Читать книгу Ja inkwizytor. Głód i pragnienie - Jacek Piekara - Страница 7

Wiewióreczka

Оглавление

Chciałem wracać do domu na obiad, kieliszek wina i harce z pewną młodą damą, a zamiast tego musiałem torturować siedzącego przede mną człowieka. Parszywe zajęcie, powiadam wam, mili moi... I to zajęcie, o które wcale nie prosiłem.

– Dłuto, sztuk jedna. Nożyce krawieckie, jedna para... – powiedziałem i spojrzałem na mężczyznę przywiązanego do fotela, który obserwował mnie z przerażeniem, z pobladłą i wykrzywioną twarzą. – Nawet nie przypuszczasz, ile rzeczy da się wyrzeźbić za pomocą jednego dłuta. Nie wiesz, jak wiele da się przykroić oraz przyciąć za pomocą jednej pary nożyc – kontynuowałem z łagodnym zamyśleniem.

Usłyszałem, że mężczyzna szczęka zębami, i wtedy zobaczyłem mokrą plamę rozlewającą się po jego spodniach.

– Zmoczyłeś się – oznajmiłem, a on gorliwie przytaknął.

Miał wybałuszone, pełne strachu oczy i czoło zroszone grubymi kroplami potu. Od czasu do czasu gwałtownie mrugał, kiedy pot wpływał mu pod powieki. Przypominał zająca złapanego w sidła, który kuli się i wariuje ze strachu, gdy widzi, że do jego pułapki zbliża się głodne wilczysko. Szkoda, że ani nie byłem głodny, ani nie byłem wilkiem. Byłem zaledwie człowiekiem znudzonym oraz znużonym wykonywanym zajęciem. Przysiadłem na krześle naprzeciwko mojego więźnia. Mogłem rozczulać się nad własnym losem, lecz pocieszający dla mnie mógł być przynajmniej fakt, iż jest to los lepszy od losu mej ofiary. Cóż, źle powiedziane. Nie mojej ofiary, lecz ofiary własnej nieudolności oraz nieuczciwości. Człowiek siedzący przede mną nazywał się Tomasz Purcell (wszyscy jednak nazywali go Świńskim Ryjem ze względu na fizys przypominającą dorodnego knura) i zainwestował ogromne sumy w liczne przedsięwzięcia. Problem wynikał z dwóch faktów. Po pierwsze nie do końca jasne było, co to są za przedsięwzięcia; po drugie zainwestowane sumy nie należały do Tomasza Purcella, lecz spółki, która powierzyła mu fundusze. W spółce tej zasiadali poważni ludzie, a kiedy poważnym ludziom giną poważne sumy, to poważnie się oni niepokoją. Tak więc zaniepokojeni wspólnicy najpierw grzecznie namawiali Purcella do rozliczeń, potem kazali go pobić, później wreszcie połamali mu ręce i wyrwali kilka zębów, by udowodnić, że naprawdę nie żartują. Wreszcie, zrozpaczeni perspektywą nieodzyskania nigdy całości zainwestowanych pieniędzy, zdecydowali się skorzystać z najbardziej parszywego rozwiązania: wynajęli mnie.

Tomasz Purcell mógł sobie drżeć ze strachu, szczękać zębami i szczać w spodnie, lecz nie zmieniało to faktu, że był twardym, nieustępliwym człowiekiem. Bo ktoś, kto uporczywie nie oddaje długu, pomimo że podobna decyzja kosztowała go już wiele zdrowia oraz wiele bólu, naprawdę zasługuje na szacunek. Albo rzeczywiście był bez grosza, a wtedy będzie cierpiał na darmo, a ja również na darmo umęczę się po łokcie, by skłonić go do czegoś, czego nie jest w stanie zrobić. Skutkiem obaj będziemy niezadowoleni z efektu.

– Nie zabijajcie mnie, panie, błagam was... – wyjęczał.

– O zabijaniu nie ma nawet mowy – zapewniłem go serdecznie. – Jesteś otwartą inwestycją, Tomaszu, i beztroskie jej zamykanie byłoby niewskazane z punktu widzenia interesów twoich wierzycieli. Uwierz mi, że potrafię bardzo długo utrzymać cię przy życiu. Inna sprawa, czy to trzymanie się życia będzie ci się podobało i czy po tym, co z tobą zrobię, nie będziesz raczej prosił o szybką śmierć. Ale nie, nie. – Pomachałem mu przed nosem wskazującym palcem. – O uśmierceniu cię, jak już wspomniałem, nie ma nawet mowy.

