Читать книгу Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński - Страница 9

II

Оглавление

Karol założył szarą bluzę z kapturem, dresy i adidasy. Szedł do pracy na późniejszą godzinę, więc wybiegł z domu później niż zazwyczaj. Po roku systematycznych treningów nauczył się czerpać przyjemność z biegania. Początkowo stanowiło ono tylko małe zwycięstwa nad lenistwem, gdy jednak się zaprawił, stwierdził, że wprowadza pewien rytm w jego życie. Lepiej funkcjonował, jaśniej myślał. Włożył w uszy słuchawki i ruszył przed siebie.

Miał gdzie biegać. Z jego domu było bardzo blisko do Lasku Bielańskiego i dzikiego już brzegu Wisły. W drugą stronę, przez zieloną Kępę Potocką i uliczki Starego Żoliborza, miał niedaleko do parku okalającego ponure mury Cytadeli, a nawet dalej, do Parku Traugutta. Ciągnące się wzdłuż skarpy wiślanej tereny zielone jeszcze mu nie spowszedniały, zwłaszcza że poza porannymi treningami czas spędzał głównie w betonowej dżungli bloków, kamienic i biurowców.

Tym razem postanowił ruszyć na południe, w kierunku Cytadeli. Na Kępie Potockiej było dość ludno, pewnie za sprawą dobrej pogody. Parę osób wyprowadzało jeszcze psy. Jeden niewielki kundelek nawet się do niego przyłączył i przebiegł z nim jakieś sto kilkadziesiąt metrów, zanim przypomniał sobie o istnieniu swojego właściciela. Myśli Karola już wtedy oderwały się od rzeczywistości i pomknęły w obszary, gdzie decydował o sprawach istotnych.

Karol nie należał do ludzi specjalnie uzdolnionych i silnych osobowością. Właściwie to dobrze się czuł, gdy był ktoś, kto mu mówił, co ma zrobić. Z natury poczciwy i ludziom przychylny, łatwo ulegał wpływom zwłaszcza silnych i zdecydowanych kobiet. Taka była jego zmarła niedawno matka, takie były dziewczyny, z którymi się wiązał. We wspólnocie, którą współtworzył w jednym ze staromiejskich kościołów, również jego animatorki zawsze miały zdanie ostateczne.

Zatem jego myśli o sprawach istotnych były w gruncie rzeczy dość przyziemne. Dywagował, czy jest coś, o zrobieniu czego zapomniał. Obecną kobietę u władzy w swoim życiu zostawił śpiącą, wyczerpaną po podróży. Wyprawy na Wschód działały na nią w ten sposób, że przeważnie przez kilka następnych dni przede wszystkim spała, a kiedy się budziła, żądała różnych rzeczy, po zaspokojeniu których znowu kładła się spać. W rzeczy samej było w tym coś gadziego, ale Karol wolał nazywać to zachowanie „kocim”. Nie rozważał zresztą, na ile ten układ był sprawiedliwy i czy mógł go ewentualnie zmienić – zastanawiał się, czy na pewno w domu jest wszystko, co pozwoli na spełnienie jej potrzeb. Tak rozmyślając, zauważył, że dobiegł do Cytadeli.

Od strony żoliborskiej twierdza prezentowała się nieszczególnie. W tym miejscu było widać tylko pokruszone, zapuszczone mury. W parku okalającym fortecę czuł tylko smród wilgoci, a miejscami i uryny. Z sadzawki obok Wisłostrady spuszczono wodę, całość prezentowała się zatem nieprzyjaźnie. W późnych godzinach wieczornych było to jedno z miejsc stanowiących punkt zborny spotkań różnych społecznych mętów, którego unikali bardziej cywilizowani mieszkańcy Warszawy.

Na stokach Cytadeli w czasach zaborów wykonywano wyroki śmierci, również podczas ostatniej wojny dochodziło tam do zdarzeń bestialskich. To miejsce miało w sobie coś niepokojącego. Karol uświadomił sobie właśnie, że w okolicach twierdzy dochodzi do licznych samobójstw. Ludzie najczęściej skaczą z mostów położonych najbliżej ponurych murów. W okolicy zginął przecież Damian, jego kumpel z dzieciństwa, dzięki któremu poznał swoją obecną dziewczynę.

