Читать книгу T2 Trainspotting - Irvine Welsh - Страница 9
2. „…więzi…”
ОглавлениеColin wstaje z łóżka. Wykuszowe okno uchwyciło na moment zarys jego sylwetki. Mój wzrok wędruje ku dyndającemu penisowi. W trójkątnym promieniu poświaty księżycowej, która wśliznęła się do pokoju, kiedy Colin odsunął okiennice, zwisając tak, wygląda na winowajcę – zupełnie tego nie rozumiem. Odwraca się z wisielczym uśmieszkiem, a światło księżycowe obmywa srebrem jego grube ciemne loki. Ujawnia również wory pod oczyma i niewidoczną w świetle dziennym fałdkę pod brodą.
Colin to pierdziel w średnim wieku, któremu oprócz spadku intelektualnych i społecznych zainteresowań należy jeszcze przypisać słabnące libido. Już czas. Boże, już czas.
Wyciągam się w łóżku, czując chłód owiewający nogi, i przekręcam się, chcąc wytrzeć ostatki frustracji. Odsuwając się od niego, podciągam kolana pod brodę.
– Wiem, że to zabrzmi banalnie, ale naprawdę nigdy mi się to nie zdarzyło. To jest jak… w tym roku gnoje dali mi dodatkowe cztery godziny grup seminaryjnych i dwie godziny wykładu. Wczoraj przez całą noc sprawdzałem prace. Miranda daje mi w kość, a bachory są tak kurewsko nastawione na „daj”… Nie ma czasu na m n i e. – Nie ma czasu dla Colina Addisona. A kogo to obchodzi? Kogo, kurwa, obchodzi jakiś Colin Addison?
Puszczam mimo uszu to biadolenie i obwinianie wszystkich i wszystkiego o brak erekcji, schodząc z drabiny świadomości w nadchodzący sen.
– Nikki? Czy ty mnie słuchasz?
– Mmmm…
– Chodzi o to, że powinniśmy ustabilizować nasz związek. I to nie jest myśl, która pojawiła się nagle. Miranda i ja: to już się wypaliło. Och, wiem, co powiesz, i tak, były inne dziewczyny, inne studentki… – kiedy to mówi, nieomal słyszę nutę chełpliwości w jego głosie. Męskie ego może i jest kruche, jednak bardzo szybko się regeneruje… – ale to były tylko nastolatki, źródło niskich przyjemności. Chodzi o to, że ty jesteś dojrzalsza, masz dwadzieścia pięć lat, między nami nie ma a ż t a k i e j różnicy wieku i z tobą jest inaczej. To nie jest tylko… Znaczy to jest prawdziwy związek, Nikki, i chciałbym, żeby stał się, no, p r a w d z i w y. Wiesz, o czym mówię? Nikki? Nikki!
Dołączywszy do kolekcji akademickich dupeczek Colina Addisona, zdaje się, że powinnam być teraz zadowolona z awansu na pierwszą kochankę. Ale jakoś nie jestem.
– Nikki!
– Co? – rzucam, przekręcając się na łóżku, siadając i odgarniając włosy z twarzy. – Co cię napadło?! Jak nie możesz mnie bzyknąć, to przynajmniej daj mi się wyspać. Mam rano zajęcia, a wieczorem muszę znów iść do roboty w tej cholernej saunie.
Colin siedzi na skraju łóżka i wolno oddycha. Kiedy obserwuję jego unoszące się i opadające ramiona, przypomina mi jakieś dziwaczne ranne zwierzę ukrywające się w mroku, które zastanawia się, czy rzucić się do kontrataku, czy też podać tyły.
– Nie lubię tej twojej pracy – wyrzuca z siebie zaborczym głosem, który nagle stał się b a r d z o j e g o.
I teraz, myślę, teraz nadeszła właściwa chwila, właśnie teraz. Tygodnie uległości w końcu nabrzmiały niedającą się zredukować masą krytyczną, która bez cienia wątpliwości daje wystarczającą siłę, by powiedzieć: odpierdolcie się.
– Dzięki pracy w tej saunie mam obecnie znacznie zwiększoną szansę na porządne rżnięcie – wyjaśniam chłodno.