– Możecie mnie zabić, możecie mnie zamęczyć, ale nie oddam długów, bo nie mam na razie pieniędzy. Prosiłem przecież: dajcie mi trochę czasu, a zarobię. Oddam wszystko. Co do jednego piekielnego groszaka! – Podniósł głowę i wbił we mnie wzrok. – Zarobię i oddam, przysięgam – powtórzył żarliwie. – Tylko dajcie mi trochę czasu! Przecież sami wiecie, że oddałem, ile miałem. Powiedzieli wam? No powiedzcie szczerze: wiecie o tym, że wyprułem się do żywego mięsa, żeby oddać, ile tylko mogłem?

Oczywiście wiedziałem o tym. Purcell zwrócił spółce część pieniędzy, ale jak mi powiedziano, nie było tego wiele ponad dwadzieścia procent należności, więc wspólnicy zostali jedynie w niewielkim stopniu pocieszeni. A w zamian za to zaostrzył im się apetyt na więcej.

– Nie wynajęto mnie, bym z tobą negocjował, Tomaszu – odparłem. – Zostałem poproszony o odzyskanie pieniędzy, nie o przyniesienie mglistych obietnic. Bo za mgliste obietnice nic nie można kupić oprócz, w twoim przynajmniej wypadku, bardzo dużej dawki bólu...

– Nie mam – powtórzył z zajadłością. – Nic nie mam!

To była do pewnego stopnia, przynajmniej od oficjalnej strony, prawda. Tomasz Purcell był bankrutem. Jak zostałem poinformowany, nawet meble w mieszkaniu, które wynajmował, nie należały do niego. Jednak moi zleceniodawcy przypuszczali, iż Purcell wcale nie utracił powierzonych mu funduszy.

– Widzicie, mistrzu inkwizytorze, podejrzewamy, że było mianowicie tak – tłumaczył mi Hieronymus Bosch, wiecznie nachmurzony szef spółki. – Purcell wycofał większość funduszy przed spadkiem koniunktury, a nas poinformował, że wycofać zdołał jedynie część, którą zresztą grzecznie zwrócił. W ten sposób rzucił nam kość zamiast mięsa, żebyśmy się tym zatkali i nie cisnęli go dalej.

– To tak trudno sprawdzić, czy zyskał, czy stracił? Przecież muszą być jakieś dokumenty...

Bosch skrzywił usta i wzruszył ramionami.

– Wierzcie mi: trudno. Purcell to szczwany lis. Tak mianowicie wszystko poplątał, zamotał i zmieszał, że nasi księgowi do dziś się sprzeczają, czy naprawdę stracił pieniądze, czy też zdołał je wycofać przed załamaniem rynku.

Cóż, musiałem mu wierzyć na słowo, bo chociaż w przesławnej Akademii Inkwizytorium poznawaliśmy pewne procesy rządzące światem handlu, to jednak, jak możecie się domyślać, mili moi, stanowiło to zaledwie margines marginesu naszych zainteresowań. Dziwne mi się wydawało, że biegli rachmistrze nie potrafią określić na podstawie dokumentów, czy Świński Ryj fundusze zyskał, czy stracił, ale też nie zamierzałem sprzeczać się z Boschem. Bo jeśli w niuansach postępowania Purcella zgubił się nawet tak wytrawny kupiec jak imć Hieronymus, to trudno sobie wyobrazić, by w tych machinacjach połapał się wasz uniżony sługa, który jeśli już miał w ręku księgi, to święte, a nie rachunkowe. Teraz więc chodziło tylko o to, by dowiedzieć się, gdzie oraz ile schował Tomasz Purcell. Może oddał komuś na przechowanie? A może zainwestował?

– Dlaczego nie uciekłeś z miasta, Tomaszu? Przecież tak robią niewypłacalni dłużnicy. Masz zapewne wielu znajomków, którzy choć nie pożyczyliby ci grosza, to może przechowaliby cię przez kilka miesięcy. Dlaczego nie uciekłeś, hmmm?

– Bo jestem uczciwym człowiekiem – sapnął. – Naprawdę chcę oddać wszystkie długi. Chcę na nie zapracować, a zapracować mogę tylko tu, w Hezie.

