Читать книгу Ja inkwizytor. Głód i pragnienie - Jacek Piekara - Страница 9

Głód i pragnienie

Оглавление

Kancelista mistrza Dopplera uprzejmie poprosił, abym zaczekał, aż mistrz Doppler będzie wolny, więc posłusznie usiadłem na ławie obok zażywnego inkwizytora z zarumienionymi policzkami i wybałuszonymi oczami. Jego twarz do złudzenia przypominała podpieczoną pajdę chleba, na którą rzucono sadzone jaja. Nie widziałem go nigdy przedtem, a i on mnie na pewno nie znał, gdyż spojrzał na mnie wzrokiem, który w zamierzeniu miał być srogi.

– A kimże wy jesteście? – zapytał wyniośle, najwyraźniej oburzony tym, iż śmiałem usiąść niedaleko niego.

Pytanie wzięło się stąd, iż inkwizytor nie mógł rozpoznać, że jestem jego towarzyszem po profesji, gdyż jako człowiek skromny, pokorny, a przy tym nielubiący rzucać się bliźnim w oczy, chodziłem zazwyczaj w najzupełniej zwykłym stroju i wyglądałem na ani zbyt biednego, ani zbyt bogatego mieszczanina. Ot, po prostu na człowieka nienarzucającego się wzrokowi ani myślom bliźnich, zresztą zgodnie z zasadą mówiącą, iż ze skromnego, cichego kącika widać najwięcej oraz najlepiej. A ostrożnie stąpający drapieżnik ma większe szanse przeżycia niż głuszec zachwycony własnym nadzwyczajnie urokliwym wyglądem oraz własną nadzwyczajną pięknością głosu. Tymczasem mój pulchny towarzysz pojawił się w kancelarii Dopplera w pełnym uniformie służbowym: czarnym kaftanie ze srebrnym, połamanym krzyżem na piersiach, czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Dobrze, że płaszcz i kapelusz zdążył zdjąć, bo przycupnięty na ławie przed gabinetem Dopplera wyglądałby już zupełnie groteskowo.

– Mogę być waszym najgorszym koszmarem, jeśli tylko zechcecie – odparłem i mrugnąłem.

Zażywny inkwizytor, który już i tak miał wypieki, spurpurowiał, jakby zaraz miała go trafić ciężka apopleksja.

– Mistrz Mordimer Madderdin, inkwizytor – wyjaśnił kancelista, spojrzał na mnie i choć pokręcił głową z niezadowoleniem, to zauważyłem, że skrzywił kącik ust w uśmieszku.

– A... aha... no tak... – Z mojego rozmówcy uleciał gniew, ale nadal był wyraźnie, widziałem to po jego minie, zgorszony moim zachowaniem. – Jestem mistrz Pankracy Fegel, do waszych usług – przedstawił się i zaraz potem groźnie odchrząknął.

Nie miałem ochoty na pogaduszki, więc skinąłem jedynie głową na znak, że przyjmuję do wiadomości jego informacje (Bogiem a prawdą nie wiedziałem, do czego miałyby mi się kiedykolwiek przydać zarówno jego nazwisko, jak i jego usługi), i oparłem się o ścianę. Przymknąłem oczy, gdyż byłem zmęczony nocą, w czasie której pewna natarczywa dziewoja nie pozwoliła mi pospać, a za to bez umiaru poiła mnie winem, pomimo że bardzo się opierałem. Poza tym przymknięcie powiek miało jeszcze jeden cel – czy jeszcze jedną zaletę – a mianowicie wyraźnie pokazywało postronnym osobom, iż człowiek, który właśnie zamyka oczy, ma jedynie bardzo ograniczone, żeby nie powiedzieć znikome, chęci na kontakty ze światem. Co delikatniejsze natury rozumiały doskonale tę mowę ciała i nie próbowały nękać już kogoś takiego swoim towarzystwem. Pankracy Fegel, niestety, okazał się nie być delikatną naturą.

– Ostatnio, wyobraźcie sobie – zaczął napuszonym tonem – miałem zaszczyt uczestniczyć w niezwykle interesującej dyskusji, w której brali udział najszacowniejsi członkowie naszego Inkwizytorium...

Urwał, zapewne w nadziei, że powiem: „No coś takiego” albo przynajmniej: „Ho, ho, ho”, albo w ostateczności chociaż zerknę na niego z ciekawością. Ponieważ jednak nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy, kontynuował:

– Dyskusja, w trakcie której gorąco żeśmy się spierali, dotyczyła, wyobraźcie sobie, kwestii legalności stosowania tortur wobec niezamieszanej w przestępstwo rodziny oskarżonego, a to w tym, wyobraźcie sobie, celu, by w tenże sposób wydobyć od niego zeznania...

