Читать книгу Paragraf 148 - Jacek Ostrowski - Страница 5

Оглавление

LATA SIEDEMDZIESIĄTE

Już trzeci dzień tak lało, ale jak na jesień było dość ciepło. Wieczór, ciemno, pusto na ulicach, zarówno sklepy, jak i kościoły zamknięto na cztery spusty. W świetle nielicznych latarni i barwnych neonów wystawowych można było ujrzeć jedynie pojedynczych przechodniów przemykających ulicami zasypiającego Płocka, dziś prowincjonalnego miasteczka, kiedyś stolicy, siedziby Piastów Mazowieckich, władców Polski.

Ulicą Sienkiewicza podążała kobieta. Nie kryła się przed deszczem, nie miała parasola, czy nawet czapki. Dawno już kompletnie przemokła, woda chlupała jej w butach. Nagle nieznajoma schyliła się i je zdjęła, teraz szła boso. Najwyraźniej nie zraził jej chłód betonowych płyt chodnika. Zatrzymała się przy kiosku Ruchu nieopodal Płockiego Domu Towarowego, przy skrzyżowaniu z Tumską.

– Dobry wieczór, pani Anielo. Jest może wata? – spytała kioskarkę.

Ta, widząc kompletnie przemoczoną klientkę, załamała ręce.

– Dobry wieczór, pani mecenas. W taką pogodę lepiej siedzieć w domu. Ale pani zmokła! Niestety nie ma, zabrakło. Dostawa ma być w przyszłym tygodniu.

– Źle jest żyć w okowach konieczności, żadna jednak konieczność nie zmusza nas do życia, powiedział kiedyś Seneka. Może trzeba sobie w łeb strzelić? To co mam sobie w majtki włożyć, snopek? Te sprawy nie poczekają tydzień. Komuchy myślą, że jak kobietę posadzą okrakiem na traktorze, to jej macica wypadnie i fiut wyrośnie, czy co? Mamy swoje babskie potrzeby, prawda?

Pani Aniela rozejrzała się nerwowo wokoło.

– Pani mecenas, proszę nie tak głośno, bo ktoś usłyszy.

– Kochana, a co mi mogą zrobić? Ręce już opadają na to wszystko. Jak tu się nie denerwować, no powiedz? W aptece była tylko lignina, wzięłam paczkę, ale to nie to samo, sama pani wie. Papierosy dostanę? Bo może też ich zabrakło.

Adwokatka wewnętrzną stroną dłoni zgarnęła z twarzy strużki wody uporczywie zalewające jej oczy.

– Jakie podać? Te, co zawsze?

– Tak, ekstra mocne bez filtra i zapałki. Tylko może te droższe, sztormowe, bo zwykłe są gówno warte, co trzecia się zapala.

– Szkoda zdrowia, pani mecenas, lepiej wypić kieliszeczek czegoś mocniejszego. Mój stary palił te same fajki co pani. Płuca mu pękły i już rok minął, jak skończył pod szpadlem grabarza. – Kioskarka się przeżegnała.

– Conquiescat in pace, niech odpoczywa w pokoju. Przeciwko mocy śmierci nie ma ziół w ogrodach, jak mawiali filozofowie – rzekła prawniczka i zaraz dodała: – Pani Anielo, każdego diabli wezmą, a jedynie kwestią otwartą jest kiedy. Ile płacę?

* * *

Trzasnęły drzwi wejściowe. Zuza Lewandowska weszła do kamienicy, po omacku sięgnęła do włącznika oświetlenia. Kilka razy go nacisnęła i nic.

– Kurwa mać, znów ktoś ukradł żarówkę – zaklęła szpetnie pod nosem.

Zaczęła się wspinać po schodach po omacku, ostrożnie. Co chwila potykała się na stopniach. Były wyślizgane, zniszczone. Dom stary, jeszcze przedwojenny, o remoncie dotąd nie słyszał, a teraz pod administracją państwową jest tylko gorzej.

„Tyle lat tu mieszkam i zawsze to samo. Przeklęte złodziejstwo. Dlaczego nie zostałam prokuratorem? Bym im te żarówki w tyłki powkręcała” – pomyślała Zuza.

Zabłysło światło w mieszkaniu, klucze spadły z hukiem na blat biurka, po nich rozerwana paczka ekstra mocnych bez filtra i zapałki. Po pokoju rozszedł się zapach tlącego się papierosa. Stary skórzany fotel pamiętający ojca Zuzy – starego Lewandowskiego, legendarną w powiecie papugę – zaskrzypiał pod ciężarem kobiety. Po chwili na blacie znalazły się jej nogi. Zadzwonił telefon. Spojrzała z niechęcią na aparat, ale sięgnęła po słuchawkę.

– Zuzanna Lewandowska, słucham.

– Pani mecenas? Mówi Piosik.