– Przypuszczam, że sprawy mają się inaczej, Tomaszu. – Zacząłem spokojnymi ruchami zdzierać ostrzem dłuta drewno z blatu stołu. Schodziło długimi, cienkimi paskami. – Przypuszczam, że ukryłeś gdzieś majątek, gdzieś tu, w Hezie, i nie chcesz bez niego opuścić miasta. A wiesz przecież, że jesteś śledzony, prawda? Boisz się pójść po pieniądze, boisz się również bez nich wyjechać. Taaaak... – Szarpnąłem dłutem mocniej.

Purcell, widząc ten gest, aż jęknął.

– Zdumiewająco ostre. – Pokręciłem głową. – Zresztą – spojrzałem na mężczyznę i uśmiechnąłem się – sam pewnie zobaczysz... Jestem tu właściwie po to, by zdjąć z ciebie ciężar tego strasznego lęku – kontynuowałem. – Powiedz, Tomaszu, czy nie łatwiej będzie ci żyć, wiedząc, że nic ci nie zagraża? Czy tak naprawdę, w głębi serca, nie przyznajesz sam przed sobą, że majątek, który ukryłeś, ciąży ci niczym grzech pierworodny? Pomyśl, o ile łatwiejsze byłoby twoje życie, gdyby nie te żałosne pieniądze! Nie musiałbyś się już bać, że ktokolwiek ci je odbierze, że ktokolwiek będzie cię bił, łamał ci kończyny czy wyrywał zęby. Byłbyś szczęśliwy i bezpieczny, Tomaszu. Nie obracałbyś się w panice przez ramię na ulicy, nie podskakiwał na dźwięk niespodziewanego hałasu, nie kulił się, widząc, że ktoś obcy idzie w twoją stronę. Byłbyś bezpieczny. Mógłbyś zacząć wszystko od nowa...


– Nie mam, nic nie mam, na gniew Pana naszego, nic nie mam!

– To nieprawda, Tomaszu! – rzekłem zdecydowanym tonem. – Zostało ci jeszcze bardzo wiele. Zostało ci zdrowie i została ci przyszłość, którą możesz ulepić wedle własnej woli. Jeżeli szybko nie oddasz pieniędzy, będę zmuszony wszystkiego tego cię pozbawić. Stracisz majątek, który ukradłeś, ale stracisz również zdrowie oraz przyszłość. Zabiorę ci wszystko, Tomaszu. Rozumiesz mnie? – Przyklęknąłem naprzeciwko niego, uniosłem palcami brodę i spojrzałem prosto w oczy. – Wszystko, co masz, i wszystko, co mógłbyś kiedykolwiek mieć, oraz wszystko, co spodziewałbyś się mieć.

– Jezus Maria – wyjęczał, a po pucułowatych policzkach ciekły mu łzy.

– Pomyśl, drogi Tomaszu, czyż twoje życie nie było łatwiejsze, zanim – podkreśliłem mocno to słowo: – ukradłeś pieniądze? Czy zagrabiona fortuna przyniosła ci szczęście, spokój i zadowolenie? – Zawiesiłem głos. – A może odwrotnie? Może jedynie ból, strach oraz kłopoty? Jesteś wykształconym człowiekiem, Tomaszu, więc pomyśl rozsądnie, kiedy bardziej cieszyłeś się z boskiego daru, jakim jest życie: teraz czy przed kradzieżą? Teraz? Kiedy teoretycznie jesteś bogaty, lecz praktycznie siedzisz związany w fotelu i zostaniesz poddany torturom przekraczającym ludzkie pojęcie? Teraz, kiedy zagraża ci doświadczenie cierpienia, którego, wyznam ci szczerze, wytrzymać się nie da? – Umilkłem, by miał czas zastanowić się nad wypowiedzianą przeze mnie kwestią na temat cierpienia. – Czy jednak szczęśliwszy byłeś przedtem? Kiedy nie miałeś złota, lecz mogłeś cieszyć się życiem, miłością, towarzystwem przyjaciół...

Znowu zamilkłem, tym razem na dłużej.

– Jeśli nie oddasz pieniędzy, Tomaszu, ja spowoduję, że już nigdy i nic cię nie rozweseli – powiedziałem dobitnie i rzeczowo. – Rozumiesz mnie? Stracisz nie tylko złoto, które ukryłeś, bo wydobędę, naprawdę wydobędę z ciebie, gdzie ono jest, lecz utracisz również zdrowie. Pomyśl: przecież złoto zarobisz jeszcze nie raz i nie dwa w życiu, a zdrowie? – Szczęknąłem nożycami tuż obok jego uszu i gdyby nie trzymające go więzy, chyba wyskoczyłby z fotela pod sam sufit. – Powiedz, Tomaszu, kto wynagrodzi ci obcięte palce, mięso zdarte do samej kości, wyłupione oczy? Czy sądzisz, że parę nędznych sztuk złota jest naprawdę tego warte? Przecież to zaledwie żółty metal, Tomaszu, nic poza tym.

