Читать книгу T2 Trainspotting - Irvine Welsh - Страница 12
5. Sztos nr 18734
ОглавлениеByłem zwarty i gotowy na starcie z Colville’em dzięki wiadomości od Tani odnośnie do zachowania tego grzmota. Od dawna już chciał się mnie pozbyć i teraz szansa sama wpadała temu kutasowi w ręce. Nie zamierzałem polec bez walki, a przez ostatni rok nieźle poznałem sprawki Cheza Colville’a w Holloway.
Oczywiście czekał do końca mojej zmiany. Noc była spokojna. Na koniec Henio i Dżingis wpadli z kilkoma nowymi chłopakami na niezłej bani. Mieli trachanko z innymi szpyniami z miasta i teraz rozpierała ich duma zwycięzców, o czym w kółko nawijali. Gadali o tym, że Aberdeen i Tottenham zawarli rozejm.
– No to kto w takim mieszanym towarzystwie zabecaluje za bro? Chyba, kurna, barman. – Śmieję się, a kilku chłopaków mi wtóruje. Rządzę, wydając kilka darmowych drinków, bo czuję, że moja władza tutaj dobiega końca.
To nieco smutne, bo był tu mój drugi dom, okno na świat, miejsce, gdzie poznałem masę ludzi, których zwykle poznaję, choć w ograniczonych ilościach. Czas się ruszyć. Pracując w miejscach takich jak to, jest się zawsze na przegranej pozycji, trzeba być właścicielem, żeby coś ugrać. Kątem oka widzę, jak Lynsey mruga do mnie i przygotowuje się do wejścia na scenę.
Jasne, wszystko tu jest z plastiku, powlekane chromem i zapakowane w skrzypiącą skórę, ale wciąż cuchnie tu wczorajszymi kiepami i wyschniętą spermą na kotarach przepierzeń, tanimi damskimi perfumami, rozwodnionym piwskiem i chorobliwą desperacją bywalców.
Lynsey jednak przyjęła właściwą postawę i jest ponad to. Nie ma szans, by stać się typową ofiarą spelunki i przesiadywać tu po godzinach obłapki. Uważa, by nie okazać robolom pogardy, jaką młoda, wykształcona kobieta musi żywić dla bywalców i – jak sądzę – również dla mnie, chociaż obydwoje uwielbiamy cieszyć się naszym odmiennym statusem, faktem, że mamy własne wyjątkowe podejście do tego bajzlu, szczególny rodzaj ironii rekompensującej rzeczywistość. Jednak ona rzeczywiście jest inna i ma własny pomysł na życie.
Nakręciła kilka filmów dla dorosłych, ma własną stronę internetową, by utrzymać grono fanów, a tutaj zbiera ich na pęczki, urządzając spektakl z siadaniem na kolanach. Nie ma koło niej żadnego chłopaka – alfonsa, a jej szczery uśmiech zmienia się w arktyczny podmuch, kiedy tylko przekroczy się pewną granicę. Nie gra w niczyje klocki, tylko wyłącznie w swoje i dlatego nic mi po niej.
Szkoda. Obserwując jej dynamiczny taniec z zarzucaniem biodrami, który to ruch wysłałby taką dziwkę ćpunkę jak Tania na ostry dyżur, wodzę oczami po jej opalonych udach aż do srebrnej miniówy równie uważnie jak każdy klient i dochodzę do wniosku, że kilka z filmów Lynsey powinno być w menu.
I jak było do przewidzenia, pod koniec zmiany podchodzi do mnie Dewry z miną klasowego przygłupa.
– Colville czeka na ciebie w biurze – odrażający kutas prawie wyśpiewuje te słowa.
Wiem, o co chodzi i wchodząc do biura, od razu siadam na wprost Colville’a bez pytania. Jego rozbiegane oczy jak szparki tkwią w bladej, fałszywej twarzy i patrzą na mnie, jakbym był ostatnim wyrzutkiem społeczeństwa. Przesuwa przez stół w moją stronę zamkniętą kopertę. Dostrzegam plamę na klapie jego fajansiarskiej, szarej marynarki. Nic dziwnego, że ona…
– To twoja prowizja i zaległe pobory – wyjaśnia swym służalczo-strachliwym głosem. – Wciąż brakuje ci dwóch tygodni z zakontraktowanych stu czterech, więc nie będziemy wypłacali żadnej odprawy. Masz to napisane w kontrakcie. Prawo jest prawem. – Szczerzy kły.
Patrzę na niego szczerym spojrzeniem.
– Ale dlaczego, Matt? – pytam, udając ból. – Tyle razem przeszliśmy!