Myśląc o Damianie, poczuł, jak zwykle, uczucie żalu i straty. Zupełnie inaczej odczuwa się samobójstwo kogoś bliskiego niż śmierć w wypadku czy chorobie. Po raz kolejny, choć minęło już tyle lat, zaczął roztrząsać, czy na pewno zrobił wszystko, co w jego mocy. Siłą rzeczy myślał o „Sieraku”, liceum, do którego chodził Damian. „Ta szkoła go zabiła” – pomyślał stanowczo, przebiegając pod wiaduktem prowadzącym na Most Gdański. Ostatecznie „Sierak” był blisko, więc przebiegłszy przez park Traugutta, postanowił rzucić na niego okiem. Potem wsiądzie w jakiś autobus.

Dobiegając, spojrzał na okazały gmach „Sieraka”, czyli Liceum Ogólnokształcącego z Oddziałami Dwujęzycznymi im. Zygmunta Sierakowskiego. Wysoki, trzypiętrowy budynek górował nad dużo młodszymi od siebie, powojennymi kamieniczkami. Przypominał bardziej szpital niż szkołę. Jego szare, nieocieplone mury nie wyglądały zachęcająco nawet w porównaniu ze zwyczajnymi w Warszawie, ale nienadzwyczajnymi estetycznie „tysiąclatkami”. Nawet wypłowiałe rude dachówki pochyłego dachu nie poprawiały ogólnego wrażenia, choć przecież taka zabudowa w porównaniu ze zwykłymi bryłowatymi kształtami socjalistycznej architektury stolicy przeważnie prezentuje się ciekawiej. Kilka metrów trawnika obsadzonego starymi drzewami oraz niski metalowy płotek dzieliły gmach od wąskiego chodnika.

Jako że dobiegł tam tuż przed ósmą, wokół szkoły panował spory ruch. Sporo uczniów przychodziło od strony przystanków tramwajowych przy Andersa i Stawek, ale dużo większa część była podrzucana pod samą szkołę drogimi samochodami. Modne szaliczki i płaszczyki, torby przez ramię zamiast plecaków, kubki termiczne z kawą w ręce oraz pewna pretensjonalność w obejściu były znakiem rozpoznawczym tego jednego z najlepszych liceów w mieście.

Karol przystanął, popatrzył przez chwilę i stwierdził, że pora wracać. Parę razy głębiej odetchnął i już miał pobiec, ale zobaczył znajomą twarz. To była Klaudia, młodsza siostra Izy. Ubrana dobrze, choć zdecydowanie niemarkowo, wyróżniała się na tle innych uczennic, które minął. Skoro nawet on, facet, to zauważył, to z pewnością inne dziewczyny były tego świadome, a w tym głupim wieku na pewno nie dawały jej o tym zapomnieć. Zwłaszcza że Klaudia już wyglądała na ofiarę. Do szkoły szła jak na ścięcie. Wyprostowana i blada, wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Wyciągnął słuchawki z uszu i poszedł się przywitać.

– Hej – odparła niepewnie i lekko uścisnęła jego wyciągniętą rękę. – Co tu robisz?

– Biegam – odparł z pewną dumą, charakteryzującą chyba wszystkich biegaczy.

– Co tam? Wszystko w porządku? – odpowiedziała, że tak. Oboje poczuli się dość skrępowani tą rozmową. Wyczerpali temat. Karol poniewczasie stwierdził, że może lepiej byłoby po prostu w biegu pomachać jej ręką.

Już miał rzucić „no to cześć” i się pożegnać, gdy Klaudia nagle się zachwiała i z pewnością upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał. Krew buchnęła jej z nosa, plamiąc zarówno płaszcz, jak i jego bluzę. Posadził ją na płotku i przytrzymał jej czoło, obserwując, jak struga krwi tworzy całkiem sporą kałużę. Szukał wolną ręką chusteczek w kieszeniach, ale chyba zostawił je w innych spodniach.