– Nie mam, nie mam... – wybełkotał.

– Wiem, że tak naprawdę chciałbyś mi już wszystko powiedzieć i oddać zrabowany majątek – szepnąłem łagodnie. – Przeszkadzają ci tylko dwie rzeczy: resztki głupiego, całkowicie niepotrzebnego uporu, może też zmieszane z poczuciem wstydu, iż zostaniesz przyłapany na tak długotrwałym kłamstwie. Nie masz się czego wstydzić, Tomaszu, gdyż prawda oswabadza. Któż wie o tym lepiej niż my, inkwizytorzy?

Dopiero teraz dowiedział się, że jestem inkwizytorem. Nie mógł zblednąć bardziej, gdyż skóra jego twarzy już dawno przybrała kolor bielidła, ale oczy niemal wyszły mu z orbit, a źrenice przypominały czarne koła.

– Jako inkwizytor wiem, że tak naprawdę, w głębi serca, jesteś uczciwym człowiekiem, Tomaszu. Uczciwym, który jednak pobłądził i potrzebuje pomocy, by wejść z powrotem na jasną, prostą ścieżkę. Pomocy, a nie obelg i bicia ze strony tych chamów. – Machnąłem pogardliwie w stronę wejścia, gdzie za drzwiami czekali przedstawiciele jego wierzycieli. – Ja ci oferuję pomoc, Tomaszu.

Nalałem wino do kubka i delikatnie przytknąłem mu krawędź naczynia do ust.

– Jestem tu twoim jedynym przyjacielem – stwierdziłem. – Jedynym i ostatnim, który wyprowadzi cię z awantury, w jaką się wplątałeś. Musisz mi jednak pomóc.

Odłożyłem kubek na stół i wziąłem znowu w rękę dłuto. Zacząłem się nim bawić, przesuwając pręt pomiędzy palcami. Oczy mężczyzny śledziły każdy mój ruch.

– Mówiłem, że w oddaniu pieniędzy przeszkadzają ci dwie rzeczy. Czy wiesz, jaka jest ta druga z tych rzeczy?

Pokręcił głową, ciągle wpatrzony w ostrze migające w mojej dłoni.

– Strach, Tomaszu. Drugą rzeczą, która cię powstrzymuje, jest strach. Zastanawiasz się, co będzie, jeśli wyjawisz mi wszystko i zdecydujesz się oddać majątek. Co wtedy stanie się z twoim życiem, takie właśnie zadajesz sobie pytanie... – westchnąłem.

– I tak by mnie zabili – wydusił z siebie. – Nawet gdybym cokolwiek miał, a nie mam, i tak by mnie zabili... Nie darowaliby. Nigdy.

– Chyba że ktoś wstawiłby się za tobą, czyż nie? Ktoś, kogo szanują i kogo się... – skrzywiłem usta w nieznacznym uśmiechu – obawiają.

– Wy? Wy? A dlaczego... Dlaczego mielibyście zrobić coś podobnego?

– Bo zapłacono mi za efekty. Zapłacono mi za odzyskanie pieniędzy, nie za dręczenie cię, ani, Boże broń, zabicie. I im bardziej mi to zadanie ułatwisz, tym bardziej będę ci wdzięczny. Pójdę do domu, zjem obiad, napiję się wina, łaskawie pozwolę mej kobiecie, by mnie zadowoliła... Myślisz, że nie wolę właśnie tak spędzić dzisiejszego dnia, niż słuchać twoich krzyków, taplać się w twojej krwi i wąchać smród twego żywcem palonego ciała? – Wzruszyłem ramionami. – Nie lubię torturować ludzi i będę bardzo niezadowolony oraz bardzo rozżalony, kiedy mnie do tego przymusisz. A musisz wiedzieć, Tomaszu, że kiedy już zaczynam pracę, to – znowu pochyliłem się nad nim – podchodzę do niej zarówno solidnie, jak i z zapałem.