Ponownie zamilkł, czekając na moją reakcję, a ja znowu zawiodłem jego nadzieje.

– Bardzo byłbym ciekaw usłyszeć waszą prywatną opinię na ten temat – dokończył wyraźnie niezadowolony i kiedy uchyliłem powieki, dostrzegłem, że przygląda mi się spod zmarszczonych brwi.

– Nie mam prywatnych opinii – odparłem obojętnie. – W każdej sprawie moją opinią jest tylko i wyłącznie oficjalne stanowisko Świętego Officjum.

– Ależ wyobraźcie sobie, że doszliśmy, iż w tej mierze nie ma żadnego oficjalnego stanowiska! – Tak się zapalił, aż głośno klasnął i spojrzał na mnie wzrokiem mającym oznaczać: „I tu cię mam, bratku!”.

– Nie pozostaje mi w takim razie nic innego, jak poczekać na oficjalne stanowisko, które stanie się wykładnią postępowania w tej mierze – oznajmiłem.

– Mistrzu Madderdin – Doppler bezszelestnie wychylił się zza drzwi swego gabinetu – przyznam, że też jestem ciekaw poznać wasze zdanie w tej kwestii.

– A widzicie! Właśnie! – ucieszył się pulchny inkwizytor.

– Sądzę, iż jeśli torturowalibyśmy brzydką i głupią sekutnicę, to jej mąż mógłby zacząć zeznawać, aby wyrazić w ten sposób wdzięczność dla Świętego Officjum oraz jego działań – odrzekłem.

– No wiecie co?! Coś takiego! – oburzył się Pankracy Fegel.

Doppler uśmiechnął się pod nosem.

– Pozwólcie do gabinetu, mistrzu Madderdin. Wybaczcie, że musieliście czekać.

– Za pozwoleniem, ale chciałbym zauważyć, że przybyłem tu przed mistrzem Madderdinem – zaprotestował pulchny inkwizytor. – Wypadałoby więc...

Doppler spojrzał na niego beznamiętnie.

– Czekajcie, aż was zawołam – przerwał te utyskiwania.

– Oczywiście. Oczywiście będę czekał. Proszę się nie spieszyć, mistrzu, ja mam czas – zapewnił Fegel pospiesznie i pokornie.

– Siadajcie, proszę, mistrzu Madderdin – rzekł Doppler, kiedy zamknął już drzwi i rozsiadł się za biurkiem. – Może wina?

– Uprzejmie dziękuję, ale od wczorajszej nocy mam, nie wiedzieć z jakiego powodu, mocno ograniczony apetyt na trunki.

Gwoli ścisłości od wczorajszej nocy miałem również ograniczony apetyt na kobiety, lecz nie widziałem potrzeby dzielenia się tą wiadomością z Dopplerem. Jeszcze by mnie źle zrozumiał i nieszczęście gotowe... A poza tym z doświadczenia wiedziałem, że owa jakże smutna przypadłość mija bez śladu, kiedy tylko problem trafi do odpowiednich, nazwijmy to, rąk.

Mój gospodarz nalał sobie wino do srebrnego kubeczka i upił kilka drobnych łyków. Pod językiem zebrała mi się ślina i przełknąłem ją, starając się uczynić to możliwie jak najdyskretniej.

– Przejdźmy w takim razie do sedna problemu, bo jak rozumiem, nie macie w tej chwili żadnych obowiązków, które mogłyby wam przeszkodzić w podjęciu nowego zadania... – zawiesił głos.

– Tak właśnie jest.

– Sprawa, którą pragnę wam powierzyć, dotyczy mojej rodziny. – Podniósł na mnie poważny wzrok. – Więc sami rozumiecie, jak wielkim obdarzam was zaufaniem, zwracając się właśnie do was, nie do kogo innego.

– Jestem szczerze zaszczycony – odparłem, plując sobie w myślach w brodę, bo gdybym zjawił się w kancelarii jutro, to być może Doppler zdążyłby obdarować tym zaszczytem innego inkwizytora.

– Dla człowieka o waszych zdolnościach, mistrzu Madderdin, sprawa jawi się jako zdecydowanie zbyt błaha, jednak zdecydowałem poprosić właśnie was o zajęcie się nią, na znak, że doceniam wasze poprzednie wysiłki oraz dokonania...

Aha, w takim razie miałem otrzymać to zlecenie w nagrodę! Bardzo ciekawe, czy Doppler każe mi jeszcze dopłacić do owej niespodziewanej i niezwykłej łaski.