Co za Piosik? Nie pamiętała człowieka. Czego mógł od niej chcieć o tak późnej porze?

– Nie przypominam sobie.

– Nie pamięta mnie pani? Broniła mnie pani cztery lata temu, groziło mi dziesięć lat odsiadki, dostałem pięć. Chciałbym się odwdzięczyć.

Faktycznie, broniła tego hultaja. Jak mogła zapomnieć? Jarzębowski go oskarżał. Oj, poszło wtedy z panem prokuratorem w sądzie prawie na noże. Dopiero miesiąc po sprawie zawarli rozejm, to było na kolacji w Nowoczesnej, później wspólne śniadanie i burzliwy romans, ale to stare dzieje, przeminęło z wiatrem.

– A tak, teraz wiem, dwieście dziesięć paragraf jeden. Kradzież z rozbojem. Już wyszedłeś?

– Tak, za dobre sprawowanie wypuścili mnie przed czasem. Mam dla pani telewizor, kolorowy, nowiutki w oryginalnym kartonie.

Spojrzała na swojego rubina – wielki grzmot, wprawdzie podobno co drugi wybuchał, obracając mieszkanie w perzynę, ale ten jej służył wiernie.

– Dziękuję, ale nie planuję takiego zakupu, stary mi jeszcze działa.

– Ale to prezent, jowisz. Taki jak zachodni z Peweksu, nie jakiś ruski złom.

– Piosik, do kurwy nędzy, co ty mi proponujesz!? Jak cię złapią, to jako recydywa dostaniesz drugie tyle i ci odwieszą zawiasy. Nie dzwoń więcej do mnie, a już na pewno nie z czymś takim. Dobranoc!

Kobieta trzasnęła słuchawką o widełki. Niespełna rozumu. Idiota! Podniosła się z fotela z zamiarem udania się do łazienki. Po drodze dotknęła pieca, kafle zimne. Sprzątaczka znów nie napaliła, doigra się w końcu.

Drzwi do toalety były zamknięte, ktoś tam siedział, zaryglował się w jej łazience. Walnęła pięścią ze złością.

To wszystko przez czerwonych. Po wojnie komuniści wbrew woli Lewandowskich dokwaterowali im do mieszkania sublokatorów. Rodzice Zuzy odeszli już z tego świata i teraz sama musiała się z nimi męczyć, dzielić łazienką i przedpokojem. I jak tu nie kląć tych czasów?

– Czego tam? – Usłyszała głos Borkowskiej.

– Pośpiesz się! Mam się zesrać w gacie?

– A, to pani mecenas, już kończę.

Zgrzytnął zamek, łazienkę opuściła kobieta w szlafroku i w wałkach na głowie.

– Wolne!

Zuza nic nie rzekła, jedynie rzuciła jej nienawistne spojrzenie.

* * *

Butelka pliski się przechyliła, trunek polał.

Lewandowska siedziała na kanapie i obracała kieliszek w dłoni. Dopadła ją chandra. Lata mijały, a ona wciąż broniła jedynie drobnych opryszków, nie miała żadnych dużych spraw na koncie, choć była tak głodna sukcesów. Do dziś nie sprawdziła się jako adwokat i jako kobieta. Nie lubiła sukienek, chodziła w spodniach, nie cierpiała szpilek, choć buty uwielbiała, na nogach rosły jej kłaki, z którymi wciąż walczyła niczym Don Kichot z wiatrakami, piła na równi z mężczyznami, papierosy paliła najmocniejsze, włosy nosiła długie, ale tylko dlatego, że brakło jej cierpliwości na fryzjera.

Często w takich momentach myślała o mamie – jej też się w życiu nic nie udało. Jaka matka, taka córka, powiadają.

– Kurwa mać! Kurwa mać! Kurwa mać!

To czerwona ara, Zuzanna dostała ją od klienta. Sukinsyn zakpił sobie z niej, i to w żywe oczy – papudze ofiarował papugę, w dodatku w znienawidzonych przez nią barwach. Oryginalne podziękowanie za kawał dobrej roboty, za wybronienie go od pudła za czyn z artykułu 152, czyli nieumyślne spowodowanie śmierci człowieka. Owszem, ten ptak to cenny prezent, ale kłopotliwy. Ary na wolnym rynku kosztowały krocie, tylko po cholerę była jej ta czerwona papuga? Początkowo trzymała ją w kancelarii, ale wspólnicy pieklili się, bo ptaszysko nie dawało im pracować, kłapało dziobem na lewo i prawo. W końcu dali jej ultimatum: albo oni, albo ptaszysko. Wolała ich, więc chcąc nie chcąc zabrała ptaka do domu.

– Kurwa mać, Zuza! Kurwa mać, Zuza! – krzyczała ara.

– Zamknij się w końcu!

– Zamknij się! Zamknij się!

