia. Lucy zostawała sama z trzeszczącymi schodami, wyjącym w korytarzach wiatrem i kuną na strychu. W takich razach duch ciotuchny byłby nader pożądanym towarzystwem. A jeszcze bardziej pożądanym towarzystwem byłby Aleksander, właściciel Walhalli, najmodniejszej kafejki w Rynku. Całkiem żywy, nie duch. O tak, Lucy nie pogardziłaby towarzystwem Aleksandra w któryś z tych szarych, zimnych listopadowych wieczorów, kiedy spadają na nią wszystkie katastrofy świata. Siedziałby z nią na kanapie, rozniecał ogień w kominku – i nie tylko – i zapewniał tym swoim niskim, melodyjnym głosem, że wszystko będzie dobrze, remont pałacu kiedyś się skończy, a wtedy koszta spadną, opłaty za wynajem sal wystarczą na uregulowanie rachunków, a Lucy będzie się żywić dodającą energii i wcale nietuczącą miłością.

– Stolarza jednego znam, pani Lucyśko – przemówił znowu Żanklod i z namaszczeniem uniósł deskę, która odpadła od szafy. – Stolarza, co jest jednocześnie konserwatorem zabytków, bo tak to już czasem ludzie mają, że umieją różne rzeczy. Może on to reanimuje. Spalić to w piecu trochę szkoda tak bez walki.

Lucy posłała mu umiarkowanie przychylne spojrzenie. Owszem, nie mógł wiedzieć, że właśnie wyrwał ją z wyimaginowanych objęć Aleksandra, ale mimo wszystko są chwile, kiedy ludzie nie powinni się odzywać. Schyliła się i obejrzała plamę na dżinsach.

– Dużo weźmie? – zapytała.

– No on ogólnie tani nie jest, bo i dobry, a jak dobry, to nie może być tani – poleciał filozofią Żanklod i puścił do niej oko. – Ale dla starego kumpla da rabat. My to się znamy jeszcze z Francji, pani Lucyśko, my razem nad Loarą robiliśmy, tyle że on przy okazji to taki mózgowiec. Język znał, zagadał tu i tam, nawet dziewczynę jakąś poznał, Josephine, ech te Francuzki!

Teraz z kolei rozmarzył się Żanklod i Lucy przez chwilę taktownie milczała. Wiedziała, że pracował piętnaście lat we Francji, w co wierzyła, i utrzymywał, że był członkiem ekipy remontowej w zamkach nad Loarą, w co nie wierzyła, ale dla niej liczyły się przede wszystkim jego umiejętności i cennik, a jedno i drugie okazało się do zaakceptowania. Wiedziała jeszcze jedno – że Żanklod uwielbiał Francuzki i beznadziejnie kochał się w żonie prezydenta Macrona. Zresztą nawet Lucy zazdrościła jej tych obłędnie zgrabnych łydek…

Wróciła myślami do szafy. Bądź co bądź zabytek. Brzydki, ale w rodzinie od stu pięćdziesięciu lat, więc Żanklod miał rację – nie powinna oddawać go na opał bez walki. Choć ciotuchna Matylda powinna to zrozumieć, bo przecież grzejniki w pałacu zawieszono chyba tylko w celach dekoracyjnych i dla zmyłki. W dodatku nie bardzo wiadomo, kiedy i kto to zrobił. Czy wiązały się z tym jakieś dalsze plany, tylko nie zostały z jakiegoś powodu zrealizowane, a jeśli tak, to o co chodziło. Pałac skrywał po prostu swoje tajemnice i Lucy nauczyła się nie tylko je akceptować, ale i z nimi żyć. Mimo to lubiła kąpać się w ciepłej wodzie i miała takie swoje małe marzenie, by pewnego wyjątkowo mroźnego poranka nie zamarznąć. Nic więcej. Żanklod obiecał, że po remoncie wszystko się zmieni. Nowy piec się wstawi, taki, co się da nawet z telefonu włączyć i wyłączyć. I dobrze będzie. Gdyby tu miał być hotel, jak radziła Roksi, taki piec by nie ­wystarczył, ale hotelu nie było…

– A jak się z nim skontaktować? – przemówiła i z satysfakcją odnotowała, że tym razem to ona przerwała Żanklodowi rozmyślania zapewne dotyczące pani prezydentowej Macronowej.

