Читать книгу Ostatni honorowy - Jacek Komuda - Страница 8

Trzecia krew

Оглавление

Na początek jak zwykle trup • Sprawa honoru • Enerdowska spartakiada • Sędzia od Ceauşescu • Zapomnij o Los Angeles • Bratnia popijawa • Najazd Rumunek • Nieproszony gość • Tjost

Warszawa, Zakład Medycyny Sądowej,

ulica Oczki, poniedziałek, 15 marca 1993,

godzina 7.14

Budynek Zakładu Medycyny Sądowej sam rozkładał się jak trup. Ponury, klasycystyczny, pokryty liszajami plam. Spod odłażącego tynku jak zza rozkładającej się skóry wyzierały brudne czerwone cegły. Potłuczony, sfatygowany chodnik przed wejściem nie zapraszał do środka. Wnętrze wyglądało jak połączenie starego uniwersytetu z powiatową komendą policji. Szare, ciemne korytarze, a na zapleczu wysłużone chłodnie do przechowywania nieboszczyków.

Tytus Błażyk wchodził tu z bladą twarzą, jakby miał zostać pacjentem zakładu. Szedł w towarzystwie policjanta w cywilu – z Komendy Wojewódzkiej, niskiego, z czerwoną, nieogoloną gębą. Był też technik, wysoki, chudy, siwe włosy zaczesane na bok i przyklejone do czaszki; na długich, ruchliwych palcach żółte plamy po nikotynie.

– Cykora pan nie miej – gadał. – Brat źle wygląda. Ja tam nie wiem, ale... Zobaczycie.

– Nie straszcie – warknął policjant. – Musimy zidentyfikować ciało.

– Ja tam nic, panie władzo. O, tu leży.

Chłodnia przerażała nie tylko zimnem, ale i wyglądem. Poszczerbione, źle dopasowane kafelki, ściana z aluminiowymi drzwiczkami, jak ze starych radzieckich lodówek. Za przepierzeniem wył silnik, może wentylator. Ciągnęło suchym lodem i śmiercią.

Technik złapał jeden z uchwytów, otworzył. Tytus westchnął i nabrał powietrza, jak się okazało, przedwcześnie. Pracownik kostnicy wyciągnął ze środka metalowe nosze, na których... leżał długi czarny worek – jak kokon otulający ledwie rozpoznawalny kształt człowieka.

– Przykre, panie, będzie – skrzeczał technik. – Popaleńcy to oni tacy zawsze, wisz pan...

Tytus przymknął oczy; otworzył, dopiero kiedy usłyszał chrzęst suwaka i szmer folii.

W worku leżało coś, czego początkowo nie mógł rozpoznać. Sylweta, ogólny zarys człowieka, pokrytego jednolicie zwęgloną skórą. Widok nie był nawet straszny, po prostu dziwny, jakby posąg oblano klejem i obsypano grubą warstwą tłuczonego węgla. W pęknięciach prześwitywała skóra albo bladawe kości.

– To pański brat? – zapytał beznamiętnie gliniarz. – Jakub Błażyk, urodzony dwudziestego pierwszego lutego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku? Poznajecie?

Gadał, jakby myślał, że zmarły miał wypisane na czole datę urodzin, numer dowodu osobistego i PESEL. Tytus pochylił się.

– Wzrost jakby ten sam. Twarzy nie poznaję.

Schylił się jeszcze niżej i wtedy poczuł – a może raczej wmówił sobie, że poczuł – słodkawy swąd spalenizny.

Odwrócił się na pięcie, skoczył do umywalki; mdłości prawie wywracały mu żołądek.

– Panie, gdzie! – jęknął technik. – Do kubła! Umywalka od dawna zatkana. Wody ni ma.

Prawie siłą podsunął mu pod nos plastikowe wiaderko. Jednak Tytus wziął się w garść, zadygotał, przymknął oczy, przełknął napływającą do ust ślinę, oddychał głęboko.

Odwrócił się, dopiero kiedy z ulgą usłyszał szybki chrzęst suwaka. I odważył się spojrzeć na coś, co miało być szczątkami jego brata.

– Wybuch gazu i pożar – gadał monotonnie glina. – Mówiłem panu, pewnie bandyckie porachunki. Nie my robiliśmy sekcję, tylko Anglicy. Przysłali samolotem. Dlatego w takim stanie. Rozpoznaje pan?

– Nie jestem pewien.

– Jakiś szczegół? Brak palca? Na nodze, na ręce? Obrączka?

– Nic nie widzę.

– Chodź pan na chwilę.

Policjant wyprowadził Tytusa do sąsiedniego pomieszczenia. Tu było nieciekawie – lastrykowe stoły sekcyjne, wgłębione, z rowkami do odprowadzania krwi, pod ścianami grube gumowe węże. Przewodnik pstryknął wyłącznikiem starej lampy, wydobył z szafki podłużny szermierczy worek, rozwiązał.


– Poznaje pan rzeczy brata?

Kolejno wykładał na biurko: przepaloną, rozpadającą się skórzaną kurtkę. Potem dwa nadpalone zdjęcia, jedno pogniecione. Tytus od razu wskazał je palcem.

– To Kuby – powiedział smutno. – Jego wszystko.

– Jest pan pewien?

– Tak. – Zdjęcia przedstawiały dwie kobiety, ciemno- i jasnowłosą. – To jest jego narzeczona, Anna Rudzińska... Ta druga... tylko o niej słyszałem.

– I jeszcze jakiś... Hm... Miecz? Brat handlował antykami?

Wyciągnął z worka długą, okopconą, wygiętą łagodnie klingę zwieńczoną przepaloną rękojeścią i kabłąkiem w kształcie litery L.

– Był szermierzem. Znaj, panie, co to szabla. Jego broń – powiedział smutno Tytus.

– No to jesteśmy w domu. Podpisze pan identyfikację?

– Jak trzeba...

Zaszeleściły formularze. Technik zbliżał się niepewnie.

– Nie żebym ja coś, broń Boże... Ale golnij pan sobie seteczkę czystej po tym wszystkim – zagadał. – A jeszcze lepiej dwie. Znam knajpkę...

– Uciszcie się! – mruknął gliniarz, zajęty wypisywaniem kwitu.

Tytus wziął w rękę zdjęcia kobiet.

– Mogę zabrać? Na pamiątkę.

Policjant podniósł zmęczone, czerwone oczy.

– Bierz pan! Śledztwo zakończone. Nie moja sprawa.

Warszawa, sobota, 7 maja 1938,

kwadrans po jedenastej

Silnik chevroleta sedana six dudnił pod maską jak motor czołgu. Podążali Czerniakowską we wczesnomajowym słońcu, wzdłuż rzędów niskich ceglanych kamienic. Komin przy stacji pomp rósł w oczach, w drugą stronę – na Solec – jechały z turkotem wozy naładowane beczkami z browaru Haberbuscha. Za porośniętym dzikim winem parkanem ktoś machał chustą na kiju, przeganiając stado białych gołębi. Po trotuarach przebiegali gazeciarze z „Expressem” i „Kurierem”.

