Читать книгу Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński - Страница 8
I
ОглавлениеKlaudia kupowała mu zawsze białe kwiaty albo białe znicze. Wprawdzie to raczej zielony był kolorem nadziei, ale biały kojarzył się jej równie dobrze. Na cmentarzu dominowały żółć i czerwień. Takie znicze mogła zapalać na grobie pradziadków czy ciotek, których nie znała. Jego chciała jakoś wyróżnić spośród innych zmarłych. A że często ubierała się w jasne kolory, co nie zawsze licowało z jej bladą cerą, to nawet w tych zniczach i kwiatach przemycała coś osobistego.
Klaudia nieubłaganie zbliżała się do osiemnastki, co jednak za bardzo jej nie cieszyło. Odkąd zaczęła naukę w liceum, rzadko kiedy cieszyło ją cokolwiek. Bez większych problemów można było wpisywać ją w słynny trójkąt selekcji partnera – należy wybrać dwie cechy z trzech opisanych na wierzchołkach: uroda, inteligencja i stabilność emocjonalna. Należała do ładnych i inteligentnych.
Co środę przychodziła na wojskowe Powązki. Przechodziła przez boczną bramę, omijała główną aleję i szła do rzadziej odwiedzanej części cmentarza, do zupełnie zwykłych pochówków. Stał tam nieokazały grobowiec z niepozornego lastriko, gdzie spoczywały trzy osoby. Jedną z nich był Damian C., a pod imieniem i nazwiskiem znajdowała się informacja, że żył lat osiemnaście. Pół roku temu minęła piąta rocznica jego śmierci. Przed Soborem Watykańskim II nie mógłby być pochowany na poświęconej ziemi, bo odebrał sobie życie.
Dla Klaudii był jak starszy brat. Była też jedyną osobą, która dbała o jego grób. Przy okazji Wszystkich Świętych pojawiało się kilka zniczy, czasem sprzątała jakąś pojedynczą, niewielką świeczkę. Chociaż Damian za życia nie był typem samotnika, jego znajomi po śmierci raczej nie mieli dla niego czasu.
Po zgarnięciu z płyty jesiennych liści, Klaudia zapaliła dwa małe znicze i położyła białą różę. Jak zwykle o tej porze, była zupełnie sama, więc bez zażenowania rozmawiała ze zmarłym.
– Nie sądzę, bym przetrwała ten rok. Naprawdę już nie daję rady… Zresztą, kurde. Nawet ty nie dałeś rady. Ja… – zawahała się – pamiętam, co mówiłeś pod… pod sam koniec. Że nie masz siły żyć. Że ci ludzie, że to miejsce… jest złe. I chyba to teraz czuję. Mama nie chce mnie słuchać, Izka mnie wyśmiewa. Starsze siostry są beznadziejne – przyznała żałośnie. – Nie chciałam tam iść, nie chcę tam być… Jestem sama, nikt ze mną nie rozmawia… Tylko z tobą mogę pogadać.
Jakby dla wynagrodzenia sobie samotności, zaczęła zmarłemu opowiadać ze szczegółami wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionego tygodnia.
* * *
W czasie, gdy Klaudia zapalała znicze na Powązkach, Karol czekał na swoją dziewczynę na parkingu lotniska. Ostatnio miał dla niej bukiet czerwonych róż, uznał to za romantyczne. Spojrzała wtedy na niego tymi swoimi wielkimi oczami. Spytała, dlaczego uważa, że śmierć żywych istot i przyniesienie jej ich zwłok miałoby poprawić jej humor. Od tego czasu nie patrzył już na dawanie komukolwiek kwiatów, jak przedtem.
Teraz postanowił po prostu przywieźć jej swój sweter. Chyba nigdy go nie założył, to był typowy nietrafiony prezent od babci, sama go zrobiła na drutach. Ona, za to, go uwielbiała. Często chodziła w nim po domu, a zimą potrafiła nawet założyć go na zajęcia. Należała do tych osób, które wiecznie marzły. To dosyć zabawna okoliczność, biorąc pod uwagę, że na swoje samotne wyjazdy latała wyłącznie do Rosji.
W końcu na parking zaczęli wysypywać się ludzie. Nie musiał słyszeć ich głosów, aby rozpoznać przybyszy zza Bugu. Charakterystyczny, ostry makijaż u kobiet, specyficzny ubiór, ogromne walizki. Spomiędzy nich szybko można było wyłowić Polaków. Oparty o bok samochodu, obserwował z pewnym ukłuciem zazdrości, jak starszy o kilka lat od niego facet daje swojej kobiecie czerwone róże, a ta przyjmuje je z wyraźnym zadowoleniem.
W końcu dostrzegł i ją, filigranową sylwetkę na tle dużo roślejszych podróżnych. Dzielnie ciągnęła za sobą swój bagaż. Ubrana w dość ciepły płaszczyk, mimo wyjątkowo słonecznego wrześniowego dnia, co jakiś czas zatrzymywała się i rozglądała się wokół w poszukiwaniu czekającego na nią samochodu. Wiatr targał jej krótkie, czarne włosy. Pomachał jej. Nie odwzajemniła gestu, ale skierowała się wprost ku niemu.
