Читать книгу Ja, inkwizytor. Przeklęte krainy - Jacek Piekara - Страница 8
Rozdział pierwszy
Daleko od domu
ОглавлениеTak więc porzucono mnie w tym barbarzyńskim kraju. I uczynili to moi towarzysze, ludzie, którym ufałem, których chroniłem własną piersią i którym uratowałem życie. Zostawili mnie na łaskę i niełaskę dzikiej księżnej, która mieszkała w komnatach obitych złotą blachą, a jadała drewnianą kopyścią z drewnianej misy. Zostawili mnie w kraju obłąkanych kapłanów, pomylonych wiedźm i otępiałego ludu, po którym nigdy nie było wiadomo, czego się spodziewać. Czy złorzecząc, wbije komuś widły w plecy lub rozłupie mu głowę siekierą, czy błogosławiąc, padnie mu do stóp. Porzucili mnie niczym starego, bezzębnego psa, a ja jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć z murów, jak kawalkada inkwizytorów oraz żołnierzy odjeżdża na zachód. Do Nowogrodu, a potem do Cesarstwa. Do cywilizacji. Tysiące mil ode mnie. Tam, gdzie nie tylko nie można z wież fortecy ujrzeć Kamiennych Gór, za którymi rozciągają się już azjatyckie królestwa pogan, lecz istnienie lub nieistnienie tych gór kompletnie nikogo nie obchodzi. Dopiero od wczoraj wiedziałem, że nie powrócę do znanego mi świata, a już tęskniłem do niego całym sercem i całą duszą.
Był początek września, więc do Peczory i do całego Księstwa Peczorskiego zima nadchodziła wielkimi krokami, a zeszłej nocy spadł nawet pierwszy śnieg. Przez chwilę szary, błotnisty podworzec wyglądał czysto i świeżo, kiedy lśnił nieskalaną bielą i iskrzącym się srebrem w promieniach jasno świecącego księżyca. Ale zaraz potem buty żołnierzy i służby rozdeptały ten pierwszy puch i zmieszały go z błockiem. A rano przyszła odwilż i błotnista maź zalegająca podworzec sięgnęła już ludziom za kostki. I zupełnie nikt się tym nie przejmował.
Usłyszałem kroki i zobaczyłem zbliżającego się Andrzeja, sługę księżnej, jednego z nielicznych ludzi na tej potępionej dziczy, który był na tyle cywilizowany, by znać łacinę. Kiedy przesłuchiwałem skrytobójcę usiłującego zamordować księżną Ludmiłę, właśnie Andrzej tłumaczył moje rozumne pytania na ich mowę. Był to mężczyzna jeszcze młody, na pewno młodszy ode mnie i charakteryzujący się zarówno pewną obyczajnością zachowania, jak i delikatnością rysów, tak niezwykłą w krainie zamieszkiwanej przez tych barbarzyńców. Nie miał też bujnej i skudlonej brody jak większość Rusinów, a jedynie jasny, niezbyt mocny zarost. W połączeniu tych cech z zadbanym strojem wyglądał na tyle cywilizowanie, że mógłby wręcz uchodzić za obywatela Cesarstwa. Teraz zawołał donośnie:
– Pani wzywa, pospieszajcie, inkwizytorze.
I tak ma wyglądać od tej pory moje życie, pomyślałem z goryczą. Jak chłopca na posyłki albo psa mającego przybiegać na każde gwizdnięcie czy każdy gest pana. Taki los spotkał mnie – inkwizytora. Sługę Bożego i absolwenta najuczeńszej, najczcigodniejszej i najsławniejszej Akademii Inkwizytorium. Ale cóż było czynić? Mogłem utyskiwać, lecz gorzka i smutna prawda przedstawiała się tak, iż znajdowałem się całkowicie w mocy peczorskiej księżnej. W mocy kobiety, która, przypomnę wam, mili moi, własnego męża kazała zapakować do żelaznej klatki i wywiesić za bramę fortecy, gdzie skonał z głodu, pragnienia i zimna. Nie trzeba było wielkiej mądrości, by dojść do wniosku, iż Ludmiła nie była i nie jest (a zapewne również nigdy nie będzie) osobą zdolną polubić humory czy kaprysy cudzoziemca. Cudzoziemca, który w dodatku w Cesarstwie piastował godność inkwizytora – a więc na Rusi był jedynie znienawidzonym przybyszem, którego wynikająca z powagi urzędu władza kończyła się jakieś trzy tysiące mil od granic księstwa.