Siedzący obok kierowcy wojskowy z gwiazdkami kapitana na pagonach obrócił się do tyłu, gdzie wciśnięty w skórzaną kanapę, przycupnął spocony mężczyzna. Bez przerwy tarł krótką, szczeciniastą brodę.

– Jak, Stasiu? – zapytał kapitan. – Dobrze?!

– Dobrze? Trzeci raz się spotkam z tym... wariatem. Wiesz, to się już robi zabawne: on i ja.

– Tym razem tylko do pierwszej krwi. Chyba się nie pozabijacie.

Mężczyzna drżącą dłonią sięgnął do kieszeni kurtki, rozpiął guzik na piersi, wydobył fotografię ukazującą szczupłą, wysoką kobietę w białej, marynarskiej, plażowej sukni, z parasolem. Obok stało dziecko, dziewczynka, mała, może trzyletnia, i – co zwracało uwagę – garbata.

Mężczyzna ucałował brzeg karty. Schował ją na powrót. Kiedy zapiął guzik, jego ręce już nie drżały, tak mocno zaciskał je w pięści.

Skręcili w prawo, w ulicę 29 Listopada, przy oficerskim domu Funduszu Kwaterunku Wojskowego. Potoczyli się między niskimi ceglanymi budynkami w stronę koszar Pierwszego Pułku Szwoleżerów. Płaska, biała wartownia, brama na dwóch słupach z latarniami. Wartownik wyskoczył do nich, ale znieruchomiał, kiedy kapitan zamachał przepustką.

Wjechali do środka, skręcili w lewo, wzdłuż rzędu koszarowych, ceglanych budynków. Dzień był gorący, parny, słońce przesłonięte mgłą obłoków, a tylko gdzieś nad Mokotowem kłębiły się i ciemniały chmury.

Zaparkowali nieopodal wrót ujeżdżalni, między dwoma pustymi furgonami. Kapitan wyskoczył pierwszy, otworzył tylne drzwi, pomógł wysiąść koledze. Kierowca, podchorąży, zabrał z deski rozdzielczej rogatywki. Nałożyli je szybko, wygładzili mundury, a potem – krzypiąc wyglansowanymi oficerkami – ruszyli żwirową dróżką do budynku niskiej, szerokiej ujeżdżalni.

Tamci czekali w otwartych drzwiach. Oficerowie w wyjściowych mundurach, bryczesach i butach z cholewami jak szklanki, bez letnich płaszczy. Dwóch poruczników, rotmistrz z Pierwszego Pułku Szwoleżerów – niewysoki, ale gibki, w okrągłej czapce z amarantowym otokiem.

Z boku stał lekarz w kitlu, w furażerce na głowie i okularach na porowatym nosie, obojętny, jakby co dzień brał udział w podobnych scenach. A na czele grupy przyciągał uwagę człowiek w mundurze z generalskim wężykiem, ze srebrnym krzyżem Orderu Virtuti Militari na piersi, w rogatywce na zaczesanych gładko do góry włosach.

Mężczyzna o posągowej postaci i rzymskim profilu, że nie sposób było ominąć go wzrokiem. On był słońcem – pozostali mogli tylko krążyć wokół niego.

Bolesław Wieniawa-Długoszowski, dowódca Drugiej Dywizji Kawalerii. Wyglądał zawadiacko w rogatywce opuszczonej na oczy i nieco przekrzywionej w bok, jakby wyjęty żywcem z karykatury na okładce „Cyrulika Warszawskiego”.

– Witam kolegów – rzekł, wyciągając ręce. – Jakże zdrowie naszego korpusu oficerskiego? Mam nadzieję – uśmiechał się wesoło – że równie dobre będzie po ceremonii, jak i teraz.

– Panie generale... – zaczął meldować jeden z tamtych, ale Wieniawa odgonił go machnięciem ręki.

– Wszystko gotowe, a jakże – mówił, ściskając im po kolei dłonie. – Ja to przygotowałem, bo jeszcze tu rządzę. Do czwartku. Bo potem, wiecie, na Kwirynał!

Zagarnął ich i poprowadził przez ujeżdżalnię, pustą o tej porze, do drugich drzwi, a przez nie na placyk, ogrodzony drewnianymi balami.

– Oto i pole chwały! – zawołał Wieniawa. – Raczcie, panowie sekundanci, sprawdzić. A was poproszę do mnie.

Brodaty mężczyzna i dumny rotmistrz zbliżyli się do generała. Bynajmniej nie po to, aby podać sobie ręce.

– Pan porucznik Stanisław Kasprzycki z Pierwszego Dywizjonu – Wieniawa skinął w stronę brodatego oficera – i pan rotmistrz Samuel Przeździecki, także z Pierwszego... Z mojego pułku szwoleżerów! – zaakcentował dumnie.

Potwierdzili, salutując. Przeździecki, jak stary rębajło, nosił na kciuku dziwny szeroki pierścień-skuwkę zdobiony wizerunkiem trupiej czaszki. Jakby się bał, żeby przeciwnik nie obciął mu w ferworze walki tego najważniejszego palca. Z tyłu sekundanci obchodzili pole, sprawdzali twardość ubitego gruntu, próbowali wytrzymałość barierek.

– Stwierdzam – ciągnął Wieniawa – że mamy tutaj sprawę honorową. Wszystko rozumiem, pan porucznik raczył zbyt długo pocieszać damę pana rotmistrza. A pan Przeździecki ma słuszne prawo zadośćuczynić wymogom honoru w pojedynku na szable, do pierwszej krwi, nieprawdaż?

– Za pozwoleniem, do trzeciej – stwierdził kapitan, który razem z pozostałymi sekundantami wracał z rozpoznania miejsca. – Przypominam, panie generale, że obaj panowie wiodą zadawniony spór, który już wcześniej próbowali załatwić honorowo. Na razie wszakże bezskutecznie. Dwa razy. Ale jak mówią: do trzech razy sztuka.

– Ale dziś oczywiście tylko do pierwszego zranienia – upomniał Wieniawa. – Poczuwam się w obowiązku pouczyć panów, że ciągle możemy zakończyć to wszystko przeprosinami. Ostatecznie my, kawalerzyści, podobnie jak poeci, jesteśmy jedną wielką rodziną. A że czasem czynimy wszystko w galopie...

– Nie! – uciął rotmistrz. – Nie będzie przeprosin.

– Ani przebaczenia – uzupełnił cicho porucznik.

– Zatem, panowie, czy macie pisma, te... mniejsza z tym, nie jestem dobry w pismach, gdybym był, zostałbym kancelistą, a nie ułanem.

– Są protokoły i oświadczenia – rzekł jeden z sekundantów Przeździeckiego, wyciągając z mapnika pliki papierów, spisane i podpisane. – Proszę bardzo, panie generale.

– Zatem do dzieła. Gotujcie się, panowie.

Sekundanci pomogli Kasprzyckiemu i Przeździeckiemu. Zdjęli im pasy, koalicyjki, czapki, zegarki. Oficerowie zostali w samych koszulach; rotmistrz od razu podwinął rękaw aż po łokieć.