Nic z tego, cielęce oczy nie działają: pyszczek Mattusia jest niezmienny, kiedy tak zapada głębiej w fotel i kiwa wolno głową.
– Ostrzegałem cię przed spóźnieniami. Potrzebuję szefa barmanów, który jest na miejscu, a nie gdzieś lata. Co więcej, również przestrzegałem cię przed zadawaniem się z tą kurewką, która przylazła tu i nagabywała mi gości. Próbowała nawet tego z jednym od Old Billa w zeszłym tygodniu. – Potakuje do swoich słów z obrzydzeniem, a ja nieomal słyszę chichot Dewry’ego, który cieszy się nie mniej niż Colville.
– Oni też mają kutasy, tak mi przynajmniej mówiono. – Uśmiecham się do niego. I znów za plecami słyszę zduszony rechot.
Colville przesuwa się do przodu i przybiera pozę karawaniarskiej powagi. To jego ceremonia i nie może pozwolić, żeby ktoś przejął w niej pierwsze skrzypce.
– Ty mi się tu, kurwa, nie wymądrzaj, Williamson. Wiem, że masz się za nie wiadomo kogo, ale prawda jest taka, że jesteś kolejną szkocką szumowiną za dychę z Hackney, o ile mi wiadomo.
– Z Islington – wtrącam szybko. To ostatnie zabolało.
– A chuj z tym. Oczekuję od szefa barmanów, by pilnował, żeby się tu wszystko kręciło jak trza, a nie, żeby jakieś swoje lody kręcił pod moim bokiem. Teraz schodzi się tu całe tałatajstwo: kurwy, drobne łobuzy, piłkarskie cepy, handlarze świerszczyków, dilerzy i wiesz co? Tak się zaczęło dziać dwa lata temu, od kiedy ty się tu pojawiłeś.
– Do kurwy nędzy, to jest klub ze striptizem i jebanym tańcem na kolanach klientów. Oczywiście, że będzie się tu schodziło szemrane towarzycho. Jesteśmy częścią pornobiznesu! – protestuję gniewnie. – Ściągnąłem tu dobrze płacących klientów! Ludzi z gestem!
– Po prostu już spierdalaj. – Wskazuje na drzwi.
– A więc to tak? Dostałem kopa?!
Uśmiech Matta Colville’a jest szeroki jak nigdy.
– Jasne, i chociaż to nieprofesjonalne, muszę przyznać, że bardzo się z tego cieszę.
Słyszę kolejny chichot Dewry’ego zza pleców. Już czas. Podnoszę wzrok i patrzę mu głęboko w oczy.
– No to chyba nadszedł czas, aby sobie wszystko wyjaśnić. Regularnie ryćkam twoją starą od jakichś ośmiu miesięcy.
– Ccooo… – Colville patrzy na mnie, a ja czuję, że Dewry zamiera za moimi plecami, po czym salwuje się szybką ucieczką, wykrztuszając coś przepraszająco. Colville nieruchomieje bez słowa na sekundę lub dwie, ale po chwili odrętwienia usta wykrzywia mu niepewny uśmiech. Następnie potrząsa głową z niedowierzaniem, dając upust swej pełnej odrazy pogardzie. – Jesteś nieuleczalnym przypadkiem, Williamson.
– Ja też sobie przy niej nie krzywdowałem – mówię, ignorując go. – Sprawdź wyciągi z jej karty Visa. Hotele, markowe ciuchy, całe to badziewie. – Pokazuję na koszulę od Versace. – Nie stać by mnie było z mojej pensji, stary.
W oczach pojawił mu się strach momentalnie zastąpiony przez srogi gniew.
– Ty głupi gnoju. Naprawdę myślisz, że uwierzę w te brednie? To żało…
Wstaję i od razu rzucam mu na biurko polaroidy wyjęte z kieszeni marynarki.
– Może to cię ruszy. Trzymałem je na czarną godzinę. To już coś znaczy, nie? – Mrugam do niego, z dostojnym pośpiechem opuszczam biuro i przechodzę przez bar. Przypływ niepokoju zmusza mnie do lekkiego kłusa, kiedy wychodzę na ulice, ale nikt za mną nie idzie, po czym głośno, naprawdę głośno wybucham śmiechem w zaułku Soho.
