Читать книгу Imbirowa miłość - Inka Jabłońska - Страница 5

Оглавление

2

Nie dam się zabić w kartonach

Roksi Dębińska wiele rzeczy potrafiła ludziom wybaczyć, ale nienawidziła, kiedy ktoś ją robił w ch… Tak, była po tysiąckroć bliska użycia tego słowa w myślach, a jednak obiecała sobie przecież, że nie będzie się denerwować. Kobieta z klasą nie okazuje zdenerwowania. Kobieta z klasą knuje po cichu i z pogardliwym uśmiechem na ustach, kobieta z klasą obmyśla zemstę na zimno, a potem obserwuje wszystko z odpowiedniego dystansu i wydaje dyspozycje. Dobić. Oszczędzić. Kciuk w górę. Kciuk w dół. Tyle. Dama nie brudzi sobie rąk i nie wyrzuca z siebie plugastw.

Jasne.

Roksi Dębińska wszystko to świetnie wiedziała w teorii, ale w praktyce musiała przyznać, że ją boli. Serce ją boli. Nigdy w życiu nie czuła się tak zraniona i niesprawiedliwie potraktowana, nikt nigdy nie wbił jej noża prosto w bebech i kilka razy nie przekręcił, powodując konanie w męczarniach. Żeby to jeszcze zrobili przed kamerami, żeby kazali jej zagrać taką scenę, ale nie! Gdzie tam! W wymyślny sposób torturowali Roksi poza kamerami. Przed kamerami miała zginąć, wjeżdżając w kartonowe drzewo. Kartonowe tak bardzo, że już bardziej kartonowe być nie mogło. Roksi wszystko rozumiała, mały budżet to nie superprodukcja, ale mimo wszystko. Marzyła czasem, by spróbować czegoś innego, zagrać na przykład scenę w blue boksie, bez żadnych dekoracji ani niczego takiego, a później tę samą scenę zobaczyć po komputerowej obróbce, ze sobą stojącą nad wielkim wodospadem wśród srebrzystych obłoków porannej mgły. Jak w Grze o tron! Ech, to musiało być niesamowite dla Emilii Clark, kiedy tak patrzyła na siebie samą puszczającą miasto z dymem przy użyciu wściekłego smoka! Piękna sprawa!

Roksi wróciła do rzeczywistości i rąbnęła scenariuszem o ścianę. Tak dobrze to nie ma.

Tadzik zjawił się nagle. Był blady i trzęsły mu się ręce. Roksi rzuciła mu niechętne spojrzenie, a mężczyzna przestąpił z nogi na nogę. „Dupa wołowa”, mruknęła pod nosem.

– Chcesz kawy? – zapytał.

– A wyglądam na kogoś z niskim ciśnieniem?

Wzrok Tadzika automatycznie przesunął się na skroń Roksi, gdzie pulsowała gruba żyła.

– Czas się malować – powiedział nieśmiało.

– Odwal się. Niech się wszyscy odwalą.

– Odwalą się, kiedy…

Tadzik ugryzł się w język, a tętno Roksi przyspieszyło jeszcze bardziej. Chciał powiedzieć: „Kiedy już zagrasz tę ostatnią scenę”. Zdrajca jeden. A tak to zawsze: „Roksi, jakaś ty piękna. Jaką masz cerę, prawie nie trzeba korektora”. Chyba że siadała na fotelu dzień po imprezie do białego rana, wtedy, owszem, korektor musiał być. Ostatnimi czasy, niestety, zdarzało się to coraz częściej. Roksi czuła się, po pierwsze, zmęczona i znudzona rolą w telenoweli, a po drugie, paradoksalnie, musiała się w tej telenoweli utrzymać, bo innych propozycji nie miała. W branży krążyły o niej plotki. Wściekała się, kiedy jej o tym donoszono, a jednak wszystkiemu zaprzeczyć nie mogła, bo nie była aż taką hipokrytką. Uśmiechała się więc słodko i rzucała ten stały głodny kawałek o tempie pracy i zmęczeniu, a uśmiech nie znikał jej z ust nawet wtedy, kiedy ktoś sugerował, że praca w telenoweli to trochę jak praca w biurze. Wychodzi się rano, wraca po południu, ciągle w to samo miejsce i z tymi samymi ludźmi… Mieli rację. Jednak Roksi zasady wpojone przez matkę, surową polonistkę, nie pozwalały zaprzeczać plotkom. Tłumaczyła się więc i przepraszała, gdy jej mówiono, że nie powinna „niby przypadkiem” wylewać wina na sukienkę wchodzącej gwiazdy telewizji. Wdzięczyć się do producenta związanego z konkurencyjną stacją przy jego żonie, która gra główną rolę w jego serialu, a później tę samą żonę obgadywać w toalecie z innymi aktorkami tegoż serialu, co, jak wiadomo, do rzeczonej żony musiało wrócić. Policzkować scenarzysty przy Grażynie Szapołowskiej, na co ta tylko uniosła brew. Sugerować przy ludziach Danucie Stence, że jest za chuda i u progu swojej kariery była bardziej przy kości – cóż to za cudowna dieta? Krytykować aktorek tuż po szkole teatralnej za niechlujną dykcję i słabe, wysokie głosiki, zupełnie ­nienadające się do wypowiadania ważnych kwestii.