– Mam nadzieję – zamruczał Bolo Wieniawa – że będzie inaczej niż we Lwowie, gdzie nasz kolega rotmistrz zaczął i skończył smutno, choć, nie przeczę, honorowo.

– Za pozwoleniem pana generała – mruknął Przeździecki ze złośliwym uśmiechem – wszak po tym poznaje się mężczyznę.

– Chciałbym ustalić reguły – rzekł kapitan – chyba nie ma sensu ograniczać się do cięcia w górną część ciała.

– Oczywiście – westchnął Wieniawa – jesteśmy oficerami, więc sztychy i cięcia w nogi są dozwolone.

– Zgoda!

Porucznik pokiwał głową. Przeździecki uśmiechnął się zimno.

Jeden z sekundantów podał płaskie, długie, okute mosiądzem pudło. Wewnątrz leżały szable, ukryte w błyszczących metalowych pochwach z trzewikami, z płaskim, zamkniętym kabłąkiem przy rękojeści. Zwykłe oficerskie szable. Wieniawa wziął w rękę pierwszą, wyciągnął z pochwy i skrzywił się.

– Panowie – wybuchnął – cóż to za koromysła? Nie będziecie trudzić sobie na to ręki! Czaruś – skinął na adiutanta – przynieś z kasyna nasze szwoleżerskie, te z Leszna, sam wiesz.

Oficer zasalutował i zniknął. Czekali na niego z piętnaście minut, aż Wieniawa, zwany także Bolem i Wieniawesem, zniecierpliwiony podszedł do otwartych drzwi ujeżdżalni. Adiutant wracał zasapany, generał powitał go z otwartymi ramionami. Ujął w ręce dwie lekkie dwudziestkijedynki, wyciągał z pochew z pomocą sekundantów i sprawdzał.

– Mości panowie, nasze pojedynkowe szable. Od Borowskiego z Fabryki Broni na Marymoncie. Lżejsze, krótsze i lepiej wyważone.

Przyskoczył lekarz z flakonem i watą, rozszedł się smród fenolu, kiedy dezynfekował głownie.

Wieniawa zaprezentował broń Kasprzyckiemu. Porucznik wziął tę z lewej. Drugą zabrał Przeździecki. Mocno zacisnął dłoń na rękojeści.

Dżentelmeni byli już gotowi. Stali naprzeciwko siebie; na czole Kasprzyckiego perliły się grube krople potu.

– Moi mili panowie! – Wieniawa stał teraz między sekundantami, nieco z boku, dłoń w rękawiczce uniósł na wysokość twarzy. – Przypominam reguły pojedynku. Na sygnał zajmujecie miejsca, na: baczność! przygotowujecie się. Na: złóż! wyciągacie szable. Na: walcz! zaczynacie starcie. Na: stój! moje lub dowolnego sekundanta, przerywacie akcję. Kopanie, rzucanie bronią, atakowanie po „stój” przerywa pojedynek, a winowajca będzie ogłoszony człowiekiem bez zdolności honorowej. Pojedynek toczycie do pierwszej krwi lub do chwili, gdy któryś z was będzie niezdolny do dalszej walki. Zrozumieliście?

– Tak jest – wydyszał Kasprzycki. Na jego obliczu nie było strachu.

– Możemy zaczynać. – Przeździeckiego jakby wykuto z kamienia.

– Proszę zająć miejsca.

Porucznik i rotmistrz cofnęli się na kilka kroków. Stanęli na wprost siebie, chmurni i zadumani.

– Baczność!

Ustawili się w postawach szermierczych – z wykroczną, to jest prawą nogą wysuniętą do przodu i zakroczną – lewą – obróconą pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w lewo. Kasprzycki schował lewą rękę za plecy, u Przeździeckiego zwisała swobodnie przy boku.

– Złóż się!

Wyciągnęli szable przed siebie. Kasprzycki rozchylał wargi, jakby coś szeptał albo się modlił.

– Walcz!

Ostrza nie opadły od razu. Każdy z walczących uczynił krok przed siebie, potem drugi... Ale Przeździecki nie atakował, z ostrzem szabli skierowanym w dół obchodził Kasprzyckiego krokami bocznymi, jakby próbował ustawić się do ciosu. I tylko raz i drugi – bezgłośnie – jakby przy kartach mówił: sprawdzam, podnosił szablę niby do ataku.

Porucznik nie dał się sprowokować. Czekał, kołysząc się na ugiętych nogach.

Przeździecki wyskoczył do przodu jak wąż! Szybko, gwałtownie, choć opanowany.

Kasprzycki ciął wprost na głowę, szabla błysnęła mu w ręku.

Rotmistrz sparował to piątą zasłoną, odbił cięcie w lewo.

A porucznik zripostował – dał sztych, jak kroczący żuraw. Przeździecki przepuścił go bokiem; po prostu obrócił się w lewo; in quartata, przyjął całą furię wroga, aż ten prawie wpadł na niego!

Zanim się zebrał, szwoleżer mógłby go ciąć po krzyżu. Nie zrobił tego...

– Stój! Stójcie! – krzyczał Wieniawa.

Szabla porucznika zahaczyła o ziemię. Sekundanci przyskoczyli, przytrzymali; kapitan prawie wydarł broń z ręki zdyszanego pojedynkowicza. Doktor zawzięcie dezynfekował ostrze fenolem.

– Siła wyższa – rozłożył ręce prowadzący pojedynek Bolo Wieniawies. – Czysta przyjemność takie cięcia – mruknął cicho. – Przypominają mi się młode lata w Legionach. Kiedy w Krakowie pojedynkowałem się o pannę Sulimę. Boże wszystkich szwoleżerów, cóż to była za kobieta...

– Wznawiamy – rzekł kapitan. – Proszę na pozycje.

Wieniawa dał znać i zwarli się znowu. Tym razem szybciej, zwinniej, bezlitośnie.

Kasprzycki szedł ostro, zdesperowany. Ciął, ale bez zamachu – z prawej i z lewej na przemian. Rotmistrz nagle parsknął zimnym śmiechem. Śmiał się i zbijał wszystko oszczędnymi machnięciami dłoni, samym ruchem nadgarstka...

Raz – z lewej, panowie!

Dwa – z prawej, panowie!

Trzy – panowie!

Cztery... i...

Przeździecki ciął na głowę i uderzył zwodem – zamiast na spocony łeb porucznika – na nogę, płasko, nisko, kurcząc się. Kasprzycki podniósł stopę, ostrze przeszło pod obcasem, prawie zawadziło o but; rozdygotany porucznik ciął z góry – prosto w podgoloną głowę rotmistrza!

Chybił o włos, bo Przeździecki odskoczył na ugiętych nogach, umknął spod ostrza, potykając się, omal nie zawadzając ostrzem szabli o ziemię.

Porucznik spadł nań jak zły cień – rąbnął w pierś, na głowę, potem poprawił w nogi...

Przeździecki obronił się pierwszą zasłoną, z lewej, pionowo, ostrzem w dół. I z tejże samej zasłony jak błyskawica uderzył z dołu, z podlewu – rozchlastał podbródek i brodę wroga z takim impetem, że niemal słychać było, jak cięcie idzie po żuchwie...

