Читать книгу W oparach absyntu. Skandale Młodej Polski - Iwona Kienzler - Страница 8

Оглавление

Kiedy 23 kwietnia 1894 roku młody, zaledwie dwudziestoośmioletni malarz Władysław Podkowiński zażądał od personelu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych drabiny, nikt nie wyraził ani zdziwienia, ani tym bardziej sprzeciwu. Zdarzało się wszak, iż malarze, których dzieła były wystawiane w salonach i galeriach sztuki, dopatrzywszy się jakichś mankamentów czy braków w prezentowanych obrazach, których zresztą nikt oprócz nich nie widział, ad hoc poprawiali je bez zdejmowania ze ściany czy wynoszenia ich poza teren ekspozycji. Sądzono więc, iż tak będzie w przypadku Podkowińskiego. Tymczasem, ku zdumieniu przypadkowej publiczności, artysta przystawił drabinę i wszedł na nią, ale bynajmniej nie po to, by nanieść poprawki na swoim dziele, ale aby je zniszczyć. Wyjął z kieszeni nóż i spokojnie, metodycznie zaczął ciąć płótno na kawałki.

Jeszcze tego samego dnia o sensacyjnym wydarzeniu mówiła cała Warszawa, a prasa żywo komentowała zagadkowy postępek artysty, podobnie zresztą jak wszyscy warszawiacy (nawet ci, którzy zupełnie nie znali się na sztuce). Zresztą obraz Podkowińskiego budził sensację już od pierwszego dnia, w którym wystawiono go w Zachęcie. Chodzi oczywiście o Szał uniesień (w niektórych źródłach nazywany po prostu Szałem). Dość powiedzieć, że już w dniu otwarcia wystawy, 18 marca 1894 roku, obejrzało go tysiąc osób, natomiast przez kolejne 36 dni jej trwania do Zachęty zawitało aż 12 tysięcy zwiedzających, przynosząc dochód w wysokości 347 rubli i 77 kopiejek. Dyrekcja zacierała ręce, ciesząc się na przyszłe zyski, o które w świecie sztuki łatwo nigdy nie było, a tymczasem sam twórca zdecydował się zarżnąć kurę znoszącą złote jajka. Wszyscy zachodzili w głowę, co było przyczyną tej bulwersującej decyzji: jedni widzieli w tym swoistą autoreklamę, inni – zawód artysty, niezadowolonego z finalnego efektu swojej pracy twórczej, natomiast niektórzy wskazywali na wybryk nieco chorobliwej fantazji. Nikomu nie przyszło do głowy, by przyjrzeć się dokładniej dziełu zniszczenia dokonanemu przez malarza. A tymczasem, jeszcze dzisiaj, jeżeli uważnie przyjrzymy się pod odpowiednim kątem obrazowi wiszącemu w nobliwych Sukiennicach, zauważymy wyraźne ślady cięć wyłącznie na wizerunku kobiety. Wynika z tego, że to ona była obiektem ataku artysty, to przeciwko niej skierował swoją agresję, co bynajmniej nie wyjaśnia zagadki, ale dodatkowo komplikuje sprawę. Jaka kobieta tak bardzo zalazła malarzowi za skórę, że zdecydował się na to drastyczne posunięcie? Ówcześni artyści nader często portretowali nagie kobiety, a modelek szukali zazwyczaj wśród prostych dziewcząt, często o nie najlepszej reputacji, dla których rozebranie się przed portretującym ją mężczyzną było wyłącznie okazją do zarobienia kilku groszy. Z kolei dla malującego artysty modelka była, jak zauważa Marek Sołtysik, „środkiem pomocniczym do namalowania obrazu, tak samo ważnym jak pędzle, farby, spoiwa, werniksy, sztalugi, blejtram, płótno, malsztok i dobre światło z oszklonego sufitu mansardy. Modelka więc – może służąca czyjaś, kuchareczka, pokojówka, dziewczyna od modystki, lafirynda, a może porządna, jedyna zdrowa osoba w rodzinie bezrobotnych – dawała sprawnemu artyście malarzowi możliwość stworzenia wizji kołatającej w głowie”‹1›. W tym przypadku nie było więc mowy o zawiedzionej miłości malarza do modelki, która mogłaby tłumaczyć pocięcie jej wizerunku nożem. A jednak wszystkiemu winne było niespełnione uczucie do pewnej kobiety. Aby o nim opowiedzieć, musimy cofnąć się w czasie do początków drogi twórczej bohatera naszej opowieści.