– Co? A tak. Stolarz. Jasne. Franek zjeżdża z Francji w grudniu. Mówi, że sobie zrobi miesiąc urlopu, a potem gdzieś osiądzie w Polsce i otworzy firmę. Się nie wtrącam, bo co się będę wtrącać, ale jak dla mnie, to on błąd robi.

– Pan też wrócił.

– Ja to co innego. Ja jestem stąd. Moja matka jest chora i nie wiadomo, co dalej będzie, bo już lata nie te. A pani, pani Lucyśko, szukała kogoś do wyremontowania tej starej rudery. Ja tu się w dzieciństwie żem bawił i zdzierżyć nie mogłem, żeby to kto inny miał łapami dotykać. Ja tu wszystko wiem, jak zrobić, i jako stary nieomalże mieszkaniec Mirogrodu zrobić to żem musiał! To się nazywa odpowiedzialność!

– To się nazywa dobrze płatna robota blisko rodzinnego domu, żeby móc matki doglądać.

– Z tą dobrze płatną to bym już tak znowu nie przesadzał.

– Tu nie Francja.

– Pani Lucysia do czegoś konkretnego zmierza? Bo jak nie, to bym na fajkę poszedł.

– Czyli co z tym stolarzem?

– Frankiem.

– Dobrze, że nie François.

– Bardzo śmieszne. Przyjedzie w grudniu na ten swój urlop. Chciałem, żeby u mnie się zatrzymał, w końcu matka ma cztery pokoje, więc jest gdzie spać, ale on się uparł na hotel. Już sobie wszystko zarezerwował. On to taki milczek, jak się zatnie, to cały dzień nie gada i tak samemu być lubi, pewno się bał, że z moją matką to trzeba będzie, tę tam, towarzyską rozmowę prowadzić. Wiadomo, ja wolnego nie mam, tu się pracuje, więc on by sam…

– Ale czy jemu by się chciało szafą zająć, skoro to jego urlop? – weszła mu w słowo Lucy, bo wiedziała, że Żanklod, w przeciwieństwie do swojego kumpla Franka, nie jest milczkiem i jak już wpadnie na swoje tory, to mu się gęba przez cały dzień nie zamknie.

– A co tu będzie innego robił? – spytał zaskoczony Żanklod.

– Też prawda.

– Poza tym on taki mało świętujący, więc akurat.

– Mało świętujący? Dlaczego?

– Ano jakieś zaszłości. Święta go ponoć rozdrażniają.

Żanklod oddalił się w stronę fajkowego balkoniku, o którego przeznaczeniu zdecydowała ekipa remontowa, ale sama Lucy nigdy go nie przeznaczyła na palarnię. Ponownie ciężko westchnęła i powędrowała do swojej sypialni. Musiała się przebrać, a później w miarę możliwości posprzątać fruwające po małym saloniku wiórki z nieszczęsnej szafy. Potem poprosi Żankloda i chłopaków, żeby jej tego grata z pokoju wynieśli. Zresztą Żanklod pewnie zrobi to bez proszenia. I na wszelki wypadek wolała nie myśleć, że mogła stać tam, na linii upadku szafy, i teraz leżeć pod dechami w stanie dalekim od zadowalającego. Kończył się listopad. Lepiej było pomyśleć o tym, co miało nadejść. Zastanowić się nad przyszłymi katastrofami, bo że nadejdą, nie miała wątpliwości.

***

– Nie wszystko złoto, co ciężkie – oznajmiła z godnością pani Zenka, o którą na imprezie halloweenowej pokłócili się pan Rysiek z panem Heńkiem. – Szafa może i zabytkowa, ale jak brzydka, to nikogo ta zabytkowość nie powinna obchodzić. My tu wszyscy jesteśmy zabytkowi, a przecież jednocześnie nie każdy jest ładny, prawda?