– Stój! – krzyczał Wieniawa, darli się sekundanci.

Przeździecki nie słuchał. Szabla sama chodziła mu w ręku; przekręcił ją w nadgarstku niesamowicie płynnie – półmłyńcem i wysuwając rękę w przód, wypunktował w szyję Kasprzyckiego!

...z jego lewej strony, piórem, po gardle, aż z tętnicy trysnęła krew – spieniona, pełna bąbelków!

Nic z tego... W ostatniej chwili nadzorujący pojedynek kapitan podbił rękę rotmistrza, pozostali sekundanci chwycili go pod ramiona. Cios poszedł w powietrze. Rotmistrz szarpał się, coś krzyczał, wyrywał się.

Porucznik leżał na boku, jęczał, zakrwawiony. Doktor przyciskał do rany bandaż, krzyczał o pomoc, o przyniesienie torby. Oczy Kasprzyckiego były puste, nieruchome, ale żył. Przeździecki spoglądał na niego z wrogością.

Patrzący na to wszystko Wieniawa zgniótł i odrzucił egipskiego przedniego. Już wiedział, że ten trzeci z kolei pojedynek między porucznikiem i kapitanem bynajmniej nie zakończy raz na zawsze całej waśni.

Drezno, sobota, 19 maja 1984,

godzina 14.50

Drezdeńska Sporthalle, pamiętająca jeszcze czasy brunatnych sztandarów i hałaśliwych wieców, szumiała jak targ w upalne popołudnie. Spartakiada pomału dobijała do finału mistrzostw drużynowych. W ostatniej walce na planszy dwa na dwadzieścia cztery metry miał zmierzyć się Wiaczesław Sienielnikow z Dynamo Moskwa i Kuba Błażyk z warszawskiej Legii. To była dogrywka, a Polak brał udział w decydującej walce.

Wyświetlacz, wielki i opatrzony napisem DDR, pokazywał 8 : 8, w małych zaś punktach było 62 do 62. Poniżej kręciło się mrowie ludzi w ciemnych dresach z naszywkami ASV Vorwärts, z czerwonym V na żółtym tle, kibicowali tak głośno, że aż musiał ich uciszyć rosły i dumny Niemiec w szarym mundurze NRD-owskiej armii i okrągłej czapce.

Główny sędzia – wąsaty, tęgi Rumun w błękitnawej marynarce – podniósł się i dał znak. Niepotrzebnie, zawodnicy stali już na planszy, na liniach startu, dwa metry od siebie. Każdy w białej kurtce i masce szermierczej. Sienielnikow nisko, w mocnym przysiadzie, krępy i przysadzisty jak ruski tank, Polak bardziej wyprostowany, czujny.

– En garde! – padło z ust Zoltana Obliescu.

Obaj przyjęli postawę szermierczą.

– Prets.

– Oui! Oui!

– Allez!

Wpadli na siebie jak dwie błyskawice, tnąc wąskimi klingami szabel, które zderzyły się z trzaskiem. Sienielnikow pejczował, co było typowe dla jego nacji: ani ładne, ani honorowe, ale za to skuteczne. Uderzał bardziej płazem niż ostrzem, aby gibkie ostrze mogło zawinąć się na przeszkodzie i sięgnąć przeciwnika nawet za zasłoną.

Trzask – jeden, drugi!

Kuba miał farta, całe dziesięć fartów, zbił szablę Sienielnikowa w bok, uderzył z góry!

Rąbnął go w maskę szermierczą z takim rozmachem, że prawie poszły iskry. Sam dostał w rękę, ale poniewczasie; niemal był pewien, że sędzia tego nie uzna.

Publiczność zafalowała – w samym środku trybun zerwała się na nogi grupa Polaków, razem z nimi enerdowcy z ASV Vorwärts, którzy cementowali polsko-niemiecką przyjaźń litrami gołdy, tonami kryształów, dżinsów, walkmanów i kaseciaków przywożonymi zza żelaznej kurtyny. Usłyszał oklaski i gwar, z którego przebijały się okrzyki:

– Wal kacapa!

– Bij ruska!

Były tak głośne, że kolejny Niemiec w czarnym mundurze i czapie okrągłej jak naleśnik popatrzył po publiczności tak posępnie jak przewodniczka uciszająca młodzież w Mauzoleum Lenina.

Owacje były wielkie. Legia wygrała i tylko to się liczyło. Kuba poczuł, że się dusi, zerwał z głowy szermierczą maskę, ścisnął pod lewą pachą razem z szablą. Wyciągnął dłoń do Moskala – co mi tam, pomyślał, trzeba trzymać fason.

Dłoń zawisła w próżni. Zoltan Obliescu wziął mikrofon i oznajmił:

– Werdyktem sędziowskim wygrywa...

Wskazał Rosjanina.

– Wiaczesław Sienielnikow, Dynamo Moskwa!

Krzyk ucichł, Kuba niemal usłyszał jęk zawodu.

I nagle wszystko potoczyło się jakby wokoło, świat obiegł go niczym fala. Złe krzyki publiczności, trener Andrzej Piątkowski, zwany w klubie Pintolem, przedzierający się przez tłum, krzyczący coś do sędziego.

I werdykt, bezlitosny i bezczelny:

– Jakub Błażyk, Legia Warszawa, dyskwalifikacja za zdjęcie maski przed analizą sędziego.

Cyfry migające na wyświetlaczu: GOLD MEDAL CCCP.

Co się stało?

Gwizdy z widowni.

Piątkowski był swój chłop, przyskoczył do sędziego, spierał się, gestykulował. Razem z nim do Rumuna podeszli sędziowie boczni, ale Obliescu rozgonił ich jak jakieś pieprzone kozy w Karpatach. Pozostał tylko Polak, tłumaczył coś, prawie krzyczał.

Cios w plecy. Kuba przegrał. To była właśnie ta chwila, kiedy zaczynał mieć w dupie tę całą sportową szermierkę.

Rzucił maskę szermierczą na planszę i kopnął, aż poleciała na drugi koniec, mijając linię ostrzeżenia i końcową. Z drugiej strony Sienielnikow, niski, kwadratowy typ ostrzyżony na jeża, typowy rusek z Moskwy, spoglądał na Polaka czujnym wzrokiem. Kiedy odwrócił się i odszedł w towarzystwie trenera oraz ruskiej baby w dresie, Błażyk zobaczył na jego głowie drobny ślad krwi. Widać ostrze sportowej szabli także zawinęło się na masce, sięgając karku.

Mała satysfakcja...

Kuba odwrócił się i ruszył do szatni. Nie zwracał uwagi ani na Piątkowskiego, który odesłany do stolika komisji sędziowskiej walił pięścią w blat, ani na kierownika drużyny Korzyca, który prawie siłą odciągał trenera od stołu. Nie patrzył, jak jego maskę szermierczą podniósł brat Tytus, zawsze miły i układny, z burzą ciemnych włosów na głowie – postawionych nad czołem, a z tyłu opadających aż na kark. Ominął kolegów z klubu, którzy chcieli mu pogratulować wygranej walki.