Malarz Władysław Podkowiński w swojej pracowni, rycina z czasopisma „Biesiada Literacka”, 1895 rok

Władysław Podkowiński z jednej strony był typowym dzieckiem swojej epoki, którego śmiało można by zaliczyć do tzw. „artystów wyklętych”, gdyby nie to, że zarabiał na życie jako portrecista dam. Dodajmy, że bardzo dobrze zarabiał, należał bowiem do zupełnie unikatowego w świecie artystów gatunku – ludzi potrafiących zadbać o własne interesy. A jednocześnie był też romantykiem. Jako malarz równie dobrze czuł się w świecie realizmu, malując bardzo szczegółowe (niektórzy krytycy twierdzili, że zbyt szczegółowe i realistyczne) wizerunki ludzi, jak i jako symbolista, a krytycy nadali mu wręcz miano prekursora polskiego impresjonizmu. Z równym powodzeniem malował portrety i sceny figuralne, jak impresjonistyczne pejzaże czy przesycone mrokiem obrazy symboliczne. A wszystko z tak wielką pasją, że budziło to sprzeciw niektórych, i to bynajmniej nie najbardziej konserwatywnych krytyków. Cezary Jellenta, dziennikarz, obecnie przez historyków literatury uważany za orędownika modernizmu, który nawet sformułował własny program artystyczny, oparty na syntezie sztuk, pisał np.: „nie wątpię, że doszedłszy do ostatnich granic absurdu pp. Podkowiński i Pankiewicz zatrąbią do odwrotu i że rychło ze swego obłędu wyleczą się, czego im jako ludziom zdolnym z duszy życzꔋ2›. W podobnym tonie o twórczości malarza wypowiadał się także konserwatywny Wiktor Gomulicki, wciąż tkwiący po uszy w pozytywizmie: „p. Podkowiński odznacza się nadmierną ruchliwością umysłu… gonienie za nowatorstwem jest dla niego nie środkiem, ale celem… Ile razy taki rysunek doskonały ukaże się w którymś z czasopism, bierze ochota zawołać do artysty, który ma w sobie coś z Farysa: – stój! na cóż ci lot dalszy! na co ci drogi nowe! Twórz zawsze takie rysunki jak ostatni, a przysporzysz dość sławy sobie i dość pożytku sztuce! Beduin jednak napomnień nie słucha i pędzi wciąż dalej i dalej”‹3›.

*

Władysław Ansgary, jak nazwali bohatera naszej opowieści jego rodzice, przyszedł na świat 4 lutego 1866 roku w Warszawie, w rodzinie Walerii z Gardowskich i Antoniego Podkowińskiego, mieszkających wówczas przy ulicy Wielkiej 1440. Swojego ojca przyszły malarz nawet nie mógł pamiętać, Antoni Podkowiński bowiem, który pracował na stanowisku nadkonduktora Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, zginął w katastrofie kolejowej zaledwie cztery miesiące po narodzinach syna. Trud wychowania chłopca spoczął na matce, która najwyraźniej uznała, że praca na kolei może do łatwych i bezpiecznych nie należy, ale za to daje pewny zarobek, ponieważ kiedy Władysław skończył czternaście lat, oddała go do szkoły technicznej Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Ale chłopiec wkrótce zdał sobie sprawę, że dymiące parowozy i zwrotnice kolejowe to nie jego świat, jako szesnastolatek przerwał edukację, by uczyć się rysunku w Rządowej Klasie Rysunkowej, prowadzonej przez Wojciecha Gersona, który w ówczesnej Warszawie był tym, kim w Krakowie mistrz Jan Matejko.