– Prowadź – rzekłem.
Andrzej uśmiechnął się szeroko i poklepał mnie poufale po ramieniu.
– Przyzwyczaicie się do nas, inkwizytorze – powiedział. – Jej Wysokość jest sprawiedliwą władczynią. Dobrze się jej przysłużycie, a zostaniecie nagrodzeni ponad oczekiwania i ponad pojęcie.
– Najbardziej by mnie nagrodziła, gdyby pozwoliła mi wrócić do domu – mruknąłem.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– O tym to długo nawet mowy nie będzie. – Machnął ręką. – Księżna ma wobec was wielkie plany, inkwizytorze Madderdin...
Nie brzmiało to dobrze. Wielkie plany możnych tego świata oznaczają zazwyczaj, że ludzie objęci tymi planami giną w szybki i nieprzyjemny sposób. Oni giną, a plany zostają. Dla następnych...
– Jeśli tylko w międzyczasie nie umrzecie, to wierzę, że zostaniecie z nami przez wiele lat. Przez wiele wspaniałych lat... – dokończył.
Nie byłem pewien, czy widząc moje przygnębienie, kpi sobie ze mnie, czy też mówi szczerze. Zresztą naprawdę mogło być przecież zarówno tak, jak i tak.
Dotarliśmy do prywatnych komnat księżnej, przepuszczeni przez wartowników, a potem obrzuceni nieprzychylnym spojrzeniem przez grubą dworkę ubraną w brudną spódnicę. Dworka nawarczała coś po rusku na Andrzeja, na mnie łypnęła nad wyraz podejrzliwie, potem jednak machnęła ręką, byśmy wchodzili, roześmiała się i nawet chciała mnie pogłaskać po włosach, czego na szczęście udało mi się uniknąć.
Ludmiła leżała na potężnym, szerokim łożu z baldachimem, którego dwie boczne zasłony były opuszczone (jedna była również fatalnie postrzępiona, jakby poszarpał ją pies lub kot). Zauważyłem od razu, że rusztowanie podtrzymujące tkaninę, czy to z uwagi na upływ czasu, czy to z powodu złego wykonania, było mocno skrzywione. Pomyślałem złośliwie, że tylko patrzeć, jak cała ta konstrukcja runie księżnej na łeb, zwalniając peczorski stolec książęcy dla kolejnego barbarzyńcy.
– Wasza Wysokość! – Skłoniłem się. – Raczyłaś mnie wezwać.
Ludmiła odłożyła książkę na stolik przy łóżku i przyjrzała mi się uważnie.
– Będziesz w nocy czuwał pod moimi drzwiami, inkwizytorze – stwierdziła. – Nikogo nie przepuścisz, póki śpię. Rozumiesz?
Wspaniale. Z profesji inkwizytora pasującego się ze złem, zwalczającego wiedźmy i czarnoksiężników, niszczącego heretyków, kacerzy i pogan zostałem przemianowany na psa stróżującego. Może dostanę jeszcze kolczastą obrożę na szyję?
– Oczywiście, Wasza Książęca Mość – odparłem tylko.
– Nie martw się – skrzywiła usta w uśmiechu – to nie potrwa wiecznie. Ale teraz, póki jest, jak jest... – Jej twarz ściągnęła się. – Musisz być ze mną.
– Wasze zaufanie, pani, poczytuję sobie za wielki zaszczyt – odparłem.
Oczywiście, że mi ufała. Dlaczego miała mi nie ufać? Wiedziała, że jest jedyną osobą, która może pomóc mi wydostać się z tej dziczy i wrócić do cywilizacji. W związku z tym ja wiedziałem, że będę dbał o nią niczym młoda mniszka o dziewictwo. No nie, może to akurat zły przykład. Ale powiedzmy, że będę jej strzegł, jak pies strzeże ukochanej kości, będę dbał o nią, jak kapitan statku dba o żagle, wiedząc, że tylko kiedy pozostaną w jednym kawałku, pozwolą mu na bezpieczny oraz szybki powrót do domu.
– Jeśli będziesz się dobrze spisywał, zostaniesz hojnie nagrodzony – obiecała. – A jeśli kiedyś wrócisz do Cesarstwa, to już do końca życia nie będziesz musiał się kłopotać o to, co wsadzisz do garnka i założysz na grzbiet.