Kiedy idę przez King’s Cross, trochę mi mija i nachodzi refleksja, że oto straciłem regularne źródło dochodów. Staram się to zdyskontować utratą problemów związanych z tą robotą, układając listę wszystkich „za” i „przeciw” i rozmyślając o możliwościach i zagrożeniach, jakie niosła ze sobą nowa sytuacja. Cofam się do Liverpool Street, gdzie wsiadam w metro Central Line, z której przesiadam się do kolejki do Hackney Downs. Zatrzymujemy się w Downs, gdzie wysiadam, po czym spoglądam z drugiej strony na okno, przy którym siedziałem. Mogę prawie dotknąć zapaćkanej szyby. Jest na niej tyle sadzy, tłuszczu i brudu, że nie można zobaczyć niczego w środku. Te chuje z Great Eastern Rail powinni, kurwa, opłacić czyścicieli szyb, które zasyfiły ich gówniane ropniaki. Przy wyjściu ze stacji biorę nowy rozkład linii GER.
Kiedy trafiam do nory, wyglądam przez okno od frontu mojej wnęki sypialnej, którą agenci od nieruchomości z lubością nazywają mieszkaniem z pracownią. To język angielski dla zaawansowanych: żałośnie nadęty do granic możliwości. Któż inny byłby równie nadęty, by w ogóle nazwać to coś „nieruchomością”? To ja, myśliwy, hodowca chartów, gracz w polo i chuj wie co jeszcze – Simon David Williamson z posiadłości Dupen Sznyten Talon Na Balon z Leith. Wyglądam na dół i śledzę młodą mamuśkę z wózkiem przed apteką. Worki pod jej oczami świadczą niechybnie, że zawodowo testuje dla farmaceutów alka-prim. Uświadamiam sobie, że pojechałem pięćset mil na południe, by mieszkać na ulicy Gdzie Psy Dupami Szczekają. Nagle budynek wybucha falą sejsmicznych wstrząsów wywołanych przez przejeżdżający ekspres w kierunku Norwich. Sprawdzam czas: szósta czterdzieści albo, jak podają te chujki z kolei, osiemnasta czterdzieści. Na czas.
Inwestuj gdzie, kurna, możesz. To właśnie starałem się powiedzieć wtedy Berniemu, chociaż byłem zbyt splątany, by to porządnie wyartykułować. To jest klucz do wszystkiego, który rozróżnia zwycięzców od frajerów, oddziela prawdziwych biznesmenów od pyskatych nowobogackich cip z awansu społecznego, którzy zanudzają ci konia w gazetach i w telewizorze, jak to przez porażki i sukcesy doszli do pieniędzy, i tym podobne pierdoły. Zwykle słyszy się, jak media trąbią o tym w opowieściach o tak zwanej drodze do sukcesu, ale ich świat jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej świata rzeczywistego, który składa się głównie z porażek. I tak siedzą w podejrzanych spelunach i nawijają, jak to by było fajnie, gdyby nie te gnoje, leniwe cipy, dupki, z kim by to nie zrobili interesu, obwiniając wszystkich oprócz siebie za łykanie tych łgarstw, które mogą podobno wynieść ich na sam szczyt. Bernie powinien uważać, bo zaczyna gadać jak te niemoty. Bo po dłuższym czasie takiego kitowania trzeba spojrzeć trzeźwo na za i przeciw i inwestować (jeśli się oczywiście może), zanim pikawa pierdolnie. Można też wrócić na stare śmieci i nadawać w kółko, co by to było, gdyby, albo jeszcze gorzej – sięgać po fifkę lub starą, sprawdzoną jagodziankę na kościach.
Muszę w coś zainwestować i teraz muszę iść do Amandy, zimnej klępy, która ma całe mnóstwo do zainwestowania i która potrafi mnie wyssać do ostatniej kropelki.
Propozycja ciotki Pauli, na której dźwięk niemal się roześmiałem do słuchawki – już prawie zacząłem robić sobie z niej otwarte jaja – no, powiedzmy, że z perspektywy czasu zaczęła wyglądać nieco inaczej.
Ale najpierw obowiązki wzywają, więc znoszę cierpliwie męczarnie podróży autobusem i pociągiem, by dotrzeć do mieszkania w dzielnicy z gatunku „ą ę, bułkę przez bibułkę”, czyli Highgate, odebrać mojego chłopaka, a jej dać czterdzieści funciaków na tydzień, które i tak znikną w bezdennej dziurze będącej początkiem jego przewodu pokarmowego. Ponieważ, bez niedomówień, to dziecko jest tłuste. Ostatnio kiedy zabrałem go do Szkocji, by odwiedzić matkę, powiedziała swoim przeszkockim akcentem: „Och, un jist taki ‘ak ty, jakżeś miouł tyle lat, co un ma teraz”. Jak ja w jego wieku: tłusty dzieciak, który ma wszędzie siniaki i jest pulchny – jak pulchna zdobycz dla chudych, wrednych wężyków z podwórka i z ulicy. Dzięki, kurwa, za okres dojrzewania, hormony i ich pomoc przy wydostawaniu się z piekła tłuściochów. Może moje ambiwalentne uczucia wobec niego wynikają z faktu, że gnojek przypomina mi mnie z młodych, mniej fajnych lat. Ale nie mogę uwierzyć, że sam kiedyś taki byłem. Co bardziej prawdopodobne: może tę cechę odziedziczył po swoim tłustym żydowskim dziadku, z jej strony oczywiście.