Ogólnie więc tak – Roksi była wrzodem na dupie polskiej branży rozrywkowej. Wiedziała o tym. I nie umiała się zmienić. A teraz jeszcze wdała się w głupi romans z gwiazdą telenoweli, w której grała, z głównym aktorem dźwigającym na barkach całą nędzniutką fabułę, świadomym swej pozycji człowieka dyktującego warunki. On się z nią zabawił i powiedział: „To tyle, mała”, albo coś w tym stylu, a ona zrobiła mu wielką scenę przy całej ekipie – oczywiście z policzkowaniem i wylewaniem kawy na koszulę. Dzięki niebiosom, że na koszulę, bo kawa była gorąca, więc gdyby trafiła w twarz, skończyłoby się pewnie w sądzie. A tak to kochaś zaczął płakać niczym Christiano Ronaldo smyrnięty po plecach na boisku, że poparzenia, że boli, że lekarza! Ale na nią się wściekli! Zdjęć tego dnia nie było, a kochaś – z czerwonym plackiem na torsie, który zaczął znikać już wtedy, kiedy go przyjął lekarz – oświadczył, że on z Roksi więcej grać nie będzie. I oto stała przed Tadzikiem z zaciętą miną w ostatni dzień zdjęć. Swoich zdjęć. Inni zostaną. Będą grać ten serial do końca cholernego świata dla nowych pokoleń nieświadomych, od czego się zaczęło i że Roksi była jedną z pierwszych zatrudnionych aktorek. Jej kochasiowi zrobią zaś pięćdziesiątą operację plastyczną, by mógł ciągle występować z młódkami i nie wyglądał jak ich dziadek. Ech, parszywe to życie.

Roksi rozbeczała się w głos i położyła głowę na ramieniu zaskoczonego Tadzika.

– Nie dam się zabić w kartonach – chlipała. – Nie dam! Zrób coś!

– Ale… ale co ja mogę, Roksi? No co ja mogę?

Odsunęła się od niego i głośno wysmarkała.

– Nikt tu nic, kur…, nie może.

Odetchnęła. Nie przeklinaj, Roksi. Pokaż siłę. Jeśli jej nie pokażesz, wszyscy będą myśleli, że jesteś słaba. Nie bądź wulgarna i nie płacz.

Tuż po motywacyjnej wewnętrznej gadce Roksi znowu się rozbeczała. To nie mogło się dziać naprawdę. Co ona teraz zrobi ze swoim życiem? No co? Kazali jej odpocząć, a raczej – zasugerowali, że powinna. Że to jej dobrze zrobi. Zapowiedziała się już z wizytą u siostry, ale prawdę mówiąc, wcale nie miała ochoty spędzać połowy grudnia – w tym świąt i sylwestra – na tym zakichanym zadupiu. Lucy oczywiście już jej znalazła zajęcie pod tytułem jasełka. Miała wyreżyserować – bo na występ gościnny kategorycznie się nie zgodziła – jasełka wystawiane w amatorskim teatrze, którego wiejska trupa wynajmowała salę w pałacu ciotuchny Matyldy. Roksi rozumiała, że Lucy musi jakoś zarobić na rachunki, ale doprawdy znalazłyby się lepsze sposoby. Dwór aż się prosił, by go przerobić na hotel. Świetnie położony, wokół park i ogród, niedaleko płynął strumyk, jeszcze dalej ciągnęły się łagodne pagórki, żyć nie umierać. Idealne miejsce na spa dla znerwicowanych pracowników dużych wielkomiejskich firm. Roksi już widziała te panie w białych szlafrokach relaksujące się w grotach solnych. I konferencje! Tak, konferencje i imprezy z animacjami, także dla pracowników dużych firm. Na tym na pewno dałoby się sporo zarobić, ale to właśnie Lucy powinna wyskoczyć z pomysłem hotelu, nie Roksi. Lucy zawsze była ścisłowcem, matematykiem, idealnym pracownikiem banku, który kochał cyfry i tabelki. Nadawała się doskonale do prowadzenia firmy. Roksi zaś była artystką. Dlaczego więc to Roksi co rusz przedstawiała siostrze świetny jej zdaniem biznesplan, a Lucy w zamian wolała spędzać czas wśród starych ludzi, aktorów amatorów, książek i ciuchów z lumpeksu? Zachowywała się jak nie ona. Roksi rozumiała – odwołany ślub, złamane serce, te sprawy, ale życie biegnie naprzód. Ślub jak ślub, facet się znajdzie nowy, ale telenowela? Gdzie ją teraz zatrudnią? W Klanie już wszystko zaklepane, więc ewentualnie Na dobre i na złe. Tam co pewien czas wymieniają przecież całą ekipę. Tak, to jest jakiś pomysł. Pojedzie do Lucy, wyciszy się, napisze na swoim Facebooku post, w którym się pokaja, przeprosi, powie, że miała w życiu trudny czas, ale teraz wszystko wraca na właściwe tory, i liczy, że los się jeszcze do niej uśmiechnie, fani zaś będą ją wspierać, bo przecież jest tylko człowiekiem, a ludzie mają wady.