– Uczynię wszystko, co w mojej mocy – zapewniłem uprzejmie.

– Nie wątpię – rzekł i przez chwilę patrzył prosto w moją twarz, a ja odpowiadałem mu szczerym, niewinnym spojrzeniem.

Rozumieliśmy się tak dobrze, jak tylko mogą rozumieć się dwaj ludzie, z których jeden próbuje nabrać drugiego.

– Tak jak wam wyznałem, sprawa dotyczy mojej rodziny. – Pozwolił sobie na wyraźnie kontrolowane westchnienie. – A konkretnie, córki mojego kuzyna ze strony matki, niejakiej – zerknął w leżące przed nim dokumenty – Hildy Krammer. Mój kuzyn ma siedem córek – dodał tonem wyjaśnienia. – Rozumiecie zatem, że nie każde imię pamiętam, a i kuzynowi zabrało chwilę, zanim zorientował się, że dziewczyna zaginęła.

– Jak rozumiem, trzeba ją odnaleźć?

– Cóż, osobiście uważam to za zbędny trud – odparł, marszcząc brwi. – Zwłaszcza że, jak wspomniałem, kuzynowi pozostało jeszcze sześć córek, ale on rzeczywiście pragnie odnaleźć Hildę, więc uznałem, że wasze doświadczenie świetnie się przyda w skutecznym wypełnieniu tego zadania.

Zastanawiałem się, czy chciał mnie dotknąć, obrazić, dać mi poznać, gdzie jest moje miejsce, czy po prostu słowa wyszły z jego ust, zanim zdążył dobrze pomyśleć. Bowiem ja, Mordimer Madderdin, byłem dyplomowanym mistrzem Inkwizytorium z całkiem pokaźnym, jak na mój wiek, doświadczeniem. Przecież wasz uniżony i pokorny sługa prowadził lub współprowadził szeroko zakrojone śledztwa, w których chodziło o ogromne zbrodnie, ogromne pieniądze i ogromnie utytułowanych przestępców. Posłałem dziesiątki ludzi przed sąd inkwizycyjny, przysporzyłem Świętemu Officjum dochodów liczonych w setkach tysięcy koron. Możnowładcy, szlachta, kler i burmistrze drżeli przed reprezentowaną przeze mnie potęgą. I teraz ten nadęty dureń uznał, że człowiek taki jak ja najlepiej nadaje się do tego, by poszukiwać zaginionej dzierlatki, która najpewniej obrobiła tatusiowy skarbczyk i użyczała właśnie dupy gachowi.

Oczywiście spostrzeżenia na temat niestosowności przydzielonego mi zadania postanowiłem zatrzymać tylko i wyłącznie dla siebie. Bowiem mistrz Doppler był w moich oczach chodzącą i gadającą sakiewką i chociaż czasami trudno było wytrząsnąć z niego złoto, to jednak nie zamierzałem rezygnować z tej możliwości na przyszłość. A tak mogłoby się właśnie stać, gdybym pozwolił sobie teraz na głupie lub złośliwe uwagi albo okazywanie urażonych uczuć. Zresztą do wielu niebagatelnych zalet, którymi mogłem się szczycić, należało posiadanie naprawdę twardej skóry. Mistrz Knotte, mój egzaminator z czasów, kiedy kończyłem naukę w Świętym Officjum, świetnie uodpornił mnie na złośliwości, przytyki, a nawet grubiaństwa. Dlatego Doppler mógł sobie nie być grzeczny, jeśli tak właśnie pragnął postępować. Bo pamiętajcie, mili moi, że bycie nieuprzejmym to niezbywalny przywilej ludzi, którzy płacą wasze rachunki...

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – przyrzekłem.

– Będziecie mogli liczyć na moją wdzięczność – obiecał i pchnął w moim kierunku złożoną na pół kartę papieru, do której wcześniej zaglądał. – Obejrzyjcie to.

Wziąłem dokument i zerknąłem. Na karcie zapisano imię i nazwisko dziewczyny oraz jej ojca i adres domu, w którym mieszkali. Zauważyłem, że był to dom położony w bardzo porządnej dzielnicy, daleko od tanich czynszówek, w których gnieździł się plebs, daleko od wąskich, ciemnych zaułków i sypiących się kamienic, daleko od zatęchłych oberż, przed którymi w błocie i nieczystościach tarzali się pijani klienci. Czyli krótko mówiąc: daleko od miejsc, w których miałem okazję bywać najczęściej.