Zrezygnowała w końcu z kolczyka w nosie, ale zostawiła te, które tkwiły w uszach. Zapewne sprawiły to nie jego prośby i argumenty – te nieodmiennie ignorowała – ale prozaiczna, dość często uderzająca alergia. Mimo zdecydowanego makijażu, nie dało się nie zauważyć cieni pod oczami, bladości cery i ogólnego zmęczenia. Dziewczyna Karola nienawidziła samolotów.
Stanęli naprzeciwko siebie. Trochę nieśmiało przytulił ją i pocałował. Ona oddała pocałunek zupełnie obojętnie.
– Fajnie, że już jesteś – powiedział tkliwie.
– Też się cieszę, że już po wszystkim – rzuciła. – Padam z nóg.
– Głodna?
– Śpią…ca – przedłużyła nieco „ą”. – Jedna potrzeba naraz.
– Poza ciepłem. Marzniesz poza potrzebami. – Podał jej sweter.
– Dzięki, jesteś najlepszy – zawołała z uśmiechem, autentycznym uśmiechem, zakładając sweter. Teraz przytuliła go serdeczniej i pocałowała mocno. Odpalił samochód i zanim minęli dwie przecznice, już głęboko spała. Kiedy podjechali pod dom, przez chwilę nie wyłączał silnika. Patrzył na nią w zadumie. W końcu zgasił silnik samochodu. Jak zawsze, od razu otworzyła oczy.
* * *
W nocy, po zaspokojeniu innych potrzeb, leżeli w pogrążonym w mroku pokoju. Karol spał głęboko. Wpatrywała się w sufit, czekając na rozwiązanie różnych dylematów, które – po ukryciu ich w mrocznych zakamarkach mózgu na czas podróży – teraz wróciły ze zdwojoną siłą. Zostało nieco ponad pół roku do wykonania tego, co trzeba było zrobić. Jeśli stchórzy, czy znajdzie kolejną osobę, która tak bardzo wpisze się we wzór? Czy będzie wystarczająco dokładnie podążać za kolejnymi etapami, aby doprowadzić sprawę do końca?
Poczuła na sobie czyjeś natarczywe spojrzenie. Przechyliła głowę i spojrzała na przerzucony przez oparcie fotela sweter Karola. W panującym mroku wyglądał jak czający się potwór. Gdyby była dzieckiem, zapewne zebrałaby się na odwagę i zrzuciła ten ciuch z fotela, udowadniając sobie, że to wcale nie żaden potwór. Tak działała nieracjonalna racjonalność małego dziecka, które nie odróżnia do końca fikcji od rzeczywistości, zabawy od powagi. Teraz jednak była już dorosła. Wiedziała, że potwory są prawdziwe. A że ten akurat siedział w swetrze…
Skoro nie była sama i nie była pewna, jak wiele potrafią wyczytać z jej myśli, przerwała rozgorączkowany dialog z samą sobą. Starając się nie mrugać, zmierzyła sweter poważnym spojrzeniem.
– Zrobię to – zapewniła szeptem sweter. Bluza nie odezwała się ani słowem, chociaż wyczuwała płynącą z niej złośliwą, leniwą radość. Nauczyła się już, że jej niechcianych towarzyszy dało się na pewien czas zaspokoić, nasycić, a wówczas odpuszczali jej na jakiś czas i mogła dzięki temu w miarę normalnie egzystować. Wyjazdy do Rosji między innymi temu służyły. Składała ofiarę z części swojego życia, aby prowadzić je normalnie przez pozostałą część roku. W tej chwili bardzo potrzebowała, aby się nie mieszali.
W nagłym olśnieniu wiedziała już, dlaczego wybrali akurat ten sweter. Wyraz obrzydzenia przemknął jej przez twarz, miała wielką ochotę cisnąć nim przez otwarte okno. Sweter również zdawał się trwać w oczekiwaniu, rozważać różne opcje. Niemal widziała, jak drży w niepewności. W końcu jednak ta pragmatyczna część zwyciężyła. Szybkim ruchem, aby się nie rozmyślić, zgarnęła sweter i założyła go przez głowę wprost na nagie ciało. Niech będzie. Raz jeszcze wygrali.
– Dobranoc – szepnęła z całą pogardą, na jaką ją było stać.
* * *
Tajowie zapewne byliby bardzo zdziwieni, gdyby zobaczyli potrawy serwowane w tym lokalu jako specjały tradycyjnej kuchni tajskiej. Dla przeciętnego Europejczyka podane do ryżu i zielonej herbaty cokolwiek uchodzi za czar Orientu. Lubiła tę knajpkę. Nie było bardzo drogo, jak na śródmiejskie standardy, podobał się jej dość nowoczesny wystrój i to, że obsługa się nie narzucała. W lokalu była malutka fontanna. Zawsze musiała dotknąć wody po wejściu. Na ścianach wisiało sporo zdjęć, głównie pejzaży i zabytków Tajlandii, ale też kilku pand. Kolejny przykład na to, co uchodziło dla dyletantów za „tajskie”. Nieodmiennie największą atrakcją okazywały się serwetki. Ciemnoczerwone, bardzo sztywne, nadawały się świetnie do origami. Kiedy Iza wbiegała, spóźniona dwadzieścia minut, na stole stało już sześć małych łabędzi.