Zaczął bezgłośnie, acz rozpaczliwie płakać, a grube łzy znowu pociekły ciurkiem po jego policzkach i zmieszały się z kroplami potu.

– Każdy kiedyś popełnił błąd, Tomaszu – zapewniłem go łagodnie. – Każdy człowiek, również czcigodni święci naszego jedynego i prawdziwego Kościoła nie byli wolni od grzechu. Czyż nawet Apostołowie nie wspominali ze wstydem, że czasami dawali się ponieść zbytniej zapalczywości w oczyszczaniu z Żydów i pogan Jerozolimy oraz Rzymu? – Położyłem Purcellowi dłoń na głowie. – A ja dobrze wiem, że ciebie przymusiły okoliczności – rzekłem miękko – nie podłe serce, zła wola, podstępny umysł. Przecież ty chciałeś być uczciwym człowiekiem, Tomaszu, naprawdę chciałeś! – Podniósł na mnie załzawione oczy i zaczął potakiwać. – Tylko różne sprawy paskudnie się ułożyły – dokończyłem.

Położyłem Purcellowi dłoń na ramieniu.

– Poniosłeś wystarczającą karę za swoją nieostrożność. Pobito cię, złamano rękę, wyrwano zęby. To wystarczy. Nie ma sensu cierpieć dalej.

Przytulił policzek do mojej dłoni.

– Nie oddacie mnie im? – wyjąkał. – Puścicie mnie z Hezu? Przysięgam, nigdy już tu nie wrócę. Przysięgam wam! Nigdy!

– Gdzie ukryłeś pieniądze, Tomaszu? – Pogłaskałem go po głowie. – Powiedz, a sam zobaczysz, jak wielki ciężar spadnie ci z serca.

I wtedy, serdecznie łkając, wyjawił mi wszystko, co chciałem wiedzieć.

– Dobrze zrobiłeś – stwierdziłem, kiedy wysłuchałem już jego przerywanej szlochem spowiedzi. – Muszę jednak zbadać, czy to, co wyznałeś, jest prawdą. Każę teraz wysłać ludzi, by sprawdzili, czy złoto znajduje się, gdzie mówisz.

– Jest tam, jest tam, przysięgam wam! Na miłość Boga, błagam, nie zostawiajcie mnie z nimi!

– Będę w pokoju obok – zapewniłem. – I przyrzekam, że nikt do ciebie nie wejdzie. Jeśli powiedziałeś prawdę, możesz być spokojny.

Wyszedłem do drugiego pokoju w amfiladzie, gdzie rozparty na fotelu siedział gruby jurysta, przedstawiciel spółki, do której należeli wierzyciele Tomasza Purcella.

– Już? Jak wam poszło? – zagadnął niewyraźnie, bo miał pełne usta. Zapewne rodzynek, gdyż tuż obok na stoliku leżała tacka pełna tych owoców.

Stanąłem dwa kroki od niego i bez słowa wpatrzyłem się prosto w jego twarz. Najpierw poczerwieniał, sapnął, potem zakręcił się niespokojnie i wreszcie uniósł ciężki zad z fotela.

– Mistrzu inkwizytorze, raczycie mnie poinformować, czy dowiedzieliście się czegoś? – zapytał dużo grzeczniejszym tonem.

– Mam nadzieję – odparłem i opowiedziałem, co wyznał Purcell.

Jurysta pokręcił głową.

– Wiedziałem, wiedziałem, że sprzeniewierzył nasz majątek – rzekł. – A inni już wątpili, mówili, że może naprawdę stracił wszystko...

– Mieliście dobre wyczucie – pochwaliłem go. – Chociaż nie wyśpiewujmy peanów na chwałę dnia przed zachodem słońca. Wyślijcie ludzi, z łaski swojej, i niech sprawdzą, czy Tomasz powiedział prawdę. Jeśli okaże się, że nie, będę musiał zacząć od nowa. – Rozłożyłem ręce.

– Czy on... czy on... jest... – grubas zająknął się w zakłopotaniu i zakręcił młynka palcami.

– Żywy i zdrowy nie mniej niż wy – odparłem. – Tyle że nadal przywiązany do fotela.

– Jak to zdrowy, za waszym przeproszeniem? Nie musieliście go... no ten tam... Nic a nic?

Pokręciłem głową.

– Grzech ciążył mu bardziej, niż sądzicie – objaśniłem z uśmiechem. – I najbardziej na świecie pragnął się z niego wyspowiadać.