Jednak najważniejszy na wręczonej mi karcie był naszkicowany ołówkiem portret zaginionej dziewczyny. Trzeba przyznać, że albo była wyjątkowo ładna, albo rysownik miał wyjątkowo dobre serce lub został wyjątkowo dobrze opłacony.


– Żebyście wiedzieli, kogo szukać – objaśnił Doppler i przekrzywiając głowę, przypatrzył się obrazkowi. – Jej młodsza siostra ma, jak widać, duży talent, nie sądzicie?

– Co prawda ocena sztuki malarskiej wymyka się moim zdolnościom, jednak jeśli pragniecie znać zdanie profana, mogę tylko powiedzieć, że Hilda Krammer wyszła na tym rysunku jak żywa.

Przytaknął poważnie, najwyraźniej nie spodziewając się innej odpowiedzi.

– I ja tak sądzę. A jak zapewnia mnie jej rodzina, portret wiernie oddaje rzeczywiste rysy twarzy.

No cóż, to było ważne oświadczenie, gdyż przecież słyszało się nie raz i nie dwa o portretach, które rodziły się raczej w hojnie podsypywanej złotem imaginacji artysty, niż wynikały z rzeczywistego wyglądu portretowanej postaci. I tak na przykład narzeczona, którą młodzieniec widział wcześniej tylko na konterfekcie, okazywała się w chwili ślubu bardziej podobna do własnego mopsa niż istoty ludzkiej. Nie na darmo przecież powiadają, że założenie szczęśliwego stadła z brzydką kobietą jest dla mężczyzny równie trudne co ugryzienie się we własny łokieć. Inna sprawa, że posag stosownej wysokości potrafił zdziałać niesłychane wręcz cuda. I oto niewiasta szpetna niczym skrzywdzona małpa mogła zamienić się w całkiem ponętną figlarkę, kiedy tylko okazywało się, że na małżeńską drogę wkroczy z wypchanymi po brzegi kuframi. Jednak ten magiczny zabieg nie był, niestety, wiecznotrwały, gdyż kiedy skrzynie z czasem się opróżniały, to i uroda w dziwny sposób z dnia na dzień coraz bardziej przygasała, by stopniowo zblaknąć, zblednąć i wreszcie zniknąć bez najmniejszego śladu. I dziwić się potem, że nie wszystkie małżeństwa były szczęśliwe...

– Macie jakieś pytania, mistrzu Madderdin? – Doppler przerwał moje rozmyślania nad kruchością niewieściego wdzięku.

– Cóż, jak zwykle: na jakie wynagrodzenie mogę liczyć? Bo zauważyłem, że przez delikatność nie wspomnieliście o tym aspekcie sprawy, który, dobrze to przecież rozumiem, człowiekowi tak majętnemu i ustosunkowanemu jak wy może wydawać się błahy. Ale my, biedacy... – Rozłożyłem ręce. – Cóż robić... jakoś trzeba przeżyć do następnego dnia o kubeczku wody i pajdce chleba.

– Świetnie rozumiem wasze kłopoty – zapewnił mnie. – Chociaż jednocześnie obawiam się, że ktoś was bardzo oszukał, opowiadając wierutne brednie na temat wielkości mojego rzekomego majątku. Musicie wiedzieć, że ledwo daję radę pokrywać bieżące koszta, a co tu gadać o bogactwie... – Machnął upierścienioną dłonią.

Potem uśmiechnął się smętnie, z tak przekonującym smutkiem we wzroku, że gdybym był człowiekiem wrażliwym oraz subtelnym, to ze szlochem zapewniłbym go, że uczynię za darmo wszystko, czego sobie zażyczy, aby tylko oszczędzić mu przykrości ponoszenia wydatków. Ponieważ jednak nie byłem ani wrażliwy, ani subtelny, więc spytałem:

– To ile?

Dyskutowaliśmy o cenie moich usług uprzejmie oraz grzecznie, tak jak powinni dyskutować ludzie, którzy wiedzą, że w końcu muszą dojść do porozumienia, oraz, co ważniejsze, są pewni, iż w przyszłości czeka ich niejeden wspólny interes. Wreszcie nasze targi zakończyły się sukcesem, gdyż doszliśmy do ustalenia sumy, z której obaj byliśmy niezadowoleni. I nie omieszkaliśmy oczywiście tego niezadowolenia okazać jeden drugiemu, gdyż ten, kto teraz zdradziłby się z satysfakcją dla wyniku pertraktacji, miałby zdecydowanie bardziej utrudnione zadanie następnym razem.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ja inkwizytor. Głód i pragnienie

Подняться наверх