Z tych czczych zapewnień wychwyciłem tylko słowa „jeśli” oraz „kiedyś” i wcale a wcale nie poprawiły mi one humoru.
Teraz księżna rzekła coś po rusku do Andrzeja, wskazując wzrokiem na mnie, a on odpowiedział jej i wyraźnie się zasępił. Później Ludmiła machnęła niecierpliwie ręką, dając nam znać, że możemy iść, i znowu sięgnęła po książkę. Skłoniliśmy się, Andrzej z prawdziwym oddaniem, ja raczej z rezygnacją, i wyszliśmy z komnaty.
– Księżna lubi sama czytać? – odezwałem się już za progiem, byle coś powiedzieć. – Zazwyczaj to służące czytają lektury wielkim damom.
Wzruszył ramionami.
– Nie ma tu żadnej kobiety, która umiałaby ładnie czytać po łacinie. Księżna miała dość tego, jak dukały, mruczały i myliły się. Więc woli czytać sama... Miała też kiedyś mnicha... – urwał.
Wyszliśmy na korytarz. Żółtopomarańczowe światło lampy migotało, ledwo co rozjaśniając panujący mrok. Ruszyliśmy w stronę balkonu na dziedziniec.
– Mnicha... – poddałem po chwili.
– Dwadzieścia mil od Peczory jest klasztor – wyjaśnił Andrzej. – Pod wezwaniem Błogosławionego Mikołaja Rohatyńca...
– Rohatyńca?
– A bo taki miał zwyczaj, że głowy wrogów nabijał na rohatynę – skrzywił usta Andrzej.
– Ciekawe.
– No i żyje tam sobie kilkunastu mnichów, a wśród nich nawet są tacy, co poznali łacinę i grekę. Więc księżna ściągnęła jednego, by przydał się jej jako sekretarz, osobisty pomocnik... – Wzruszył ramionami.
– Z tym że widzicie, mnich uznał, że będzie zdolny pomóc księżnej również w tych sferach, w jakich ona pomocy ani nie potrzebowała, ani sobie nie życzyła – kontynuował, a potem zerknął na mnie, by sprawdzić, czy rozumiem aluzję.
– I księżnej się to nie spodobało – odgadłem.
– Ano nie spodobało – zgodził się ze mną. – A wiecie, jak objawił się jej brak upodobań, zgody oraz zrozumienia?
– Ufam, że zaraz mi wyjawicie.
Wyszliśmy na krużganek biegnący nad wewnętrznym dziedzińcem. Powietrze z wilgotnego i nasyconego smrodem butwiejącego drewna zmieniło się na wilgotne i nasycone smrodem płonących gdzieś niedaleko nasmołowanych szczap.
– Kazała, by kamieniem rozgnieciono mu przyrodzenie na miazgę – rzekł, patrząc na mnie.
– Uhuhu – mruknąłem. – Wyjątkowo nieprzyjemny sposób kastracji.
– Bolesny – przyznał. – I również wskazujący każdemu mężczyźnie, który obserwował owo wykonanie kary, wyraźną i jasną granicę, której w stosunkach z miłościwą panią przekraczać nie wolno. A nadmienię, że przyglądać musieli się wszyscy. Rozumiecie mnie?
– Rozumiem.
– Ale czy na pewno mnie dobrze rozumiecie? – Spojrzał na mnie zaskakująco twardym wzrokiem.
– Rozumiem was doskonale – odpowiedziałem stanowczo. – I zapewniam, że ani mi w głowie postało, by nagabywać księżną w tak pozbawiony rozumu i uprzejmości sposób.
– No to już wiecie wszystko. – Uśmiechnął się, a jego spojrzenie złagodniało.
– A jeśli wolno... – zagadnąłem jeszcze. – Księżna coś powiedziała, jak wychodziliśmy, prawda?
Znowu wzruszył ramionami, tym razem dodał jeszcze do tego pokręcenie głową z niezadowoleniem.
– Mam was uczyć naszej mowy – rzekł.
– Pan każe, sługa musi – odparłem tylko.
Podobnego obrotu spraw można było się spodziewać. Jeżeli księżna planowała, że przetrzyma mnie u siebie kilka lat, to logiczne, iż chciała, bym rozumiał, co mówią inni ludzie. Choćby dlatego, że będę mógł wtedy sprawniej jej bronić. W końcu miałem służyć nie tylko za kły i pazury, ale również za oczy i uszy.