– Coś takiego! – Prawnik podrapał się po policzku. – No coś takiego, powiem wam...

– Torturujemy i zabijamy ludzi tylko wtedy, kiedy uznajemy to za niezbędnie konieczne – powiedziałem. – Wspomnijcie, czyż nasz Pan nie pragnął pojednania z ludem Jerozolimy i ludem Rzymu? Czyż nie kazał oczyścić z nich świata, dopiero kiedy splunęli na przyjaźnie wyciągniętą dłoń? My, inkwizytorzy, mamy brać przykład z Chrystusa, wobec tego oferujemy naszą przyjaźń wszystkim bliźnim. – Uśmiechnąłem się do jurysty i rozłożyłem ramiona, jakbym chciał zawrzeć w ich uścisku nie tylko jego samego, ale właśnie cały świat.

Zachrząkał zmieszany i uciekł wzrokiem.

– Oczywiście, oczywiście – wymamrotał. – Rzecz jasna... pewien jestem. Taaak, właśnie tak... A co to ja chciałem? Aha! Jeśli uprzejmie zechcielibyście zaczekać, póki nie sprawdzimy wszystkiego...

– Oczywiście. – Usiadłem w fotelu, który wcześniej opuścił, i wyciągnąłem nogi. – Zdrzemnę się chwilę, ale jak wrócicie, nie lękajcie się mnie zbudzić.

– Oczywiście, mistrzu inkwizytorze.

Kiedy usłyszałem, że zamyka drzwi, naprawdę przymknąłem oczy i wygodnie oparłem głowę na miękkim, obitym adamaszkiem oparciu. Miałem nadzieję, że Tomasz Purcell mówił prawdę, gdyż przymuszanie go do spowiedzi metodami nie tak miłosiernymi jak ta, którą zastosowałem, wcale mi się nie uśmiechało. W końcu Świński Ryj był zwyczajnym oszustem, nie heretykiem, czarnoksiężnikiem lub zapiekłym wrogiem naszej świętej wiary. Pechowe zrządzenie losu zmusiło mnie, bym zamiast ścigać stronników diabła, zarabiał na życie, przyjmując zlecenia podobne do tego, jakie wykonałem dzisiejszego dnia. Cały czas cierpliwie czekałem na służbowy przydział z biskupiej kancelarii, ale przecież trzeba było z czegoś żyć, czyż nie? A biskupia kancelaria może i wydawała salomonowo mądre decyzje, ale gdyby Salomon ferował je w takim tempie, to zapewne spierające się o dziecko kobiety zamieniłyby się w starowinki, nim zapadłby królewski wyrok. Tak więc wasz uniżony i pokorny sługa pracował w tej chwili dla mistrza Inkwizytorium, Teofila Dopplera, który to mistrz Doppler pośredniczył pomiędzy ludźmi mającymi kłopoty oraz pełną sakiewkę a pozostającymi bez przydziału inkwizytorami. Pośredniczył, nawiasem mówiąc, w zamian za zbójecko wysoki procent pobierany od każdego zlecenia. No ale ponieważ inkwizytorzy zazwyczaj spisywali się dobrze i uwalniali zleceniodawców od kłopotów (od nadmiernego ciężaru sakiewek zresztą uwalniali ich również, i to z wielką przyjemnością), więc usługi mistrza Dopplera cieszyły się sporym zainteresowaniem wśród bogatych mieszczan, szlachty, nawet arystokratycznych rodów. Musiałem brać pod uwagę tylko jedno: Doppler był lojalnym inkwizytorem, który o wszystkich zadaniach, wypełnionych czy nie, przyjętych czy odrzuconych, donosił do kancelarii biskupa Hez-hezronu. W związku z tym ostrzeżono mnie, że służba u Dopplera przypomina stąpanie po kruchym lodzie i jeśli zachowam się nie tak, jak oczekuje się od inkwizytora, to kto wie czy nie pożegnam się raz na zawsze nie tylko z atrakcyjnym przydziałem, ale może nawet z funkcją pracownika Świętego Officjum. A podobnego nieszczęścia chciałem uniknąć najbardziej na świecie, gdyż niczego w życiu nie ceniłem sobie bardziej niż możliwości wypełniania świętych obowiązków inkwizytora. No ale cóż, teraz musiałem spokojnie czekać, aż sprawy znowu przybiorą korzystny dla mnie obrót.