Układała właśnie pasjansa i popijała herbatę z miną kobiety, która wie, że w jej przedziale wiekowym i w tym konkretnym klubie seniora nie ma żadnej konkurencji. Nawet Lucy – ledwie po trzydziestce – zazdrościła pani Zence prostych jak deska pleców, ściągniętych łopatek, drobnych ramion arystokratki i imponująco wąskiej talii. I trochę też klasy. Pani Zenka zawsze miała na sobie prostą sukienkę w jednym kolorze, za kolano, z wąskim paseczkiem, a do niej pończochy ze szwem, pantofelki na obcasie i sznur pereł. Lucy nie ośmieliła się pytać, czy prawdziwych. Włosy pani Zenka spinała w elegancki kok, a raz w tygodniu odwiedzała – najlepszą jej zdaniem i „sprawdzoną” – kosmetyczkę w Mirogrodzie, by zrobić sobie brwi i paznokcie. Lucy niemrawo popijała kawę i popatrywała na swoją kraciastą koszulę kupioną w międzynarodowej sieciówce w dużym mieście. Modną niby. A jednak jakoś tak…

Pani Zenka oderwała wzrok od pasjansa.

– Ty tu, Lucy, nie powinnaś przesiadywać. Ze starymi. Do młodych byś wyszła. Do kawiarni Aleksandra, na przykład. Albo do Jaśka na piwo. Tam wieczorami, jak widzę, jest bardzo wesoło, choć to nie miejsce, które sama bym chętnie odwiedziła, rozumiesz, z własnej woli i dla przyjemności.

– To podobnie jak ja, pani Zeniu.

– Ale ty nie możesz być jak ja, Lucy! Ja miałam czterech mężów, a ty ilu? Wiem, zero. I nie tylko ja to wiem, ale każdy. Rozumiem, że teraz śluby nie są w modzie, a kobiety nie żyją po to, by się podobać mężczyznom, jednak… Chociaż nie, w zasadzie to dobrze, sama chciałabym być teraz młoda i żeby mi nikt nie mówił: musisz się podobać, musisz być miła, musisz być ułożona, a do tego wmawiał, że mnie nie wolno tego co chłopcom. O tak, ty już nie musisz, Lucy, szukać sobie męża. Ty się nimi baw! Ty im pokaż kobiecą siłę! Nie bądź grzeczna i ułożona ani nawet elegancka, nie bądź…

– Nie jestem elegancka – wtrąciła nieśmiało Lucy.

Pani Zenka powachlowała się kartami.

– To fakt – oznajmiła.

– Czyli co mam robić?

Pani Zenka wzruszyła ramionami. Nie mogła się, widać, zdecydować, czy woli być arystokratyczną damą, o którą mężczyźni toczą pojedynki, czy raczej femme fatale, która nie kocha nikogo prócz siebie. Powachlowała się znowu kartami.

– No wiesz, moja droga, seks jakoś specjalnie ludziom nie szkodzi. O ile się orientuję, to wręcz przeciwnie.

Kilka pań z klubu seniora spłonęło rumieńcem, a i sama Lucy nerwowo chrząknęła. Panowie, którzy udawali, że grają w szachy, tak naprawdę teraz z uwagą przysłuchiwali się ich rozmowie.

– Ten Aleksander od kawiarni jest całkiem przystojny, choć jeśli mam być szczera, dla mnie za bardzo skandynawski typ. Trochę jak Thor. Choć to się może podobać.

– Ale ja nie…

– Ja tam zawsze wolałam typ włosko-hiszpański, ciemna karnacja, czarne oczy, pełne usta, białe zęby… niemniej to kwestia indywidualnych upodobań.

– Aleksander…

– Tak? Co z Aleksandrem? Lucy, dlaczego wolisz siedzieć ze staruchami, zamiast owinąć sobie wokół palca tego Thora i zawlec go do swojej sypialni?

– Pani Zeniu…

Lucy zrobiło się gorąco, ale w przeciwieństwie do swojej rozmówczyni nie miała się czym powachlować. W jej głowie rozbrzmiały dzwonki alarmowe oznajmiające, że powinna się stąd natychmiast ewakuować, a pani Zenka – zmienić temat, bo mężczyźni na dobre porzucili szachy i z wolna przemieszczali się z krzesłami w kierunku stolika z pasjansem. Lucy nie miała siły na kolejną kłótnię, a już tym bardziej na żaden pojedynek. Pani Zenka umiała rozpalić wyobraźnię. Pierwsi z krzesłami przemieścili się panowie Rysiek i Heniek. Racja, Lucy nie powinno tu być. Wynajmowała im jedynie salę na ten ich mały klubik tutejszych emerytów i pobierała opłatę. Nic więcej jej nie dotyczyło. Rankiem obejrzała uważnie ściany i meble w sali klubu na wypadek, gdyby miał się powtórzyć incydent podobny do tego z szafą. Wiedziała, że nic tu nie powinno niespodziewanie runąć. Żanklod z kolei zapewniał, że w ogrodzie nie ma już żadnych ukrytych studni, które ktoś mógłby znaleźć przypadkiem i w bardzo niefortunnym momencie. Nic z tych rzeczy. Nie musiała ich więc pilnować. Pani Zenka miała rację. Powinna być gdzie indziej, w kawiarni Tho… Aleksandra, w jakiejś ładnej ­sukience, a nie w tym czymś kraciastym z sieciówki.