Roksi znowu wytarła głośno nos i uśmiechnęła się do Tadzika.

– No dobra, chodźmy się malować – powiedziała.

Tadzik nie wyglądał na zachwyconego. Zaraz się jednak rozpromienił.

– Wiesz, z tymi opuchniętymi czerwonymi oczami i zwisającym z nosa glutem świetnie wyglądasz jako ta załamana osoba, która z rozpaczy wjeżdża w kartonowe drzewo. ­Pójdziemy dzisiaj w naturalizm.

Roksi cicho jęknęła.

***

Nie będzie, niczego nie będzie. Nie będzie jej w grudniu w Warszawie. Nie będzie jej na świątecznych przyjęciach z choinką i prezentami. Nie będzie kupowania nowych kreacji i pozowania w nich do zdjęć. Nie będzie optymistycznych świątecznych filmików, które nagrywała co roku i publikowała na Facebooku i Instagramie dla swoich fanów. „Cześć, Kochani! W tym wyjątkowym czasie życzę Wam…”. Wszystko podparte jakąś krótkodystansową działalnością charytatywną, wspieraniem schroniska dla psów, dajmy na to. Słitfocia w czerwonym sweterku. „Bądźcie dla siebie dobrzy w tych pięknych dniach”. „Życzę Wam wszystkiego dobrego – dużo słodyczy, imbiru, a może imbirowej miłości!”.

Imbirowa miłość! Co za brednie! Roksi nie wierzyła w żadną miłość, a już na pewno nie w imbirową. Takimi duperelami mogła sobie zawracać głowę romantyczka Lucy, która wciąż czekała, aż pod jej okno podjedzie rycerz na białym koniu z naręczem lilii, które narwał był własnoręcznie w stawie, ryzykując śmierć poprzez utopienie i nadal plując mulistą cieczą. Później mogłaby takiego przeziębionego księcia pielęgnować, wzdychając, że tak się dla niej pięknie poświęcił, a teraz tak poetycko kaszle. I pomyśleć, że to Lucy była ekonomistką, a Roksi aktorką z – niewątpliwą – wyobraźnią. No ale co zrobić? Show-biznes niszczy ludzi. Wyciska z nich wszystkie soki, a później wyrzuca jak zużytą skórkę cytryny na bruk. Roksi wzdrygnęła się. W porządku, zagrała śmierć w kartonie. Leciały jej z oczu prawdziwe łzy i kilku członków ekipy także płakało. Umarła więc na ekranie, ale w prawdziwym życiu… w prawdziwym życiu wciąż trwała i jeszcze wypłynie na powierzchnię!

Włączyła radio. Potrzebowała stymulacji, czegoś, co ją wprowadzi w dobry nastrój. Przeskoczyła kilka stacji i na każdej grano świąteczne hity. Zemdliło ją od wszystkich tych dzwonków i „radujmy się”. Festiwal hipokryzji. To nie amerykański film przecież, to jest życie, to jest Polska. Co druga rodzina skacze sobie do oczu nad barszczem i co drugie towarzystwo dzieli się przy wigilijnym stole na wrogie frakcje polityczne, z przytaczaniem mało merytorycznych argumentów.