Martwa cisza, jaka po tym zapadła, i znieruchomiała sylwetka Colina w ciemnościach oznaczają, że uderzyłam celnie i trafiłam, aż zabolało. Nagle wstał, spięty i gotowy podszedł do fotela, na którym leży jego ubranie. Zaczyna je na siebie wciągać. W ciemności rozlega się głuchy stukot, chyba stopy o podłogę, a może o nogę fotela, po którym rozlega się zduszone „kurwa”. Spieszy się bardzo, chociaż zwykle najpierw bierze prysznic, żeby ukryć prawdę przed Mirandą, ale tym razem nie było wymiany płynów ustrojowych, więc może mu się udać bez. Przynajmniej ma na tyle przyzwoitości, żeby nie zapalać światła, za co jestem mu wdzięczna. Kiedy udaje mu się wbić w dżinsy, podziwiam jego tyłek, prawdopodobnie po raz ostatni. Impotencja jest zła, czepianie się drugiej osoby za wszelką cenę jest okropne, ale te dwie przypadłości razem po prostu wyczerpują wszelką tolerancję. Pomysł zostania siostrą miłosierdzia tego starego głupka jest po prostu obrzydliwy. Szkoda tylko tego tyłka, będę za nim tęsknić. Uwielbiam mocny, piękny tyłek u facetów.
– Nie mogę z tobą poważnie rozmawiać, kiedy tak się zachowujesz. Odezwę się później – rzuca, nakładając sweter.
– Nie wysilaj się – mówię lodowatym głosem, naciągając kołdrę na cycki. Nie wiem, czemu to robię, skoro ssał je, wkładał między nie kutasa, pieścił, szczypał, obmacywał i pożerał z moim błogosławieństwem, a w niektórych przypadkach za moją namową. Dlaczego więc patrzenie na nie w półmroku jest tak krępujące? Jak podpowiada mi moje wewnętrzne ja, dlatego że nasz romans właśnie odszedł w niebyt. Nie istnieje już Colin i ja. Tak, to właściwy moment.
– Co takiego?
– Mówiłam, żebyś się nie wysilał. Z tym odzywaniem się później. Się, kurwa, nie wysilaj – mówię mu, w myślach łaknąc papierosa. Już prawie chcę go poprosić o jednego, ale byłoby to nie na miejscu.
Odwraca się w moją stronę i srebrzyste światło księżyca oświetla ten jego idiotyczny wąs, o którego zgolenie bezskutecznie go błagałam, i usta, pozostawiając resztę twarzy w ciemności. Usta mówią do mnie:
– Dobra, w takim razie pierdol się! Jesteś małym głupim bachorem, Nikki, arogancką krową. Myślisz, że jesteś górą, ale będziesz miała w życiu kurewskie problemy, jeśli nie dorośniesz i nie dołączysz do reszty normalnych ludzi.
W myślach toczę bitwę pomiędzy wybuchem wściekłości i wesołości, których to uczuć mam teraz po równo. W tej rozterce jestem w stanie tylko wyrzucić z siebie:
– Takich jak ty? Nie rozśmieszaj mnie…
Ale Colin już wypadł z sypialni, trzaskając drzwiami i później szarpiąc się z drzwiami wyjściowymi. Ogarnia mnie uczucie ulgi, kiedy nagle przypominam sobie podwójny zamek w drzwiach. Lauren jest przesadnie ostrożna, jeśli chodzi o bezpieczeństwo w domu, poza tym wcale nie będzie rozbawiona, bo nasza kłótnia na pewno wytrąciła ją ze snu. Pokryte lakierem deski podłogi w korytarzu są zimne dla bosych stóp, dlatego z lubością po przekręceniu zasuwy wracam do sypialni. Rozważam podejście do okna, by zobaczyć, jak Colin wychodzi na pustą ulicę, ale nie ma tu już niedomówień i więzi między nami zostały przecięte. Świat wydaje się szczególnie atrakcyjny. Rozmyślam, co by było, oczywiście w żartach, gdybym posłała Mirandzie jego penisa w tym stanie. A ona by go nie poznała. W gruncie rzeczy wszystkie są takie same, no chyba że patrzy się na nie z perspektywy wielkiej, ociężałej, niechlujnej, starej krowy. Jak starczy sił, można pieprzyć się z każdym, no prawie każdym. To nie penis stanowi problem, tylko jego dodatek; występuje w wielu różnych rozmiarach i towarzyszących im stopniach wkurzenia.
Nadchodzi Lauren w błękitnym szlafroku. Mruży oczy, wybudzając się ze snu, ma zmierzwione włosy, przeciera okulary i wkłada je na nos.
– Wszystko w porządku? Słyszałam krzyki…
– To tylko dźwięki wydawane przez jednego impotenta w męskiej menopauzie, kiedy wył w bezsilnej złości do księżyca. Pomyślałam, że to słodka muzyka na twe feministyczne uszy. – Uśmiecham się pogodnie.