Młody Podkowiński od początku nauki wyróżniał się na tle innych adeptów sztuk pięknych nie tyle talentem, ile wyglądem i strojem. Poza tym potrafił zarabiać pieniądze; pracował jako ilustrator. Był to „chłopak wesoły, o rasowej twarzy, orlim nosie i szerokich szczękach… bardzo przedsiębiorczy i towarzyski… zaczął już wtedy zarabiać jako ilustrator pism periodycznych. Ubierał się starannie, przychodził do szkoły z poduszeczką, na której siadał, by nie zawalać modnych, jasnych spodni, o które szczególnie dbał, nosił też króciutki, modny paltocik i przewieszony przez ramię aparat «migawkowy» od Brandla, ostatnią nowość”‹4›. Pracę ilustratora zawdzięczał Stanisławowi Witkiewiczowi (ojcu Witkacego), który w latach 1884–87 pracował na stanowisku kierownika artystycznego „Wędrowca”, czasopisma początkowo zajmującego się tematyką podróżniczo-geograficzną, a następnie społeczno-kulturalną. Ambicją Witkiewicza była zmiana „Wędrowca” w nowoczesny ilustrowany magazyn geograficzny, na którego łamach publikowane będą relacje z podróży, opisy ciekawych, mniej lub bardziej egzotycznych miejsc czy artykuły poświęcone zagadnieniom przyrodniczym. Zdolny ilustrator pokroju Podkowińskiego był więc dla niego istnym darem z niebios. W liście do matki w 1884 roku młody malarz chwalił się, iż nie dość, że Witkiewicz zapłacił mu 30 kopiejek za cal kwadratowy rysunku, to jeszcze regularnie zapraszał do siebie na obiad. Za swojego Stróża przy robocie otrzymał bajeczną dla młodego artysty kwotę 13 rubli i 30 kopiejek. Autor Szału ilustratorstwem parał się zresztą dość długo, czemu nie ma się co dziwić, było to bowiem dość dobrze płatne zajęcie. To właśnie on był autorem wizerunków 80 warszawskich adwokatów, będących ilustracjami do szesnastoodcinkowego artykułu Sylwetki z kraju Temidy, w 1889 roku zamieszczanego cyklicznie w „Tygodniku Ilustrowanym”.


Władysław Podkowiński, „Portret kobiety – Aleksandry z Ośniałowskich Kordzikowskiej” (1891 r.)

Młody artysta miał jednak znacznie większe ambicje – marzyły mu się studia akademickie, dlatego w 1885 roku wstąpił na Cesarską Akademię Sztuk Pięknych w Petersburgu. Niewielkie oszczędności pozwoliły mu jedynie na skromne życie w wynajętym za nędzne grosze malutkim pokoiku, który, co prawda, miał bieżącą wodę i kanalizację, ale za to był nieumeblowany. W związku z tym Podkowiński, którego nie stać było nawet na zakup łóżka, spał na podłodze. Stołował się u jakiejś polskiej gospodyni mieszkającej nad Newą, ale z listów do matki wynika, że nie stać go było codziennie na obiady, dlatego jadał je góra trzy lub cztery dni w tygodniu. Nędzny dochód stanowiły ilustracje dla miejscowej prasy, czasami udawało mu się nawet sprzedać jakiś rysunek. Kiedy jednak zabrakło mu pieniędzy nawet na najskromniejsze wyżywienie i głód zajrzał mu w oczy, młodzieniec musiał schować ambicję i dumę głęboko do kieszeni i wystarać się o tzw. zaświadczenie o ubóstwie, którego posiadanie zwalniało studenta z opłat za studia. W październiku 1885 roku stosowny dokument wydali pracownicy Kancelarii Gubernatora S. Petersburga. Czytamy w nim: „Petent ma 19 lat, sposób zachowania i tryb życia dobry, żadnego majątku nie posiada, matka… synowi pomocy nie udziela, petent utrzymuje się z pomocy osób obcych i rzeczywiście, będąc w skrajnej nędzy, nie może płacić za Akademiꔋ5›.

Kwestię opłat za studia miał uregulowaną, ale to nie oznaczało jednak, że skończyły się kłopoty polskiego malarza, który nadal przymierał głodem. Głód i złe warunki mieszkaniowe w końcu sprawiły, że osłabiony organizm młodzieńca zaatakowała gruźlica, wówczas właściwie nieuleczalna. Za jedyne remedium na tę podstępną chorobę ówcześni lekarze uznawali wyjazd na południe Europy lub w Alpy. Święcie wierzono, iż łagodny morski klimat na południowych wybrzeżach starego kontynentu lub wręcz przeciwnie, górskie powietrze, najlepiej alpejskie, wyleczy gruźlicę, aczkolwiek stosowano także inne lekarstwa, w tym kumys, czyli mleko klaczy. Nawiasem mówiąc, zmiana klimatu często rzeczywiście przynosiła pożądane efekty, czego przykładem była chociażby cesarzowa Elżbieta, żona Franciszka Józefa, szerzej znana jako Sissi, która wyleczyła się z gruźlicy, wyjeżdżając na Maderę i na Korfu. Ale na takie fanaberie głodującego i marznącego w nieogrzewanym pokoju początkującego malarza nie było stać.