* * *

Tego dnia było bardzo zimno. Powiało od północy mroźnym arktycznym powietrzem i to wystarczyło, żeby w jednej chwili zmienić zieleń przyrody w sterty brunatnych obumarłych roślin. Nikt tego jeszcze nie uprzątnął, wszędzie na chodnikach, trawnikach, jezdni zalegały tony mokrych pożółkłych liści, a silny wiatr przewalał je z miejsca na miejsce.

Słońce już dawno zaszło. Płock sprawiał wrażenie miasta kompletnie wyludnionego, chodniki puste, a jedynie jezdnią przejeżdżały nieliczne samochody.

Słoneczną – długą, choć wąską uliczką willową – przemykała skulona postać. Była to kobieta. Zdradzały ją zarówno jej figura, jak i charakterystyczny stukot obcasów damskich butów. Latarnie skąpo oświetlały ulicę, z półmroku wynurzały się jedynie kontury domów, wiatr wył, psy ujadały, klekotały poluzowane rynny, gdzieś z oddali doszedł łoskot przewracającej się stalowej beczki. Kobieta co rusz przystawała i oglądała się za siebie, tak jakby czuła czyjś oddech na plecach. Próbowała biec, ale po chwili przystawała, dysząc ciężko. Zatrzymała się u zbiegu ulicy Słonecznej ze Słowiczą.

W głębi ogrodu stał dom, nieduży, parterowy, przykryty ciężką glinianą dachówką, w świetle pobliskiej latarni błyszczała jej świeża politura. W oknach się świeciło. Kobieta ponownie się rozejrzała, po czym naparła dłonią na furtkę. Zawiasy zaskrzypiały i nieznajoma weszła na posesję. Udała się na tył willi. Znała ten teren, wiedziała, gdzie jest wejście. Ponownie zaskrzypiały zawiasy furtki – ktoś szedł w ślad za nią. Kobieta rzuciła się biegiem do przodu. Miała ledwie metr do szerokich, drewnianych drzwi. Wyciągnęła rękę, chcąc chwycić kołatkę, ale zabrakło niedużo, kilku centymetrów. Tuż za nią jak spod ziemi wyrosła postać w długim przeciwdeszczowym płaszczu z kapturem skrywającym jej twarz. W świetle lampy zabłysło ostrze noża, stalowa klinga przecięła powietrze i z impetem wbiła się w plecy kobiety. Z ust ofiary wydobył się jedynie cichy jęk. Resztką sił chwyciła się kurczowo kołatki, ale po chwili puściła ją i osunęła się wolno na ziemię. Morderca tak jak się niespodziewanie zjawił, tak i teraz niepostrzeżenie rozpłynął się w mroku nocy. Wiatr wzmógł się, zawodził niczym tłum potępionych, żółto-brunatne liście opadały powoli na nieruchome ciało.

* * *

W salonie grał telewizor, a na kanapie z głową wtuloną w poduszkę chrapał mężczyzna.

– Idź otwórz, ktoś chyba puka do drzwi. – Z kuchni dobiegł kobiecy głos.

Mężczyzna nawet nie drgnął, dalej spał w najlepsze.

– Ktoś jest przy drzwiach. Andrzej, rusz się, bo ja mam utytłane ręce! – tym razem krzyknęła kobieta.

Poskutkowało – chrapanie ucichło, a mężczyzna się poruszył, po chwili zaś otworzył oczy i przeciągnął się leniwie. Marta stała przy kanapie z rondlem w dłoni.

– Znów śpisz? Nie można tak ciągle leżeć na kanapie. W piwnicach bałagan, że można się zabić, na schodach stoją jakieś pudła, a przy garażu oberwała się rynna i woda leje się na chodnik.

– Idę już, idę.

W końcu Andrzej dźwignął się z kanapy, włożył kapcie i mrucząc coś niezbyt cenzuralnego pod nosem, poszedł do przedpokoju. On nic nie słyszał. To pewnie wiatr hula po rynnach. Albo kot sąsiada. Wciąż się tu kręci i psoci. Weźmie w końcu kij i go pogoni.

Otworzył jeden zamek, drugi, na końcu odciągnął zasuwę i pchnął drzwi. Przenikliwe zimno wdarło się do wnętrza domu. Za drzwiami, tak jak przypuszczał, nie było nikogo. Zamierzał je szybko zamknąć i wtedy jego wzrok spoczął na trawniku przed wejściem.

Zobaczył leżącą kobietę. Długie kruczoczarne włosy częściowo zasłaniały jej twarz, ale poznał od razu. To jego sekretarka. Nie ruszała się. Co się jej stało? Zasłabła? Schylił się, żeby jej pomóc się podnieść, i wtedy ujrzał nóż tkwiący w jej plecach. Sam nie wiedząc czemu, chwycił za rękojeść i go wyrwał. Teraz dotarło do niego, że źle zrobił, i był tym przerażony. Boże, co począć? Złapał Grażynę pod pachy, wciągnął ją do domu i zamknął szybko drzwi.