Lucy podniosła się z fotela.

– Dobrze, to ja już pójdę – wymamrotała.

Kiedy zbliżała się do drzwi, dobiegł ją podniesiony głos pani Zenki.

– Bardzo dobrze, Lucy, daj zajęcie swoim biodrom!

Na korytarzu odetchnęła, choć wcale nie z ulgą, tylko dlatego że w klubie w pewnym momencie musiała wstrzymać powietrze i zapomniała je wypuścić. Daj zajęcie biodrom, łatwo powiedzieć. I w co się niby powinna ubrać? Może pani Basia z vintage shopu będzie miała coś ładnego. Lucy z ­ciężkim sercem przecięła duży hall i weszła do lumpeksu.

***

Potykając się na kocich łbach i przeklinając pomysł włożenia kozaczków na szpilkach, Lucy dotarła do kawiarni Aleksandra pół godziny przed zamknięciem. Powinna była to przewidzieć. Kupiła oczywiście sukienkę w lumpeksie pani Basi. Później wrzuciła ją do pralki, jeszcze później do suszarki – jedyny przejaw luksusu w życiu Lucy i na dodatek opłacony przez Roksi – a jeszcze później z namaszczeniem odprasowała. Kiedy zrobiła makijaż i dobrała buty, w pałacu nie było już nikogo. Aleksander zamykał kawiarnię o dziewiątej. Były andrzejki. Na pewno nie on dziś pracuje, tylko ta młoda dziewczyna z tutejszego liceum. Lucy powinna o tym pomyśleć. Dziewczyna często przecież bierze drugą zmianę, bo rano ma szkołę. Ale dziś? Może to ona imprezuje, a nie Aleksander? Lucy straciła kolejny kwadrans na dylemat pod tytułem: iść czy nie iść, po czym wymaszerowała z pałacu. Teraz, nieszczęsne pół godziny przed zamknięciem, pchnęła drzwi i nerwowo przełknęła ślinę. Siedział za ladą. Z kawiarni powoli wykruszali się ostatni klienci. Aleksander stukał palcami w staromodną kasę, która stała tu jako dekoracja, i czytał książkę. Wymiętą, w pożółkłej okładce. Lucy przechyliła głowę, by dojrzeć tytuł. Dziwne losy Jane Eyre. Głowa Lucy wróciła do poprzedniej pozycji. Doskonale. Nie dość, że przystojny, to jeszcze inteligentny i oczytany. Tacy ludzie nie mają prawa istnieć.

Aleksander uśmiechnął się szeroko na jej widok i wskazał – miała nadzieję, że wskazał, a nie że tylko to sobie wymyśliła – miejsce przy kontuarze. Nie lubiła siedzieć na barowych stołkach, bo jako osoba raczej niewysoka nie miała co zrobić z nogami, które zawsze smętnie jej zwisały, na początku tak po prostu, a później dlatego, że były całe zdrętwiałe i Lucy bała się z takiego stołka zejść. Teraz jednak należało się poświęcić. Lucy powiedziała sobie w duchu, że robi to, by nie rozczarować pani Zenki.

Ostatni klient opuścił kawiarnię, żegnając się z Aleksandrem, jak również z Lucy, bo w Mirogrodzie prawie wszyscy się znali, mało wyszukanym: „No to narka”. Pomyślała, że głupio zrobiła, że tu przyszła. Aleksander na pewno chciałby pójść do domu, zamiast czekać, aż ona łaskawie zje i wypije… to, co sobie wreszcie zamówi. Ale on mrugnął do niej i szepnął:

– Jeszcze dwadzieścia minut do zamknięcia. Jak nie masz planów, to zostań, przynajmniej pogadamy chwilę w spokoju.