Spędziwszy cztery lata nad Newą, Podkowiński wraz z jednym z przyjaciół, Józefem Pankiewiczem, postanowił wyjechać do mekki wszystkich ówczesnych artystów, jaką był Paryż. Zakwaterowanie było zapewnione; rodak i kolega po fachu, Chełmoński, udostępnił im bowiem swoją pracownię. Lokum było idealne do pracy nad obrazami, ale nie do codziennego mieszkania. Olbrzymia powierzchnia pracowni sprawiała, że nader trudno było ją ogrzać, a młodych malarzy nie było stać nawet na przysłowiową kromkę chleba, o węglu nie wspominając. Podkowiński znów marzł i głodował, a gruźlica czyniła kolejne spustoszenia w jego organizmie. Paryż zaraził go jednak nowym prądem w sztuce – impresjonizmem, i młody malarz wrócił do kraju jako impresjonista. Bardzo boleśnie przekonał się o prawdziwości starego porzekadła, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju, a właściwie należałoby powiedzieć – prekursorem, Podkowiński bowiem z uporem prezentował swoje impresjonistyczne pejzaże, usiłując przekonać do nowego malarstwa zarówno krytyków, jak i publiczność. Podejmowane przez niego działania przynosiły marny efekt: jury Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych odrzuciło jego obrazy, a prasa nie zostawiła na jego twórczości suchej nitki.

Zrządzeniem losu pojawił się ktoś, kto poznał się na talencie młodego artysty. Tym kimś był Aleksander Wiktor Krywult, polski kolekcjoner i mecenas sztuki. Ten warszawiak z urodzenia, a krakowianin z zamiłowania, sam był absolwentem Wydziału Rzeźby w Szkole Sztuk Pięknych, ale po skończeniu swojej edukacji artystycznej najwidoczniej stwierdził, iż talentu mu zbywa i wielkim artystą nigdy nie zostanie, przejął bowiem po swoim ojcu doskonale prosperującą fabrykę ram artystycznych. W ramach pomocy koleżeńskiej zakupił od swoich kolegów malarzy obrazy, które elegancko oprawił. Z czasem „dokładał” do tej kolekcji kolejne dzieła, a gdy jego zbiory przekroczyły 100 płócien, przedsiębiorca wpadł na pomysł, by, wzorem mecenasów z zachodniej Europy, stworzyć własny salon sztuki, w którym wystawiałby wyłącznie nowoczesne malarstwo polskie. W 1880 roku w warszawskiej Resursie Kupieckiej, w pałacu Mniszchów przy ulicy Senatorskiej wystawił po raz pierwszy zebrane przez siebie dzieła, a wystawa odniosła sukces, co ostatecznie utwierdziło Krywulta w zamiarze stworzenia własnej galerii. W tym celu wynajął II piętro Hotelu Europejskiego przy Krakowskim Przedmieściu, ale już na początku XX wieku salon przeniesiono do lokalu na rogu ulicy Świętokrzyskiej i Nowego Światu.


Gmach Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych otwarty w grudniu 1900 roku stał się najważniejszym salonem wystawienniczym Warszawy

Aleksander Krywult stał się pierwszym w dziejach Warszawy i kraju właścicielem prywatnej galerii sztuki. „Pan Krywult prowadzi najbardziej wytworny salon sztuki w Warszawie i możesz bezpiecznie powierzyć mu swoje obrazy – pisała z przekonaniem Dagny Przybyszewska do swego wielbiciela z lat młodzieńczych, Edwarda Muncha. – Myślę też, żebyś dobrze zarobił na ewentualnej tutejszej wystawie”‹6›. Do planowanej przez Dagny wystawy prac Muncha rzeczywiście doszło, ale dopiero dwa lata po jej tragicznej śmierci. Niestety, nadzieje Norweżki na zarobek swego przyjaciela okazały się płonne, a prace autora Krzyku nie wzbudziły nad Wisłą zachwytu. Krytycy uznali jego malarstwo za zbyt ponure, a samego malarza za „duszę ubogą, zgryźliwą, chorą, umiejącą odczuć ból, ale niezdolną do odczucia radości”‹7›. Więcej szczęścia do uznania krytyki mieli polscy modernistyczni malarze, w tym także sam Podkowiński, którego prace zawisły w salonie Krywulta i to tylko rok później od czasu, gdy odrzuciło je Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych. Przedsiębiorca i mecenas poznał się jednak na jego talencie, a wkrótce także i inni; wystawa prac Podkowińskiego okazała się niemałym sukcesem, a sam artysta przestał być w końcu anonimowy.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

W oparach absyntu. Skandale Młodej Polski

Подняться наверх