– Kto to był? – Usłyszał głos Marty, a w chwilę potem jej przerażający krzyk. Kobieta stała w progu kuchni oparta o futrynę. Przerzucała spojrzenie z ciała na nóż w ręku męża, z noża na ciało, wzrok zatrzymała na Andrzeju.

– Jezu, coś ty zrobił?!

– To nie ja! Marta!

Wypuścił nóż z ręki i podszedł do żony, ale ona cofnęła się raptownie, była śmiertelnie wystraszona. Widziała świeżą krew na jego dłoniach.

– Wiesz, jak było. Obudziłaś mnie i kazałaś mi otworzyć drzwi. Grażyna leżała na progu. Chciałem jej pomóc, ale ona już nie żyła.

Mężczyzna miał łzy w oczach.

– Uwierz mi – skomlał.

– Nie żyje? Sprawdziłeś? Może tylko straciła przytomność. Wezwijmy karetkę.

– Na sto procent, sprawdziłem tętno.

– W takim razie trzeba zawiadomić milicję, i to natychmiast.

Telefon wisiał na ścianie, kobieta sięgnęła po słuchawkę, ale Andrzej chwycił ją za rękę, cały się trząsł.

– Poczekaj! Co robisz? Przemyślmy to. Nie róbmy nic pochopnie.

– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim ją tu wciągnąłeś. Teraz to już musztarda po obiedzie. Wzywam milicję, musimy to jak najszybciej zgłosić. Chyba że znasz inne rozwiązanie? Jeśli tak, to słucham.

– Marta, oni nam nie uwierzą. Wszędzie są moje odciski palców, zamkną mnie za zabójstwo. Dostanę dożywocie, a w mamrze nie przetrwam nawet miesiąca. Tam sam element, będą mnie bić i gwałcić.

– No to czemu tykałeś się tego noża? Czemu wciągnąłeś tu tę kobietę? Trzeba było niczego nie ruszać. Dlaczego jej ciało leżało przed naszymi drzwiami? Wytłumacz mi to, do cholery!

Żona zarzuciła go pretensjami i miała rację. Dlaczego jej nie zawołał? Ona by wiedziała, co zrobić. Jako córka prokuratora miała styczność z różnymi sprawami, ojciec nieraz opowiadał jej o swoich dochodzeniach, a bywało, że zabierał ją na oględziny miejsca zbrodni. Była z tym otrzaskana jak mało kto.

– Nie dzwoń, pozbędę się ciała. Nikt tu Grażyny nie widział – błagał ją.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Chce mu się żartować czy mówi poważnie?

– Czyś ty zwariował? Mamy w to brnąć głębiej? Jeśli tak zrobisz i to się wyda, to wtedy na pewno skończysz w kryminale. Zgłoszenie zabójstwa będzie działać na naszą korzyść. W innym wypadku nie dość, że ciebie, to i mnie pociągną do odpowiedzialności, bo oskarżą o współudział. Nie róbmy więcej głupot, zadzwonię na milicję. Weźmiemy dobrego adwokata, poradzimy sobie. Uwierz mi, będzie dobrze.

Z kuchni doszedł do przedpokoju smród spalenizny. Marta zupełnie zapomniała o cieście i teraz pobiegła ratować kuchnię.

Andrzej nie czekał na powrót żony, nie chciał, żeby mu dalej mąciła w głowie – on już podjął decyzję. Sięgnął do szafy po dużą folię, po czym schylił się i zaczął pakować w nią trupa, a następnie usuwać ślady krwi. Uchylił drzwi zewnętrzne. Z dworu znów powiało zimno, kilka pożółkłych liści wpadło do środka. Rzucił się na kolana i zaczął szorować posadzkę, plamy krwi na futrynie i drzwiach. Po skończeniu ubrania wierzchnie i szmaty do podłogi zamierzał wrzucić do pieca c.o., niech ogień się z tym rozprawi.

Marta, widząc, co czyni jej małżonek, zamknęła się w pokoju na górze. Nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Nie pójdzie siedzieć za współudział, nie ma mowy.

Andrzejowi zeszło z tym wszystkim prawie do północy, dopiero wtedy ze szklanką drinka – pół na pół czysta z sokiem pomarańczowym – usiadł na kanapie. Grażynę zakopie gdzieś w lesie albo zrzuci ciało z mostu do Wisły, to już jest postanowione.

Nalał sobie następną szklaneczkę i wypił. Myśli stały się mniej spójne, wszystko się oddalało, obrazy rozmazywały i w końcu Andrzejowi głowa opadła na bok, a w salonie rozszedł się odgłos głośnego chrapania.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Paragraf 148

Подняться наверх