Wyszedł, zostawił cały rozgardiasz za sobą.

Pół godziny później, szatnia

Szatnia i umywalnia drezdeńskiej Sporthalle była ponura jak cała rzeczywistość bloku wschodniego. Szare umywalki, nierówno położone białe płytki na ścianach, żelazne szafki na rzeczy, kratki w podłodze ledwo błyszczały. Na szczęście prysznic lśnił czystością.

Kuba z trudem zdjął ciężką od potu kurtkę szermierczą, wziął z szafki mydło i ręcznik.

Pod prysznicem aż zaklął, bo lunęła woda zimna jak lód, można było ochłodzić w niej flaszkę Blauer Würgera, ale nie zbolałe ciało. Długo czekał na ciepłą. Miał gdzieś całą dalszą ceremonię – na wręczanie medali trener musiał znaleźć sobie kogoś innego.

Usłyszał, jak trzasnęły drzwi, a potem w szum wdarły się dwa podniesione głosy:

– Andrzeju, uspokój się, do kurwy nędzy! Co ty wyprawiasz?!

– Nie ja, ale ten pieprzony sędzia. Widziałeś, co zrobił! Jaka dyskwalifikacja...

– Młody zdjął maskę. Nie mogłeś nauczyć go zasad?!

– Przywalił Iwanowi, aż jucha poszła. Wygrał. Cała widownia za nami!

– Andrzeju, uspokój się, wygrał, przegrał, mówi się: trudno.

– Co trudno! – Kuba rozpoznał głos Piątkowskiego. – Powinno być ostrzeżenie, a nie takie coś.

– Uspokój się. Czasem tak trzeba. Wiesz, świat jest pełen złych ludzi, na których ja nic nie poradzę. I ty też nie. Nie wygłupiaj się, przestań chrzanić! I wycofaj jebany protest!

– Przecież mam rację.

– Ty masz rację, on ma rację i oni mają rację. Tu idzie o inne interesy, nad którymi nie panujemy. I tak masz srebro, to dobrze.

– Nie wycofam!

– Chcesz jechać do Los Angeles? A może ci nie zależy na sekcji?!

– To ma być szantaż?

– To jest tylko prośba – niski, tubalny głos Korzyca, kierownika drużyny, przebijał nawet szum wody, niósł się po całej umywalni.

– Chcesz powiedzieć, że Sandomierski nie wypuści nas do Stanów? Na olimpiadę? Powiedz: jedzie mi tu czołg?

– Powiem, że niektórzy z chłopaków mogą nie dostać paszportów. Co ty myślisz, po tej aferze... no, kurwa, ze złotem. Ledwie ukręciłem jej łeb. Chcesz, żeby było jak ze Żmijewskim i Tramsem?! Po co ci to?!

– Bo ty niczego nie rozumiesz! – wybuchnął Piątkowski. – Tu idzie o honor drużyny. Dziś damy ciała Rumunowi, a jutro będą nas kiwać wszyscy!

– Masz wycofać protest! Rozumiesz?

Piątkowski coś powiedział, ale Błażyk tego nie dosłyszał – szum wody zagłuszył resztę wymiany zdań. Trzasnęły drzwi i zrobiło się cicho.

Przykręcił czarne kurki, wycierał się ręcznikiem. Wolno odsunął postrzępioną zasłonę, wyszedł spod prysznica, sięgnął po ubranie i zamarł.

Wiesław Korzyc, kierownik drużyny na spartakiadę w Dreźnie, stał na środku pomieszczenia, w sfatygowanym, przyciasnym mundurze. Spoglądał na Błażyka zmęczonymi oczami, pod którymi rysowały się wory jak po dwudniowym kacu.

– Słyszałeś – to było bardziej stwierdzenie niż pytanie.

Kuba poczuł tremę, ubierał się szybko.

– Andrzej złożył protest przeciwko decyzji sędziego.

– Ma rację.

– Głupota. – Korzyc wzruszył ramionami. – Świat jest pełen złych ludzi...

– Sami jesteście jeszcze gorsi.

– No, no, mądrala się znalazł. – Kierownik sięgnął po paczkę klubowych, stuknął w dno, wybijając jednego, skasował go, długo gniótł w placach, wreszcie zapalił, nie częstując Kuby. – Przez takich ja potem... Napchacie, kurwa, dżinsów, złota, tych tam płaszczy, a mnie potem w dupę biją.

– Ja nic nie przywożę, kierowniku... Pamiątki. Z bratniego NRD.

– Ty nic się nie bój o to, co dzisiaj. – Korzyc błądził wokół tematu nieszczęsnego meczu. – Powinieneś wygrać, mówię to z ręką na sercu. Ale, kurwa, co ja poradzę. Sam wiesz... Towarzysze enerdowscy są czuli. Musimy docenić bratni wkład... Inaczej byłoby, gdybyś czasem pomógł organom.

– Ja nic nie podpiszę, panie kapitanie – rzekł twardo Kuba. – Nie nadaję się.

– Ale na olimpiadę to byś pojechał. I wiuuu – machnął ręką z papierosem, aż kilka drobinek popiołu opadło na podłogę, i zademonstrował przy tym elektroniczny zegarek Casio na prawym ręku – w szeroki świat. Nie żeby to ode mnie zależało, ale wiesz, jakie na wojewódzkich są upierdliwe urzędasy.

– Jestem szablistą, nie zajmuję się polityką.

– Twój brat może mieć kłopoty – mruknął kierownik. – Niby w wojskowym klubie, a chce założyć warsztat. Prywaciarz. – Uśmiechnął się.

– Też panu odmówił? – zapytał Kuba.

– Tyle państwo wam daje. Tyle – westchnął Korzyc – a tak mało żąda.

– Chyba raczej odbiera. – Błażyk zapiął dres.

Tamten nie odpowiedział. Na korytarzu rozległy się kroki, głosy, nawoływania. A potem gromada kolegów z sekcji szablistów wpadła do środka, gestykulując, krzycząc i wyciągając ręce z gratulacjami do Kuby.

Francja, posiadłość w pobliżu Compiégne,

2 maja 1984, godzina 11.28

Charles zakończył walkę na trawie z przebitymi bebechami. Niedobre pchnięcie – rapierem pod serce, pewnie dodatkowo przez płuca. Leżał, charcząc, pluł krwią. Obok jego ręki spoczywał długi, prosty tasak. Włoski falcion, dobry do ćwiartowania, nie do błyskawicznej walki. Nie sprawdził się.

Doktor niewiele był w stanie zrobić. Przykładał bandaż do rany, tamował krew, próbował reanimować – trudna sztuka bez ambulansu, defibrylatora i sprzętu medycznego. Równie dobrze mógł już teraz zamknąć umierającemu oczy.

– Wykruszają ci się ludzie, Max. – Miller, kwadratowy, łysy i napakowany przydupas najbogatszego sponsora turnieju, nie krył złośliwego uśmiechu. – Wisisz nam trzy koła. W zielonych.