– Słucham? – wykrztusiła.

– Nigdy tu nie przychodzisz posiedzieć, zawsze tylko wszystko na wynos, jak nie kawa, to ciastko. Wiesz, kiedy mieszkałem w Warszawie, też wszędzie biegałem i rzadko piłem kawę na siedząco, ale tutaj chyba jest trochę inaczej.

Inaczej. Bardzo uprzejmie z jego strony, że nie powiedział „nudno”.

– Mhm – mruknęła.

– To na co masz ochotę?

Daj zajęcie swoim biodrom, daj zajęcie swoim biodrom, daj zajęcie…

– Marchewkowe poproszę. I herbatę z pomarańczą, miodem i imbirem – powiedziała, ignorując w głowie głos pani Zenki.

– Dobry wybór. Ciasto już kroję, a herbata za chwilę, musi dojść.

Czy on nie zna innych słów, które z niczym się nie kojarzą?

Z głośnika wybrzmiały pierwsze dźwięki nowej wersji piosenki z filmu Piękna i Bestia.

– Jezus Maria – szepnęła pod nosem Lucy.

– Słucham?

Aleksander postawił przed nią talerzyk z ciastem.

– Nic, nic.

Nigdy więcej nie będzie odwiedzała klubu seniora, a już na pewno nigdy już nie zamieni słowa z panią Zenką. Koniec z tą przyjaźnią. Przez chwilę przyglądała się zwinnym ruchom Aleksandra krojącego pomarańczę. Spróbowała ciasta. Rzeczywiście było pyszne. W nim również czuło się imbir i Lucy ogarnął na moment świąteczny nastrój. Pomyślała, że choć nie piekła niczego od wieków, w tym roku na święta musi spróbować. Może piernik? Albo imbirowe ciasteczka, z którymi tak się kojarzył smak tego właśnie ciasta?

– O czym myślisz?

Aleksander postawił przed nią kubek z herbatą. Pachniała intensywnie i także bardzo świątecznie.

– Czekaj, już dziewiąta. Zamknę drzwi. Pytałem, o czym myślałaś, bo nagle zaczęłaś się uśmiechać.

Aleksander przystawił sobie stołek barowy i usiadł obok niej. Zastanawiała się, jak ma zjeść do końca to ciastko i przełykać kolejne kęsy przez swoje niemożliwie ściśnięte gardło.

– Myślałam o ciastkach imbirowych mojej mamy – ­wyznała wreszcie.

– Słyszałem, że półtora roku temu… Przykro mi.

– Tak. Nie było cię tu wtedy i jej nie znałeś, ale dziękuję.

– Wszyscy mówią, że była najlepszą nauczycielką na ­świecie i każdy ją uwielbiał.

– To prawda. Z każdym umiała się dogadać. Niestety nie odziedziczyłam tego po niej.

– To dlatego wróciłaś do Mirogrodu? Żeby się nią zająć?

– Tak. W międzyczasie to moje drugie życie, krakowskie, się rozsypało, bo komuś nie starczyło cierpliwości, żeby być tylko ze mną, więc… Ale teraz już szkoda gadać. Było, ­minęło. Zostałam tutaj.

– I zajęłaś się pałacem.