– Poza tym na dzisiaj wieczór macie być gotowi do podróży – dodał. – Księżna zabierze was na przejażdżkę. Ja też jadę z wami.
– Na przejażdżkę – powtórzyłem z przekąsem. – A mogę zapytać, jakiego rodzaju będzie to przejażdżka?
– Sami zobaczycie – odparł, jakby to miało wszystko tłumaczyć. – Jeszcze jedno: wolno wam poruszać się wszędzie, gdzie chcecie na terenie fortecy, ale nie wolno wam wychodzić za bramę. Rozumiecie?
– Musiałbym być durniem, by myśleć o ucieczce – odpowiedziałem całkiem szczerze. – Tysiące mil pustkowi do przewędrowania, bez map, bez przewodników, nie znając języka i będąc tropionym przez doświadczoną pogoń. Możesz zapewnić księżną, że nie jestem durniem i nie zamierzam uciekać, jeśli do tej pory w to wątpiła.
Andrzej spojrzał na mnie właśnie jak na durnia, którym tak zastrzegałem się nie być.
– Księżna wie, że nie uciekniecie, inkwizytorze – wyjaśnił pobłażliwym tonem. – Zabrania wam opuszczać fortecę, żeby was za jej murami natychmiast nie zabito.
No tak, mogłem się tego spodziewać... Cóż, inkwizytorzy na Rusi nie byli lubiani. Zresztą gwoli szczerości na Rusi nie lubiano nikogo, kto nie pochodził z Rusi. Chociaż po głębszym zastanowieniu można nawet powiedzieć, iż samych Rusinów Rusini również nie lubili. Przecież wielcy książęta żarli się ze sobą niczym wściekłe psy, tyle że w odróżnieniu od zasadniczo dość przewidywalnych wściekłych psów oni stosowali oprócz siły również zdradę, truciznę, podstęp, intrygi. Jeśli nie dało się zabić przeciwnika na polu bitwy, kazali tropić go w łóżku, w wychodku, przy biesiadnym stole, w kąpieli. Jeśli nie mogli położyć trupem samego księcia – rywala, mordowali jego żonę, dzieci, kochanki lub przyjaciół. Jeśli nie mogli lub nie chcieli pozbawić życia jego najbliższych, starali się ich nakłonić do zdrady za pomocą zastraszenia, kłamstwa lub przekupstwa. Taka właśnie była Ruś... Jedynym szczęściem w całym tym nieszczęściu był fakt, że Peczora, wschodnia dzielnica państwa podlegającego władzy Włodzimierza, wielkiego księcia Nowogrodu, nie znajdowała się w centrum intryg. Była daleko od Moskwy, jeszcze dalej od Nowogrodu i równie daleko od Kijowa. Daleko nawet od Wielkiego Księstwa Kazania, gdzie rządził władca sprzymierzony z Mongołami i będący ich lennikiem. A to między tymi czterema stolicami rozgrywała się główna walka na Rusi. Peczora w porównaniu z nimi była głęboką, zatęchłą prowincją. Miejscem, gdzie nie tyle diabeł mówi dobranoc, ile nie chciałby mówić nic i do nikogo, a najlepiej nie chciałby nawet wiedzieć, że takie miejsce istnieje na świecie.
– Nie tak łatwo zabić inkwizytora – mruknąłem jedynie.