Max szarpnął go za rękaw, przytrzymał.

– Kiedyś nie oddałem?

– Oddałeś. Zawsze honorowo. Przypominam. – Miller wyrwał rękę. – Czep się lepiej swojej kobity. I jedź szukać nowego mięsa.

Max nic nie odrzekł. Wolał określenie „walczący” albo „szampierz”. Ale Miller miał rację. W ostatnich walkach stracił już dwóch zawodników. Słabi... Zbyt słabi.

– Ja ci radzę, szukaj ludzi u ruskich. Za kurtyną. Francuziki jeden szajs – charczał mu do ucha Miller.

– Sam wiem, co zrobić – powiedział powoli Max. Opuścił głowę zrezygnowany. Charles’owi nic już nie mogło pomóc. Chyba tylko modlitwa do świętego Krzysztofa.

Miller miał rację, trzeba szukać nowych ludzi. Ale gdzie? Za ile? I kiedy?

Drezno, sobota, 19 maja 1984,

restauracja Bastei, godzina 19.18

Mimo srebrnego medalu polski blok kompleksu Inter Hotelu w Dreźnie przy Pragerstrasse, opanowany przez szablistów i florecistów z sekcji Legii, był tego wieczoru najweselszym barakiem w socjalistycznym obozie pracy.

Siedzieli w restauracji Bastei przy stołach nakrytych obrusami, blisko lady, za którą królował ekspres do kawy z rękojeściami jak uniesione lufy haubic. Obok stała wiekowa maszyna do napojów ze szklanym baniakiem oraz przezroczysta chłodziarka wyładowana ciastkami i łakociami. Lampy zwieszające się nad stołami przy krańcach sali – o dziwo, okrytymi prawdziwymi obrusami – dawały pomarańczowe światło. Cóż, w końcu był to hotel ekstra prima klasa, dla partyjnych i kagebistów. Dziś na szczęście tylko dla sportowców.

Siedzieli na miękkich, kanciastych krzesłach z Tytusem i resztą zespołu, w towarzystwie Felixa, niemieckiego opiekuna, chudego, wysokiego Niemca w okularach i powyciąganym swetrze, smutnego jak Paulus po upadku Stalingradu.

Niby był powód do radości – srebro w konkursie drużynowym i dwa brązowe w indywidualnych walkach, ale radość psuł ostatni wynik, a sędzia Obliescu doczekał się zgodnych i zgoła nieparlamentarnych wyzwisk.

Zamówili po flaszce, ale najpierw, jak kazała tradycja i kolega Felix, czekał ich – obowiązkowy – Herrengedeck, czyli zakąska dla dżentelmenów, jasne piwo z kieliszkiem wódki.

Kelnerzy nie próżnowali, na stole zjawiła się solanka i niemieckie bockwursty, po nich zaś, nie wiadomo dlaczego, spargel, to znaczy gotowane szparagi z masłem, których zresztą prawie nikt nie jadł. Później wjechały zakąski: talerze z wędlinami, szynką, z zestawem chrzanów, ogórków i pikli, sałatki, jajka w majonezie, odwieczna polska zakąska przechodnia w alkoholowych barach. Bratni enerdowski naród postawił się jak partyjny kacyk na weselu córki. Wjechała Kristall Vodka, prawdziwy cud, bo dobrze zmrożona; cóż, enerdowski sznyt, w końcu bliżej Zachodu niż Warszawa. Polewał oczywiście Tytus. Prosit! Prosit!

– Nie będziecie mnie lubicz – rzekł ponurak Felix – za to, co powiem. Ja mówicz prawda, sama prawda, tylko prawda – uśmiechnął się wymuszenie – słyszał w radio, wasza komitet olimpijski powiedział, że wasza team nie pojedzie na igrzyska do Los Angeles, Ameryka.

– Co takiego?! – zakrzyknął Błażyk. Tytusowi zatrzęsła się ręka, zamiast do kieliszka wylał wódkę na stół. Wielki i toporny Maciek Błaszczykiewicz rąbnął zaciśniętymi pięściami w stół, aż zabrzęczały szklanki.

– Co?!

– Nie pojedżecze na mistrzostwa. Do Los Angeles.

– Jak to? Co za bzdura!

– Mówili – ciągnął Niemiec – ze względu na sytuację polytyczną. Dołączyliście do nas, u nas przecież też nie jedziemy.

Najpierw zapadła cisza, potem ktoś zaklął, uderzył pięścią w stół, inny jęknął cicho: „Chrzani szwab!”. Nastroje runęły jak domek z kart.

– Pierdolony Renke – jęknął Dołek, to znaczy Michał Dołecki, florecista – po co było się szykować i harować na zgrupowaniach.

– Buduje nam partia drogi do sportu – mruknął Tytus. – Tylko iść, kurwa, nie ma dokąd.

– Pewnie zrobią własne igrzyska w Moskwie – powiedział Błaszczykiewicz. – I tyle – pokazał gest Kozakiewicza – zdobędziemy!

Restauracja wybuchła wrzawą głosów, każdy chciał coś powiedzieć, komentować; ci, co nie wiedzieli, chcieli się dowiedzieć i coraz to nowy jęk zawodu wznosił się pod sufit.

Błażyk w milczeniu wychylił literatkę wódki; koniec marzeń, koniec złudzeń. Co jeszcze wymyśli generał? Mamy stać na baczność na każde pierdnięcie Czernienki?

– Pij, braciak. – Tytus przechylił butelkę Blauer Würgera, „niebieskiego dusiciela”, nalewał do kieliszka. – Wiem, że liczyłeś na wyjazd, a teraz... Ot, polecieli ruskie w kosmos.

– Wszyscy?

– Tylko dwaj. Z Hindusem na pokładzie.

– To co mi dupę zawracasz. Lej wódkę.

– To wszystko za tę poprzednią olimpiadę – odezwał się Dołek. – Jak, kurwa, Amerykańcy zbojkotowali Moskwę, to teraz kacapy nie pojadą do Ameryki. Tylko dlaczego my?!

– Chcesz podważać wieczną przyjaźń z sowieckim narodem?! He, he – roześmiał się Tytus i zaczął odgrywać jak w kabarecie. – Pamiętacie, jak Breżniew rozpoczynał olimpiadę? Stanął na mównicy, wyciągnął kartkę i: „O!”. A wszyscy klaszczą! Na to on znowu: „Oo!”. – Tytus złożył usta w kółko i wytrzeszczył oczy. – Widownia szaleje, KC bije brawo. Breżniew: „Ooo!”. Na to przyboczny Breżniewa szeptem do niego: „Pst – położył palce na wargach – towarzyszu sekretarzu. Czytajcie tekst niżej. Bo to są kółka olimpijskie!”.

– A wiecie – zagaił ktoś z boku – dlaczego przed Czernienką zawsze stoją cztery mikrofony? Jednego się trzyma, drugim podają mu tlen, a przez trzeci dyktują przemówienie.

– Hej, Felix. – Tytus nalał Niemcowi wódki, siadł przed nim na krześle ustawionym oparciem do przodu i pokiwał palcem. – A znasz odpowiedź na takie pytanie? Na co umarł Breżniew?