Skinęła głową i zaczęła wolno przeżuwać kolejny kęs ciasta. Później, pod wpływem chwili, opowiedziała mu historię dworu należącego kiedyś do jej ciotki, hrabiny Matyldy z Aleksandrowiczów Chołoniewskiej, i nazywanego przez wszystkich w okolicy pałacem. Za komuny dwór oczywiście przejęło państwo i urządzono w nim dom pracy twórczej, ale od końca lat osiemdziesiątych aż do roku dwa tysiące dziesiątego, kiedy rodzinie Lucy udało się go odzyskać, stał pusty i niszczał. Niszczał także później, bo matka Lucy i Roksi – samotna matka – nie była go w stanie wyremontować z pensji nauczycielki języka polskiego. Mieszkały więc dalej we trzy w kamienicy w mirogrodzkim Rynku i każdego dnia chadzały na spacery do „pałacowego” parku, gdzie lubili się gromadzić także miejscowi żule. Nie przeszkadzało im to. Marzyły o dniu, w którym skądś pojawią się pieniądze, a one wyremontują dwór i… No właśnie, w tym punkcie marzenie przestawało być wspólne, bo każda miała inną wizję przyszłości. Matka chciała wyremontować dwór dla samego dworu i rodzinnego dziedzictwa ciotuchny Matyldy, która po śmierci nie mogła zaznać spokoju przez ten cały bajzel. Roksi chciała otworzyć tu luksusowy hotel ze spa. Lucy zaś marzyła się jakaś instytucja o charakterze kulturalno-artystyczno-oświatowym, co Roksi bezlitośnie wyśmiewała, bo przecież na kulturze się nie zarabia. Miała rację, choć to właśnie Lucy znalazła się teraz najbliżej spełnienia swoich marzeń. We dworze było wprawdzie teraz mydło i powidło, a ciotuchna Matylda z pewnością nie spała spokojnym snem wieczystym, tylko wygrażała pięściami i klęła na potomnych, niemniej znalazło się tu miejsce i na kulturę, i na sztukę, i na oświatę. A że z wynajmu sal ledwie starczało na rachunki? Lucy miała przedtem w Krakowie dobrą pracę w międzynarodowej korporacji i zdołała zgromadzić spore oszczędności, które zamierzała przeznaczyć na ślub i wyposażenie mieszkania w nowoczesnym apartamentowcu, ale ślubu ostatecznie nie było, więc dogadały się z Roksi, zrobiły zrzutkę i wynajęły ekipę remontową, z Żanklodem na czele. Tak, Roksi odegrała w tym wszystkim ważną rolę i trzeba to było docenić. Poza tym Roksi miała nadal sporo pieniędzy i potrafiła być hojna, podczas gdy Lucy środków na koncie zostało już niewiele. Niechętnie myślała o siostrze, której musiała oddać sprawiedliwość akurat w tej sprawie. Bo przecież Roksi nie było tu wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna. W tym dniu, w którym koniecznie być powinna, nie wspominając o innych dniach, które ten straszny dzień poprzedzały. Pracowała i nie mogła przyjechać. Kręciła tysiąc osiemdziesiąty odcinek tej swojej głupiej telenoweli, a dodatkowo dostała gościnną rolę w jakimś innym serialu, z dużym budżetem, więc „Lucy, sama rozumiesz”. Lucy za cholerę nie rozumiała, ale nie robiła problemów. Z siostrą od dawna porozumiewały się głównie esemesami. Miała wrażenie, że Roksi nie jest już dla niej kimś bliskim, nawet jeśli miały podobne rysy twarzy.

Mówiła i mówiła, zjadła całe ciastko, wypiła herbatę, a Aleksander złapał ją za rękę. Nie, nie w sposób, o którym pani Zenka mogłaby powiedzieć, że ma „podtekst erotyczny”. Raczej czule. Może po przyjacielsku, a może… nie?

– A ty? – wydukała, trochę zawstydzona i bardzo szczęśliwa. – Dlaczego wybrałeś sobie akurat Mirogród na miejsce do życia?

– To jest długa i nudna historia. Może opowiem ci ją ­następnym razem?

– Następnym razem?

– Cieszę się, że w końcu wpadłaś, Lucy. Zapraszałem cię już wiele razy, lecz ty zawsze na wynos i na wynos. Chciałem wszystkich tutaj poznać, a z tobą mi szło najtrudniej. I wreszcie jesteś! Nie wiem, czy miło spędzasz teraz czas, ale ja bardzo.

Lucy uśmiechnęła się niepewnie. Ostatni raz czuła się tak w piątej klasie podstawówki, kiedy po latach bycia niewidzialną siostrą Roksi Dębińskiej doczekała się chwili triumfu – matematyczka uniosła do góry jej sprawdzian i powiedziała, że Lucy to wybitny umysł ścisły i każdy powinien się od niej uczyć. Zamurowało ją. Nigdy nie sądziła, że może być w czymkolwiek wybitna i że ktoś czegoś powinien się od niej uczyć.

– Czyli mówisz, że na święta przyjeżdża twoja siostra?

Lucy się zachmurzyła.

– Tak. Nie na same święta, ale w ogóle na dużą część grudnia.

– A ty się z tego wcale nie cieszysz?

– Aż tak bardzo to widać?

Aleksander przysunął się bliżej i mocniej ścisnął jej rękę.

Imbirowa miłość

Подняться наверх