Po namyśle Roksi zostawiła stację, na której grano Last Christmas. To nawet pasowało do jej nastroju. Nie dotyczyło wprawdzie jej perypetii miłosnych. Albo prawie nie dotyczyło. Bo przecież był ktoś, kiedyś. Przez chwilę. Może nie last Christmas, ale jakieś last last summer. Tyle że on… nie, o nim nie mogła teraz myśleć. A kochasia z telenoweli nigdy nie traktowała poważnie, chodziło po prostu o to, że to on się nią znudził, a nie ona nim, a tego Roksi nigdy nie wybaczała. Jednak Last Christmas bardzo jej się podobało, bo wykonywał to facet, który mimo żalu do dawnej ukochanej zapowiada, że rusza dalej, więc było tak, jakby wiarołomnej kobiecie pokazywał środkowy palec. Ona też tak zrobi. Jeszcze im wszystkim pokaże. Teraz jednak powinna się zacząć pakować. Na dwa tygodnie do Mirogrodu musi przecież zabrać mnóstwo ubrań. Dom w remoncie, pewnie wszędzie brudno, więc zestaw na dzień nie wystarczy. Do tego coś na wigilię, coś na to nieszczęsne przedstawienie jasełkowe, coś dla starych matron, żeby miały o czym plotkować… Tak, to się może udać. Roksi przynajmniej czymś się zajmie, a przy okazji pomyśli, do kogo uderzyć w sprawie Na dobre i na złe. Zaczęła nawet śpiewać, kiedy zadzwonił telefon. Zmarszczyła brwi. Lucy? Dziwne, od dawna ­ograniczała się do esemesów.

– Co tam? – zapytała na powitanie.

– Cześć, Roksi. Wiem, że przyjeżdżasz dopiero za pięć dni, ale muszę ci powiedzieć, że zepsuło mi się auto i raczej w tym czasie go nie naprawię. W ogóle są wątpliwości, czy coś się da zrobić, a teraz nowego nie kupię.

– Teraz? Powinnaś to zrobić już dawno temu.

– Nie każdy jest gwiazdą telenoweli.

Roksi przygryzła wargę. Odcinka z jej ekranową śmiercią jeszcze nie wyemitowano, ale w „światku” wszyscy już to wiedzieli i tylko czekać, aż napisze o tym Pudelek. Nie miała jednak wątpliwości, że Lucy Pudelka nie czytuje, więc nic na razie nie będzie wiedzieć. Roksi powie jej sama. Przedstawi to wszystko z szacunkiem dla siebie samej i brakiem szacunku dla kochasia i reszty ekipy.

– Tak – syknęła. – Nie każdy. Co z tym autem? Co to znaczy? Że przytelepię się na stację do miasta i ty po mnie nie przyjedziesz, tylko będę na ten nasz wygwizdów jechać jakimś zatęchłym miejscowym autobusem? Czy tak?

– Możesz też…

– Tak, mogę też po taksówkę zadzwonić. To chcesz powiedzieć? Zimną, bezduszną taksówkę, z zimnym bezdusznym kierowcą, no bo dlaczego miałaby mnie odebrać ze stacji własna siostra! Nie tak się umawiałyśmy! Myślałam, że zanim przekroczę próg, zdołamy zamienić ze sobą kilka słów, ja… ja… na pewno będę się denerwować…

– Czym?

– I wolałabym nie jechać do Mirogrodu z jakimś kompletnie obcym typem!

– Po prostu…

– Lucy, będę mieć bagaże!

– Jak każdy, kto wyjeżdża z domu na więcej niż dzień, choć okej, nie wątpię, że ty akurat weźmiesz ze sobą cały warszawski butik. Albo dwa! – odcięła się siostra.

Roksi musiała przyznać, że trochę jej to zaimponowało. Lucy pyskująca to była pewna nowość. Niemniej wizja jechania do Mirogrodu w zatęchłym miejscowym autobusie nie dawała jej spokoju.

– Co proponujesz? – zapytała na pozór ugodowo.

– Próbuję do tego przejść, tylko nie mogę się przebić przez twoje pretensje!

– Okej, okej. Dżizas. Do rzeczy.

– Odbierze cię ze stacji mój… znajomy.

– Twój… znajomy?

Robiło się ciekawie.

– No tak. Sam to zaproponował.

– Fajny?

– No cóż…

– Jak wygląda?

– Taka jedna… pani mówi, że trochę jak Thor.

– To ciekawe.

W słuchawce zapadła cisza, a po chwili dało się słyszeć ciężkie westchnienie.

– Skoro tak mówisz – wymamrotała Lucy.

Roksi już wiedziała, co się święci. Lucy zabujała się w tym Thorze, ale nie wydawała się cała w skowronkach, więc pewnie to miłość nieodwzajemniona. Kto wie? Może Roksi wcale nie będzie się nudzić w Mirogrodzie? Może właśnie wręcz przeciwnie?

– No dobra – powiedziała niedbale. – Niech po mnie przyjedzie ten twój znajomy.

Rozłączyła się i stanęła przed wielką szafą w garderobie. W co się ubrać na tę podróż? Na pewno będzie zimno. W Warszawie może nie, ale jak dojedzie do Mirogrodu na pewno. Tam zawsze jest zimno, a jak wiadomo, niskie temperatury nie sprzyjają elegancji. Roksi przesunęła ręką po długim ciemnym płaszczu z wcięciem w talii i wysokim ­kołnierzem. Ładnie podkreślał jej szczupłą sylwetkę…

Imbirowa miłość

Подняться наверх