Wolno pochodzi do mnie, wyciąga ramiona i mnie obejmuje. Jakaż z niej niesłychanie urocza kobieta – zawsze gotowa odbierać mnie z większym współczuciem, niż zasługuję. Wydaje jej się, że skrywam ból pod płaszczykiem wesołkowatości, bezradność ukrywam pod pancerzem sarkazmu i zawsze wyczekująco i szczerze wpatruje się we mnie, by dostrzec prawdziwą Nikki pod tą fasadą. Lauren myśli, że jestem taka jak ona, ale przy jej wszystkich afektacjach jestem o wiele bezwzględniejsza od niej. Pomimo nieprzejednanych poglądów politycznych jest słodka, cudownie świeża i pachnąca lawendowym mydłem.
– Tak mi przykro… Wiem, że powiedziałam ci, że musisz być kopnięta, żeby romansować z wykładowcą, ale powiedziałam tak wyłącznie dlatego, że wiedziałam, że będziesz cierpieć…
Trzęsę się, dosłownie trzęsę się w jej objęciach, a ona swoje:
– No już, już… już dobrze… wszystko będzie dobrze… – Ale nie wie, że trzęsę się ze śmiechu wywołanego jej przeświadczeniem, iż mnie to cokolwiek obchodzi. Uniosłam lekko głowę i roześmiałam się, czego od razu pożałowałam, ponieważ ona n a p r a w d ę jest kochana, a ja ją nieco upokorzyłam wybuchem wesołości. Czasami okrucieństwo pojawia się instynktownie. Nie jest to powód do dumy, ale też niektórzy powinni być bardziej czujni.
Głaszczę pojednawczo jej smukłą szyję, ale wciąż nie jestem w stanie powstrzymać się od śmiechu.
– Ha, ha, ha, ha, ha… źle mnie zrozumiałaś, złotko. To on dostał kopa, to jego zabolało. „Romansować z wykładowcą…”, ha, ha, ha… Mówisz całkiem jak on.
– No a niby jak miałam to powiedzieć? On jest żonaty. Macie romans…
Wolno kręcę przecząco głową.
– Ja nie mam romansu. Ja się z nim bzykam. Czy też raczej bzykałam. Ale już dość. Wybuch, który słyszałaś, był odgłosem braku bzykania.
Lauren posyła mi uśmiech pełen zadowolenia, lecz i winy. Ta dziewczyna jest zbyt przyzwoita, zbyt dobrze wychowana, by delektować się nieszczęściem innych, nawet tych, których nie lubi. To, że Colin jej nie lubił, było jedną z jego najbardziej denerwujących cech. Widział tylko jej sztuczny obraz, który chciała, żeby widział. Ale to cały on, bystry to on nie jest.
Odsłaniam przykrycie.
– No to chodź tutaj i przytul mnie – mówię.
Lauren patrzy na mnie, unikając wzrokiem nagiego ciała.
– Daj spokój, Nikki – mówi z zażenowaniem.
– Chcę się tylko poprzytulać – zachęcam i posuwam się w jej kierunku. Zauważa, że jednak mimo wszystko nasze nagie ciała rozdziela jej sztywny szlafrok i że nie zostanie zgwałcona. Obejmuje mnie sztywno i z rezerwą, jednak nie puszczam jej i przykrywam nas narzutą.
– Och, Nikki – protestuje, ale wkrótce czuję, że się ułożyła, i sama zapadam w piękny sen z wypełniającym moje nozdrza zapachem lawendy.
Rankiem budzę się w pustym łóżku i słyszę odgłosy kuchennej krzątaniny Lauren. Każda kobieta powinna mieć słodką młodą żonkę. Podnoszę się, owijając szlafrokiem, i kieruję się do kuchni. Kawa syczy i pryska z filtra do czajnika. Teraz słyszę, jak bierze prysznic. W dużym pokoju dostrzegam migające światełko automatycznej sekretarki i idę sprawdzić pozostawione wiadomości.
Albo przeceniłam, albo nie doceniłam Colina. Zostawił sporo wiadomości na sekretarce.
Piii.
– Nikki, zadzwoń. To głupie.
– No cześć, głupku – rzucam w kierunku telefonu – tu Nikki.
Colin potrafi wykonać dobry telefon, ale wyłącznie w kiepskich komediach.
Piii.
– Nikki, przepraszam. Straciłem głowę. Naprawdę mi na tobie zależy, uwierz mi. To właśnie to chciałem ci powiedzieć. Przyjdź do mnie do biura. No, Nik!
Piiii.
– Nikki, nie kończmy tego w ten sposób. Zapraszam cię na lunch do klubu dla wykładowców. Lubiłaś tam chodzić. No nie daj się prosić. Zadzwoń do mnie do biura.
Wiek zmienia większość dziewczynek w kobiety, ale mężczyźni tak naprawdę nigdy nie przestają być chłopcami. I tego im właśnie zazdroszczę, ich zdolności nurzania się w głupstwach i niedojrzałości, co jest cechą, którą usilnie staram się posiąść. Można się jednak zmęczyć, kiedy stale się to na tobie odbija.