Felix niepewnie kręcił głową, a reszta się śmiała.

– Na... he, he, na szczęście!

Felix rozejrzał się.

– Wy się nie boicze... tak mówicz?

– Pij, szwabie!

– Jaki Szwabie? Ja nie ze Szwabii, ja z Berlina, mylicie mnie z kimsz inny. Szwabia to jest Bundesrepublik Deutschland.

– Każdy Niemiec to szwab... A każdy szwab faszysta! Twoje zdrowie! Prosit!

Felix wypił, chuchnął, popił lemoniadą ze szklanki, a potem odstawił kieliszek na krawędź stołu, do góry dnem.

– Towaszysz Honecker tak pije – rzekł ze słabym uśmiechem – i odstawia, żeby nikt nie oszukiwał.

– Wiesz, jak się pije po szlachecku? – zapytał Jakub.

Niemiec pokręcił głową, więc starszy z Błażyków złapał kieliszek szwaba, jednym ruchem ułamał nóżkę i wręczył resztę osłupiałemu Felixowi.

– Lejcie mu, lejcie! – zachęcał kolegów Kuba. – Do dna. To jest kulawka polskiego pana! Żeby nikt nie mógł jej odstawić po napełnieniu.

Niemiec z rozpaczą i przerażeniem wpatrywał się w kieliszek, do którego wolno i nieubłaganie wlewała się biała śmierć i muza poetów, literatów i sportowców.

– Na zdrowie! Na zdrowie! – huczało zewsząd.

Cóż było robić – Polak każe, Niemiec musi, zwłaszcza gdy Polaków zgraja. Krzywiąc się, wychylił zawartość, odstawił kieliszek, a Jakub z litości podał mu na widelcu solidny kęs szynki.

W tle śpiewali floreciści, wkurzeni postawą komitetu olimpijskiego, nie przejmując się nikim i niczym, a zwłaszcza obecnością czerwonego gestapo:

Jak dobrze nam, gdy kwietną wiosną

Wśród zieloniutkich idąc łąk,

Śpiewamy naszą pieśń radosną,

Sowieckich trupów widzieć rząd.

Jak dobrze nam upalnym latem

Pacyfikować ruską wieś.

W opłotkach krążyć z automatem

I popod strzechy ogień nieść.

Niemiec był nieźle podpity, oczy miał szkliste, kiwał się na krześle.

– A posłuchajcie – zagaił konspiracyjnym szeptem – przywieźliście te całe... kiliszki? Kryształy? Komplety i... kawę!

– Smieny i walkmany masz?

– Są, są... Zegarki też mam Casio, inne też.

– A łożyska? – zapytał Tytus. – Do wartburga?

– Łoszy... Co?

– Die Lager für Auto – uzupełnił nieskładnie młodszy Błażyk.

– Ja, ja. Tak, tak. Są.

– Przywieźliśmy farelki. Ciepło wam będzie w krzyżackie zadki!

– To machniom – skwitował Kuba. – Skończymy pić i idziemy.

– Topra wasza kawa, nasza – Felix złapał szklankę z lemoniadą, wylał trochę do popielniczki, bo wszyscy kurzyli, że siekiera wisieć mogła, zamieszał czubkiem noża – bo nasza... o, to jest nasze kaffee-mix.

– Honecker Krönung – prychnął Tytus.

Niemiec, jakby lekko przerażony, położył mu rękę na ustach, rozglądał się, ale Kuba odsunął ją natarczywym gestem.

– Co się boisz! Tu sami Polacy.

I rzeczywiście w tle brzmiała dalsza część pieśni:

Jak dobrze nam złotą jesienią

Ozdabiać ludźmi rzędy drzew,

Patrzeć, jak łuny się czerwienią,

Mieć na cholewach świeżą krew.

Jak dobrze nam, gdy mroźną zimą

Jak mamy jeńców z KaBeWu,

Polanych wodą wiązać liną

I czekać, aż się zmienią w lód.

Niemiec kiwał głową, przysypiał. Tytus sięgnął po flaszkę, ale brat zatrzymał go.

– Daj spokój, musimy pogadać.

– O co chodzi, braciak?

– Co ty, warsztat zakładasz? Te łożyska...? Po co ci?

– Braciak, kurwa, nigdzie w kraju nie kupisz łożysk do wału do wartburga. Teściowi potrzebne, klientów już cała kolejka!

– Teściowi?

– Wiesz, chyba będę się żenił – zakomunikował Tytus z poważną miną. – Mariolka Niewiadka, chyba ją znasz. Ładna, miła, chodzi na dyskoteki. Jej stary ma warsztat, który pewnie przejmę i chyba – roześmiał się, klasnął w ręce – braciak, ja się zakochałem.

– Matka już wie?

Tytus skrzywił się.

– Rodzina dowiaduje się ostatnia. Mam nadzieję... – zawiesił głos Kuba – że nie złapała z tobą wróbelka.

– Nie, skądże – zapewnił Tytus ze szczerym uśmiechem. – Czekaj, popatrz, za tobą.

– A co z szermierką?

– Wiesz, nie mam już serca. A żyć przecież trzeba...

– Obiecałeś matce...

– Rumunki przyszły! – Tytus rozpromienił się i zerwał z krzesła. – Patrz, braciak, mówię ci, mamy dzisiaj pieruńskiego farta.

I rzeczywiście w restauracji zagęściło się nagle od czarnowłosych i czarnobrewych dziewcząt, bo na wódczane pole bitwy nadciągnęła lekka kawaleria – drużyna lekkoatletyczna z zaprzyjaźnionego CSM Baia Mare.

Tytus był jak rekin wpuszczony do basenu pełnego pięknych brzanek. Bez żadnych kompleksów przyklepał opadające aż za kark włosy i zanurkował w tłumie dziewcząt, mówił coś do nich, zapraszał, przywołał wielkopańskim gestem kelnera, coś tłumaczył, a przecież nie znał rumuńskiego!

I tu pokazywała się czasem czarująca, czasem irytująca cecha młodszego brata Błażyka: jego nieustająca pasja do płci przeciwnej. Czasem znikąd w ciągu pięciu minut potrafił znaleźć i usidlić piękność, która na Kubie nawet nie zatrzymałaby wzroku.

Jak on to robił, pozostanie jego największą tajemnicą.

W każdym razie wrócił, zagarniając rękoma gromadkę dziewcząt.

– Ober! Ober! – krzyczał wielkopańskim gestem i już zamawiał: butelki musującego wina Rotkäppchen, kawę, ciastka i lody, koniecznie lody. Bo kto nie lubi lodów!

I zaraz rozdzielał dziewczyny między szablistów – Kubie przypadła szczupła dziewoja o okrągłej twarzy, w starej, spłowiałej koszulce CSM Baia Mare i rozpiętej bluzie od taniego dresu. Poderwał się, podsunął krzesło, zaprosił.

– Czego się napijesz? – zapytał, wiedząc, że nawet gdyby stanął na uszach, nigdy nie będzie choćby w połowie tak przebojowy jak Tytus. – Do you speak English?