Krążymy teraz po West Endzie do Hamleya, by wybrać mu prezent na Gwiazdkę. Oczywiście jest już po herbacie: jesteśmy teraz uczestnikami szaleństwa łapczywych styczniowych wyprzedaży. Dałem mu talony w myśl idei, że swobody wyboru trzeba uczyć od małego. Amanda zatrzymała je, nalegając, bym towarzyszył mu, kiedy będzie dokonywać wyboru. Nie chodziliśmy tyle od czasu włączenia świateł na Oxford Circus i chociaż to fajne miejsce, to ta mała cholera wciąż narzeka, ociąga się i przebiera nogami, żeby wracać. Ten maniak gier wideo wolałby zostać w domu i grać na PlayStation. Nawet w tej pełnej radości porze roku on musi znosić mnie tak samo jak ja jego. Kiedy wchodzimy do sklepu, ponawiam próby nawiązania niezobowiązującej rozmowy w nadziei, że wokół stoisk będzie można pogapić się na jakieś dupencje.
To jest główny problem zimą: laski są zbytnio poowijane. Nie wiadomo, na co się człowiek pisze, dopóki nie zabierze do domu i nie rozpakuje, kiedy już jest za późno na reklamację. Boże Narodzenie. Najpierw sprawdzam wiadomości na białym telefonie. Zawsze daję ten numer panienkom, których jeszcze nie przeleciałem. Następnie czerwoną komórkę na towar przechodzony i zieloną do interesów. Cisza.
Wkrótce sklepy, tłum i noszenie pakunków zaczynają mnie dołować. A mały… Brak łączności. Próbuję. Nie za mocno, w granicach moich możliwości. Trzeba coś wszamać. Obaj musimy, jak sądzę. Kończy się to tym, że jestem poplamiony i otłuszczony oraz spłukany do zera i w imię czego? Obowiązków rodzicielskich? Kontaktów międzyludzkich?
A bo to komuś kiedyś coś dało?
Oglądam się za jakąś panną i dopada mnie gorzkie wspomnienie sprzed kilku tygodni, kiedy zabrałem Bena (imię to jej wymysł) do Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud.
Mogłem tam wyłącznie rozmyślać o tym, co mi Amanda powiedziała przed wyjściem, Amanda, która wreszcie jest sobą, bo dyma ją samolubny, jebany japiszon z jej marzeń, że to wspaniale, że zajmę się Benem, by mogli wreszcie nacieeeeszyć się sobą odrobinę w chwili samotności. Płaciłem cztery dychy na tydzień, bym mógł zabierać go w miasto po to, by mogła się w spokoju rypać. Powinienem sobie wytatuować na czole: Ć-W-O-K.
Kiedy odwiozłem go do domu, musiałem przyznać, że Mandy wyglądała o niebo lepiej niż dawniej. W ciągu ostatniego roku doszła wreszcie do dawnej formy po urodzeniu Bena. Myślałem, że urośnie wszerz jak pozostali członkowie jej pojechanej rodzinki, ale nie, wyglądała na bardzo zadbaną. Gdyby ćwiczyła i prowadziła dietę w czasach, kiedy nam jeszcze zależało, to być może nie byłoby konieczne jej upokarzać. Jestem człowiekiem ambitnym, a nie tandeciarzem bez krzty szacunku dla samego siebie z uwieszoną tłustą krową u boku.
Ale tłuste krowy mają swoje zalety – jako ciotki. Jako miłe, pulchne ciotki. Ciotka Paula zawsze była moją ulubioną. Pod warunkiem że nie stawiała warunków. Biedna, stara Paula odziedziczyła pub, ale była na tyle tępa, że wyszła za opoja, przez którego omal nie wylądowała pod mostem, zanim w końcu kopnęła go tam, gdzie boli. To było nieomal krzepiące, że takie stare, twarde pudła jak Paula miały swoje słabostki. Chciała, żebym to ja otworzył biznes. Zaoferowała mi kupno pubu za dwadzieścia kawałków.
Pierwszy główny problem polegał na tym, że nie miałem takiej forsy. Drugi, że pub znajdował się w Leith.