Nie były to bynajmniej czcze przechwałki. Nas, inkwizytorów, nie tylko szkolono w modlitwie oraz znajomości świętych ksiąg. Nie tylko uczono nas walki z najpodlejszymi szatańskimi pomiotami, edukowano w sztuce rozpoznawania czarnej magii i rozprawiania się z tymi, którzy owej magii używali. Nasi preceptorzy słusznie uważali, iż o życiu inkwizytorów może również zadecydować umiejętność radzenia sobie z fizycznym zagrożeniem ze strony różnego rodzaju opryszków czy złoczyńców. Stąd posługiwaliśmy się biegle mieczem i sztyletem, umieliśmy strzelać z łuku (chociaż ja akurat wolałem tego nie robić), znaliśmy się na wykrywaniu i stosowaniu trucizn. Ba, radziliśmy sobie również z otwieraniem zamków, wychodząc ze słusznego założenia, że nikt uczciwy nie pragnie przecież mieć tajemnic przed Świętym Officjum. Kiedy o tym pomyślałem, uzmysłowiłem sobie, że jestem więcej wart niż jakikolwiek człowiek na przestrzeni setek mil, i od razu zrobiło mi się raźniej. Odetchnąłem głęboko powietrzem, które byłoby zapewne całkiem orzeźwiające, czyste i klarowne, gdyby nie fakt, że do pomieszanego z mgłą dymu z mokrego, nasączonego smołą drewna wmieszał się smród gnoju ze stajni. A potem wspomniałem jeszcze jedną ważną naukę, jaką pobieraliśmy w Akademii Inkwizytorium. Otóż uczono nas postępowania z ludźmi i zjednywania sobie stronników. Tak, tak, może i ja byłem teraz psem księżnej Ludmiły, mili moi, ale nie minie wiele czasu, a zapewniam was, że księżna zostanie moją suką i będzie mi jadła z ręki... A przynajmniej taką właśnie myślą mogłem się pocieszać oraz ku takiemu właśnie rozwiązaniu mogłem usilnie dążyć z właściwymi mojemu charakterowi bystrością oraz ostrożnością.
Wiecie, mili moi, co w Peczorze było najbardziej dojmujące? Wilgoć. Jeśli akurat nie grzało południowe słońce, to natychmiast wszędzie wdzierała się wilgoć. Wilgotne powietrze i wilgotna mgła. Wilgotny wiatr. Błotnista ziemia, z mlaskiem wsysająca stopy. Mokra trawa, mokre deski. Również nawilgłe sienniki, przesiąkłe materace i zatęchła pościel (jeśli ktoś był na tyle szczęśliwy i bogaty, że w ogóle sypiał w pościeli). Wilgotne ubrania, kiedy ubierałeś się rano, wilgotne ubrania, kiedy chodziłeś w nich w dzień, i wilgotne ubrania, kiedy ściągałeś je wieczorem. Oddychałeś wilgotnym powietrzem, a jeśli już musiałeś ściskać czyjeś dłonie, to one również były wilgotne. Oczywiście można było odzież suszyć czy chociaż ogrzać, można było napalić w kominkach (co czasami robiono z takim zapałem, że w pokojach z trudem dawało się oddychać), ale wilgoć odsunięta na chwilę, wyrzucona, zdawałoby się, za próg czy za okno, wracała w jednej chwili, kiedy tylko wygasał ogień. Wiedziałem, że w końcu przyzwyczaję się zarówno do samej wilgoci, jak i do jej charakterystycznego odoru, ale wiedziałem również, że co jak co, lecz z całą pewnością ich nie polubię.
Wszędzie w okolicy było też mnóstwo komarów. One nie latały sobie z wesołym bzyczeniem pojedynczo, pod dwa lub po trzy. Unosiły się wielkimi chmarami, kłębami przypominającymi szare obłoki przemieszczające się od jednej żywej istoty do drugiej. Rusini chronili się przed nimi, chodząc w takich strojach, w których nie pokazywali nagich ramion czy nóg. Nie irytowali się, nie krzyczeli i nie klęli. Ataki krwiopijców przyjmowali z wynikającą z doświadczenia obojętnością. Ubijali je na twarzach czy głowach plaśnięciami dłoni, nie przerywając sobie nawet rozmowy czy zajęć, którym właśnie się oddawali. Oczywiście w samej fortecy, w pokojach i na korytarzach, pilnowano, by tych komarów nie było wiele, ale przecież wraz z towarzyszami, którzy mnie tu porzucili, podróżowałem za wielkie góry zwane Kamieniami, oddzielające Europę od Azji, więc wiedziałem, jak bezlitośnie owady tną na łąkach, w lasach czy nad brzegami rzek. Czemu było ich tutaj, w Księstwie Peczorskim, tak dużo? No cóż, może dlatego, że księstwo owo składało się z setek mil podmokłych lasów i setek mil niezbadanych trzęsawisk, ciągnących się ze wschodu na zachód i z północy na południe...
Pamiętałem rozmowę księżnej Ludmiły z inkwizytorem Arnoldem Löwefellem, rozmowę, jaką toczyli, jeszcze zanim wyruszyliśmy na misję, której powodzenie Inkwizytorium zawdzięczało mojej determinacji oraz zimnej krwi.