– Numele meu este Anna – odpowiedziała z czarującym uśmiechem. I z całej konwersacji miał tylko na pocieszenie jej imię. Uśmiechnął się zatem i nalał wina. A wtedy niespodziewanie dziewczyna sięgnęła po kieliszek. Wolała czyściochę, równiacha. Kuba usiadł więc i niespodziewanie dla samego siebie pocałował ją w rękę.

– Aş dori o sticlă de... votca – powiedziała cicho. Kuba rozpromienił się. Coś jednak rozumiał z tego rumuńskiego.

Drezno, Inter Hotel, godzina 21.45

Nikt inny, tylko właśnie Tytus zaciągnął ich do pokoju; po prostu wstał i zagarniając swoją Rumunkę, zabrał ze sobą także brata. Kuba kurtuazyjnie podał rękę dziewczynie, która – o dziwo – poszła. Młodszy Błażyk nie był aż tak delikatny, po prostu podniósł swoją niewiastę z krzesła, ale on potrafił zrobić to w sposób doskonały: zarówno zdecydowanie, jak i zarazem tak lekko, że żadna mu się nie opierała.

Jazda windą dłużyła się, jakby wyjeżdżali z kopalni, korytarz był ciemny. Jakub zabrał ze sobą flaszkę, Tytus aż dwie. Rozeszli się w przeciwne strony, już przed drzwiami Błażyk objął dziewczynę lewą ręką, prawą szukał klucza. Wsunął go w zamek, przekręcił, niespodziewanie jednak drzwi stawiły opór. Szamotał się z nimi chwilę, aż wreszcie uświadomił sobie, że... są otwarte.

Wszedł do pokoju i zobaczył światło lampy. Poczuł słodkawy dym, który na pewno nie pochodził z papierosa. Zobaczył mężczyznę z grubym cygarem w ręku, siedzącego przy stoliku. Intruz mościł się w fotelu jak prawowity właściciel pokoju. Błażyk zdębiał – cofnął się, chcąc sprawdzić numer, ale nieznajomy odezwał się.

– Proszę bliziej, monsieur Blażyk. Nie, nie pomylił się pan.

Jakub podszedł do stolika, zmieszany. Dziwny gość wstał, podał mu rękę. Był małego wzrostu, o włosach zaczesanych do góry, z przedziałkiem po lewej stronie, w prążkowym garniturze, w mokasynach, z kieszonki na piersi wystawał mu skrawek kraciastej chustki. Sprawiał wrażenie lowelasa i cwaniaka; z pewnością nie przypominał enerdowca ani Polaka, a gdyby dać mu butelkę wina do ręki i gawroszkę na głowę, wyglądałby jak typowy Francuz, zresztą taki miał akcent. Kuba wyczuwał go dobrze, bo znał francuski, może nie na tyle, aby czytać w oryginale Balzaca, ale wystarczająco, by powiedzieć pannie, że ma coś zrobić po francusku, a natrętnemu sutenerowi na placu Pigalle, aby spadał na krzywy ryj.

– Czego pan chce?

– Chcę tylko porozmawiać, aby prziedstawić... ofertę.

– Pan wybaczy – Jakub wskazał drzwi – jestem z damą, a pan włamał się do mojego pokoju jak zwykły złodziej.

– Jeśli chce pan żyć jak człowiek i wyjechać stąd daleko, poświęci mi więcej czasu niż tej biednej dziewczynie. Zapewniam, zie się opłaci. Proszę, niech pan siądzie.

– A pan niech lepiej wstanie. Chcecie mi grozić? Rozmawiałem z Korzycem i powtarzam: nie będę...

– Nie przychodzę ze Stasi ani z KGB, jeśli o to chodzi. Widziałem pana walkę i jestem pod wrażeniem. Chcę panu zaproponować dobrze płatną pracę. Pan świetnie fechtuje, a ja znam ludzi, którzy mają nietypowe hobby. Lubią oglądać prawdziwe walki, walki mężczyzn. Walki prawdziwych wojowników, a mają – rozłożył ręce, prezentując harmonię nieistniejących banknotów – baaardzo duże pieniądze. Oczywiście nie tutaj, ale w Europie, we Francji.

– Chce pan zatrudnić mnie w jakimś klubie?

– Chcę, żeby pan walczył dla mnie. Walczył naprawdę.

Błażyk uśmiechnął się. Oto miał przed sobą świra, nagabywacza, no, diabli wiedzą kogo.

– Co znaczy naprawdę?

– Prawdziwą bronią.

– Zatem to, co trzymałem w ręku na spartakiadzie, to było...? Szpadel? Pogrzebacz?

– Prawdziwe znaczy historyczne. Prawdziwe jak zabawa dla dorosłych mężczyzn za godziwe pieniądze.

– Pan wybaczy, ale nachodzi mnie po nocy, a mnie nie interesują jakieś pokazy.

– Zatem woli pan całe życie przegrywać? Oglądać tryumfujących sowieckich towarzyszy? W moich walkach sędziuje Fortuna, tam nie ma miejsca dla takich śmierdzących Obliescu. Chce pan zostać jej wybrańcem? A przy okazji wolnym i bogatym człowiekiem?

– To trudna decyzja, pan wybaczy, nie czas, nie miejsce, żeby o tym rozmawiać.

– Rozumiem, ale gdyby zmienił pan zdanie i walczył w Tjoście, proszę zadzwonić, tu ma pan wizytówkę. – Położył na stoliku skrawek papieru. – Płacę pięć tysięcy dolarów za pierwszą próbną walkę po mojej stronie. Załatwiam też formalności związane z wyjazdem. Pan jest z Warszawy?

– Z Piastowa.

– A, to proszę. – Zabrał wizytówkę i wyciągnął zupełnie inną, położył na stoliku. – To numer do mojego człowieka w stolicy.

– Pan jest Polakiem?

– Francuzem. Proszę mówić do mnie Max.

– Świetnie pan mówi...

– I jeszcze uważniej słucham. – Mężczyzna wstał. Sięgał Kubie do ramienia. – Dziękuję, że poświęcił mi pan czas. Dobrej zabawy.

– Za co tyle pieniędzy? – wyrwało się Błażykowi.

– Przypominam: za prawdziwą walkę – powiedział Max. – Pojedynek bez masek i kurtek. Do krwi, może nawet na śmierć, choć oczywiście zwykle do tego nie dochodzi. Życie za życie. Do widzenia.

Wyszedł przez drzwi szybko, cicho i delikatnie, jakby naprawdę nie chciał naruszać prywatności Polaka. Na stoliku została jego wizytówka, zapach cygara i... niepokój.

Kuba obejrzał się za dziewczyną, ale już jej nie było. Odeszła w trakcie albo na początku rozmowy. Skoczył do drzwi, wyjrzał, ale korytarz był pusty.

Był sam. Mógł tylko wrócić do knajpy albo otworzyć butelkę i walnąć sobie pożegnalną setkę, a potem pójść spać.

Wybrał to drugie.

Ostatni honorowy

Подняться наверх