Znały się jeszcze z podstawówki. Tylko wtedy tak różne osobowości mogły się ze sobą zetknąć i przeżyć wystarczająco dużo głupich przygód, aby się ze sobą związać na lata. W przeciwieństwie do Izy, ona po prostu nie umiała się spóźniać. Budziła się zawsze przed budzikiem, niemal w biegu załatwiała poranną toaletę i potrafiła być na miejscu spotkania nawet godzinę przed czasem. To były jej małe zwycięstwa nad rzeczywistością.
Iza z rzeczywistością przegrywała zawsze. Wycałowawszy koleżankę, pobiegła zaraz do łazienki, gdzie jeszcze parę minut spędziła nad doprowadzeniem się do zadowalającego stanu. Ostatecznie książę z bajki mógł się objawić wszędzie.
Czekając, kończyła składać siódmego łabędzia.
W końcu Iza wróciła, rzuciła torebkę na sąsiednie krzesło, usiadła i rozejrzała się krytycznie po pomieszczeniu.
– Jezu, dziewczyno, ale miejsce wybrałaś! Pół godziny… Bite pół godziny szukałam. Słowo daję, zawsze włóczysz się po takich dziurach…
– Lubię to miejsce – zaoponowała spokojnie.
– Noo, bardzo ciekawe. – Uwaga ta oznaczała, że raczej była niewielka szansa na spotkanie pozytywnie zakręconych ludzi, głównie studentów.
– Daj spokój. Są pandy. – Wskazała na zdjęcia wyjątkowo słodkich, choć oczywiste, że niezamieszkujących Tajlandii stworzeń. – Pandy są najlepsze.
Mina Izy wymownie świadczyła, co w tej chwili sądzi o pandach. Dyplomatycznie zmieniła temat:
– Dobra, co polecasz?
Wymieniła nazwę.
– Rany, a co to?
– Coś na kształt pierogów. Chyba że wolisz sałatkę.
– Żadnych sałatek. Żadnych.
Iza sporo wycierpiała z powodu dietetyków, a z jej obecnym facetem na tyle dobrze się układało, że nie zadręczała się wagą. Młoda Tajka podeszła, aby przyjąć zamówienie. Iza odprowadziła ją wzrokiem.
– Ciekawe, czy to rzeczywiście dziewczyna.
– Hm?
– No, czy rzeczywiście dziewczyna. Wiesz, Tajlandia. – Iza wyraźnie się ożywiła. – Czytałam ostatnio jakiś reportaż o dziwkach w Tajlandii, to ich narodowy biznes. I faceci też dają, polują na nieświadomych turystów. Podobno potrafią tak sobie fiuta podwinąć, że nie widać nawet w samych gaciach. Ktoś musi za niego pociągnąć i przykleić plastrem do pośladka… Zaangażowana we własną opowieść, mówiła dość głośno.
– Izka – syknęła tamta, rozglądając się wokół. Tajka za ladą rzeczywiście patrzyła w ich stronę.
– No co?
– Zgłupiałaś? Jeszcze naplują ci do jedzenia czy coś…
Iza przez chwilę wydawała się rozważać tę opcję. Po kilku minutach kelnerka z absolutnie obojętną twarzą przyniosła im zamówienie.
– A tam, napluć – mruknęła Iza, przyglądając się jedzeniu. – Nigdy już nie zamówię shake’a w... – tu padła nazwa fast foodu będącego symbolem amerykanizacji społeczeństwa. – Słyszałam, że pewien chłopak, który tam pracował, normalnie spuszczał się do maszyny!
Mówiąc to, zalewała swoje danie dużą ilością sosu czosnkowego o dość gęstej konsystencji.
– Wysłałam kolejny rozdział – w końcu oświadczyła Iza z dumą. – Mam już dosyć, totalnie. Badania to była ta fajna część, wywiady, teorie… Ale weź to wszystko spisuj i to jeszcze tak, aby było „naukowo”. Naukowo! Czyli tak, żeby zepsuć najfajniejszy temat. Tak im to chyba na tych wszystkich radach wałkują. Banda nudnych zgredów.
Iza studiowała psychologię. Drugi rok podchodziła do pracy magisterskiej poświęconej samobójstwom uczniów dobrych warszawskich liceów i jak to wpływało na ich najbliższych, znajomych i rodzinę. Pobocznie zajmowała się tematem zjawiska fali samobójstw. Wybór tematu pracy nie był w pełni jej pomysłem. Prowadzone wywiady stanowiły bardzo pożyteczną zasłonę dymną.
– Poradzisz sobie – zapewniła Izę jej przyjaciółka, faktyczna inicjatorka badań i autorka większości wniosków.
– Noo, pewnie w końcu tak – zgodziła się skromnie. – Ale opowiadaj o wakacjach. Tak długo cię nie było! Fajna ta Rosja?