– Ech, wasze bagniska – mówiła wtedy z pogardą. – Bagniska, też mi coś... Raczej wasze bagienka. Drogi przez lasy i góry żeście puścili, mosty na rzekach żeście postawili, bagna żeście osuszyli... A u nas ani dróg, ani mostów nie ma. A nasze mokradła...
Pamiętałem, że kiedy wypowiedziała to słowo, jej twarz nagle zrobiła się ponura.
– Wiecie, że są u nas takie miejsca, gdzie nigdy stopa żadnego człowieka nie postała od samego początku świata? A kto chciał w te miejsca wejść lub przypadkiem się do nich zabłąkał, nigdy już nie wracał? Nasze trzęsawiska ciągną się dziesiątkami mil. Martwe, burobrązowe, przeżarte zgnilizną. Okryte całunem mgły, bulgoczące i smrodliwe. Zabójcze.
Słuchali jej wówczas zaciekawieni, ale oczywiście nieszczególnie przejęci tonem księżnej. Bo jak świat światem inkwizytorzy byli przyzwyczajeni, iż ludzka wyobraźnia to narowisty, dziki rumak, który galopuje na manowce, zrzucając z grzbietu zdrowy rozsądek.
– Są u nas jednak tacy, co nieźle znają ścieżki wśród bagien – mówiła wtedy dalej księżna. – A kiedy czasem tak się zdarza, że zwykły człowiek nie może znaleźć pomocy ani u Boga, ani u księcia, wtedy idzie jej szukać na bagnach. Prosi tych, co znają ścieżki, by go poprowadzili, gdzie trzeba. No i go prowadzą...
Pamiętałem, że kiedy księżna wypowiadała te słowa głosem naprawdę wyjątkowo ponurym i z twarzą zmienioną oraz zasępioną, jedna z towarzyszących jej dworek zaczęła bezgłośnie płakać. Stała ze skrzyżowanymi ramionami, a łzy spływały ciurkiem po jej twarzy.
– A bo to wiadomo, dokąd oni idą? – ciągnęła Ludmiła. – Niektórzy mówią, że gdzieś w samym środku bagien są wsie, a może i miasta, gdzie żyją tacy, co wcale nie wyglądają jak my, dobrzy chrześcijanie... Może to demony, a może po prostu inny rodzaj ludzi? Kto to wie, kto to będzie wiedział, kto się tego dowie? Nikt. Może to wszystko bajdy i kłamstwa?
– Tak czy inaczej, bagna są niebezpieczne – dokończyła wtedy opowieść księżna. – Nawet jakby nie mieszkali na nich źli ludzie, a mieszkają, to wystarczy, że dróg tam nie ma. A nawet jak są jakieś ścieżki czy ścieżynki, to tak porwane i splątane, że trudno się wyrozumieć. Nikt obcy bagien nie przejdzie, a wielkie będzie miał szczęście, jeśli wejdzie i da radę wrócić cało po swoich własnych śladach.
Taką to opowieść, jedną z wielu, usłyszeliśmy wtedy o peczorskich trzęsawiskach. Czy naprawdę wykluwał się na nich inny rodzaj ludzi, czy rodziły się potwory lub pokazywały demony? Nie mnie o tym sądzić i nie mnie to oceniać. Na dzisiaj mogłem powiedzieć jedno: peczorskie bagna były gigantycznym, niezmierzonym siedliskiem komarów, które stamtąd, z tej smrodliwej głuszy, wysyłały swe wampirze armie na podbój świata rozumnych istot.
Na szczęście moi towarzysze nie zostawili mnie całkiem bezbronnego wobec tego iście przerażającego żywiołu. Otrzymałem od nich maści i specyfiki dwojakiego rodzaju. Celem jednych było odstraszenie owadów, by tylko latały nade mną, może nawet siadały na skórze, lecz nie kłuły. Celem drugiego rodzaju leków było łagodzenie swędzenia i opuchlizny, jeśli już doszło do ukłucia. Może wam się wydać, mili moi, dziwne czy nawet zabawne, że tak potężni ludzie jak inkwizytorzy, ludzie kłopoczący się o losy chrześcijaństwa i całego świata, przejmowali się komarami. Otóż zapewniam was, że gdybyście pobyli miesiąc lub dwa w pobliżu peczorskich bagien, to moglibyście dojść do wniosku, że walka z tymi odrażającymi owadami jest równie potrzebna światu jak walka z herezją oraz czarnoksięstwem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.