Od odejścia prawnika minęły co najmniej cztery godziny i naprawdę przez ten czas zdołałem się solidnie zdrzemnąć. Jednak otworzyłem oczy, kiedy tylko usłyszałem kroki na schodach. Sądząc po odgłosach, mężczyzn było co najmniej kilku. Kiedy weszli, uśmiechnąłem się do własnych myśli, gdyż juryście towarzyszyło tym razem dwóch dostatnio ubranych mieszczan oraz jajogłowy osiłek o długich łapskach i brwiach nastroszonych niczym szczotki.

– Mistrzu najukochańszy! – Johann Waltz rozpromienił się, kiedy tylko mnie zobaczył. – Jest, wszystko jest, jak powiedzieliście. Ocaleni! Jesteśmy ocaleni!

Z tym ocaleniem zdecydowanie przesadzał, gdyż z tego, co wiedziałem, żadnemu ze wspólników nie groziło bankructwo z powodu złodziejstwa Purcella. No ale na pewno nikt nie lubi, gdy go okradają, choćby nawet było go stać na pałace o ścianach i dachach wykutych z czystego złota.

– Jednak trochę czasu minie, zanim się rozeznamy w tych papierzyskach – wtrącił drugi z mieszczan, zażywny staruszek z czerwonymi policzkami i przyciętą w prostokąt brodą. Nazywał się Brecht.

– Bardzo się cieszę, że mogłem wam w czymś usłużyć – powiedziałem uprzejmie i wstałem z fotela. – Pozwólcie teraz, że zajmę się Purcellem, jak wcześniej ustaliliśmy.

– Ależ oczywiście, oczywiście – odezwał się Waltz.

– Aha, a co mówiliście o papierzyskach? Jakie znowu papierzyska? – Odwróciłem się od progu.

Waltz uśmiechnął się pobłażliwie.

– Wiedzieliśmy, że najpewniej nie ukrył złota. Znaleźliśmy trochę kamyczków, reszta to weksle, obligacje, papiery kantorowe, listy wartościowe, nadania. – Machnął dłonią i westchnął. – Ciężko teraz powiedzieć, jaką to wszystko ma rzeczywistą wartość.

Przytaknąłem mądrze, wszedłem do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi. Związany mężczyzna poderwał głowę, lecz szybko się uspokoił, kiedy mnie dostrzegł.

– Okazało się, że mówisz prawdę, Tomaszu – oznajmiłem serdecznie. – Bardzo się cieszę, że nie zawiodłeś mojego zaufania i mojej przyjaźni.

Odetchnął z głęboką ulgą.

– Wiecie, rzeczywiście, jakby kamień z serca... – usłyszałem szczerość w jego głosie. – Ale dotrzymacie słowa? – Nagle zaczął drżeć, a jego czoło znowu zaperliło się od potu. – Nie zabijecie mnie, prawda? Nie oddacie im? Powiedzcie. Nie oddacie, co?

– Oczywiście, że nie. Odprowadzę cię do rogatek, a dalej radź sobie sam. Twoja głowa w tym, żeby cię nie zdybali za Hezem, jeśli chcieliby kogoś za tobą posłać.

– O, już ja się nie dam złapać. – Wyraźnie mu ulżyło, kiedy usłyszał moje słowa.

– No i dobrze.

Widziałem, że aż zesztywniał, gdy wyciągałem zza pasa nóż (jak widać, nie do końca mi jeszcze ufał), ale ostrza potrzebowałem tylko, by rozciąć jego więzy, zamiast kłopotać się rozwiązywaniem supłów, które sam jeszcze niedawno zaplątałem. Kiedy już więzy opadły, Tomasz Purcell wstał i zaczął rozcierać zdrętwiałe ramiona. Potem, krzywiąc się, poskakał chwilę na jednej nodze, ale nic poważnego mu się nie stało, kiedy był związany. Zresztą, plącząc sznury, bardzo uważałem, by nie zacisnąć ich zbyt mocno, gdyż długotrwały nacisk na kończynę może człowieka doprowadzić nawet do trwałego kalectwa. A ja nie zamierzałem okaleczać Tomasza Purcella, chyba że byłoby to absolutnie konieczne.

– Oni... – Przełknął ślinę głośno i z wyraźnym trudem. – Oni czekają, prawda? – Podbródkiem wskazał drzwi.

– Ano czekają – odparłem zgodnie z prawdą.

Oszust odetchnął głęboko. Raz i drugi. Tak jakby szykował się do wielce niebezpiecznego skoku.

– Jesteście gotowi? – spytałem, gdy oczekiwanie się przeciągało.

– Tak, tak, wybaczcie, jestem gotowy.

Nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi. Purcell aż sapnął, kiedy w prześwicie zobaczył jajogłowego osiłka. Ten natomiast bystro zerknął w naszą stronę, po czym wyszczerzył w uśmiechu wielkie, żółte zębiska, wyszczerbione na końcach niczym łopaty, którymi starano się kopać kamienie. Pokiwał na mojego towarzysza sękatym paluchem.

– Chodź no, rybeńko słodka, pogawędzimy troszeczkę – powiedział niepasującym do jego wyglądu oraz postury ciepłym, miękkim głosem.

Tomasz Purcell niemal przylepił się do moich pleców.

– Tak, mistrzu inkwizytorze, właśnie tak – odezwał się drugi mieszczanin. – Zostawcie, z łaski swojej, tego tu naszego przyjaciela i wspólnika w naszych rękach, a sami raczcie się udać do naszego kantoru albo, jeśli wolicie, jeszcze dziś wieczorem poślę do was posłańca ze ściśle wyliczoną sumą. A nawet – mrugnął do mnie – powiem, że będę zaszczycony, mogąc wam podsypać co nieco górką, jeśli was to nie urazi, za waszym przeproszeniem.

– Absolutnie nie urazi – rzekłem. – Jednak Purcella zabieram ze sobą, gdyż tak się z nim umówiłem. – Rozłożyłem ręce.

Oczy mieszczanina pociemniały, a jego na pozór dobroduszna twarz nagle przybrała niemal odpychający wyraz.

– Wpierw umawialiście się z nami – warknął.

– Na odzyskanie łupu i owszem – odparłem. – I wywiązałem się z porozumienia co do joty, czemu nie zaprzeczycie, choćbyście chcieli. Ale o Purcellu nie było mowy, to też przecież przyznacie. Czyż nie?

– Nie pomyśleliśmy, że...

– To, że nie pomyśleliście, to nie moja sprawa – przerwałem mu ostrym tonem. – Mam nadzieję, że nie macie intencji mnie zatrzymać?

Jajogłowy osiłek przesunął się o dwa kroki, tak że teraz zagradzał mi drzwi wyjściowe. Był półtorej głowy wyższy ode mnie, a na jego ramieniu mógłbym się huśtać niczym dziecko.

– Trzymajcie swojego psa na smyczy, panie Brecht, bo kiedy będę mu wyrywał zęby, to i wam może się przy okazji oberwać – rzekłem zimno.

– Ależ, mistrzu kochany... – wtrącił pierwszy mieszczanin, składając dłonie jak do błagania. – Po co te ostre słowa, po co kłótnie? Powiedzcie sami, czy jest się o co wadzić? O takiego tu obwiesia? Macie całkowitą rację, że nasz to jest błąd, żeśmy nie pomyśleli, iż zechcecie go sobie zabrać. – Przy słowach „nasz to jest błąd” uderzył się w pierś. – No ale skoro tak, to wam za niego zapłacimy. Ile chcecie? Sto koron wystarczy? I to już stanie umowa między nami, którą nikt nie będzie kłopotał mistrza Dopplera.

Ponieważ inkwizytorowi Dopplerowi musiałem oddawać sześćdziesiąt procent z sumy każdego kontraktu, propozycja była zaiste interesująca.


– Nie ma mowy – odparłem. – Inkwizytorskie słowo nie dym.

– Dwieście koron?

Uśmiechnąłem się jedynie.

– Ufam, panie Waltz, że nie chcecie obrazić mnie supozycją, iż inkwizytorskie słowo można sobie kupić niczym starą chabetę na targu.

Mieszczanin poczerwieniał tak mocno, jakby za chwilę miała go trafić apopleksja.

– Nie, oczywiście, że nic podobnego nie miałem na myśli – odrzekł pospiesznie.

Wymienił szybkie spojrzenia ze swoim towarzyszem. Brecht niechętnie dał znak osiłkowi i ten odstąpił od drzwi.

– Zabierajcie sobie tego łotra – burknął, wyraźnie niezadowolony z zakończenia sprawy.

– Dziękuję wam serdecznie. – Skinąłem głową i zerknąłem na chowającego się za moimi plecami oszusta. – Chodź, Tomaszu.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ja inkwizytor. Głód i pragnienie

Подняться наверх