Rozejrzał się wokół. Uczniowie szkoły, którzy przechodzili obok, spoglądali na całą scenę obojętnie, nikt się nie zatrzymał. Zawołał, aby ktoś zaprowadził ją do pielęgniarki, ale z pewnym zdziwieniem spostrzegł, że nikt nie reaguje.

– To nic, to nic – mruknęła niewyraźnie Klaudia, uciskając sobie nos. – Zaraz mi przejdzie, sama pójdę…

– Nigdzie sama nie pójdziesz. Hej, kolego! – zawołał do jakiegoś starszego chłopaka, pewnie tegorocznego maturzysty, który się nawet zatrzymał, aby przez chwilę popatrzeć na całą scenę. – Zaprowadź ją do pielęgniarki. Hej! – zawołał jeszcze, gdy tamten wzruszył ramionami i ruszył w swoją stronę. Jakaś dziewczyna obok, ku niedowierzaniu Karola, wyciągnęła telefon i zrobiła Klaudii kilka zdjęć, po czym bez słowa odeszła. Zaklął.

Proces krzepnięcia krwi okazał większą pomoc niż uczniowie. Po chwili Klaudia odetchnęła trochę głębiej i spokojniej. Niepewnie wstała.

– Dzięki. To ja już pójdę, zaraz się spóźnię… – Zadzwonił dzwonek na pierwszą lekcję, drgnęła spłoszona.

Karol spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Masz zamiar w tym stanie pójść na lekcje? Przecież ty się ledwo trzymasz na nogach!

– Mam sprawdzian z ruska…

– Idziesz, ale do pielęgniarki – powiedział stanowczo. Kiedy próbowała oponować, przerwał jej od razu. – Idziemy.

Próbowała iść sama, ale po chwili znowu ją podtrzymywał. Weszli po schodkach wiodących do wejścia. Znaleźli się w środku, w szerokiej sieni, także przypominającej bardziej szpital niż pomieszczenie szkolne. Kilkoro uczniów szybko ich minęło, kierując się do szatni. Z okienka przy drzwiach patrzyła na Karola wrogo twarz woźnej.

– Coś potrzeba? – spytała szorstko. Jakby nie widziała dwóch solidnie ubrudzonych krwią osób.

– Trzeba ją zabrać do pielęgniarki, mocno krwawiła z nosa.

– Przecież pielęgniarki jeszcze nie ma – zaakcentowała „przecież”, jakby mówiła o rzeczach oczywistych i wszystkim wiadomym. – Ona się tu uczy?

– No przecież – odparł Karol zaskoczony. Woźna przez chwilę przyglądała się Klaudii. A potem posłała mu ciężkie spojrzenie.

– A pan z rodziny?

Karola coś tknęło. Jeszcze go wyrzucą, a dziewczynie każą iść na lekcje.

– Tak – skłamał.

– No to niech ją pan zabiera! Nie widzi pan, że ona się do niczego nie nadaje?

Karol wybałuszył oczy, zdziwiony. Co to za ludzie?

– Dobra, chodź, zamówię ci taksówkę – rzucił do Klaudii. Dziewczyna pokręciła głową.

– Nie, nie, zostanę…

– Oszalałaś? – syknął.

– Matka mi nie uwierzy, z jakiego powodu nie poszłam do szkoły – powiedziała żałośnie.

– A możesz pójść do wychowawcy? Zadzwoni do matki…

Pokręciła stanowczo głową, a w jej oczach było widać strach i determinację. Karol zbaraniał. Jego telefon zapikał, przypominając, że powinien się już zbierać do domu i szykować się do roboty. Spojrzał jeszcze na Klaudię niepewnie, ważąc, co powinien zrobić. W sumie dziewczyna odzyskała trochę kolorów. Poza tym jest późno. No i jest prawie dorosła, niech podejmuje decyzje. Wreszcie nie jego sprawa.

– No dobra, jesteś pewna?

Skinęła głową. Uśmiechnęła się słabo.

– Dzięki za pomoc.

Woźna dalej patrzyła na niego nieprzychylnie.

– To co, zabierasz ją? – już nawet nie „pan”.

– Nie. Zostaje.

– To po co było sceny robić?

„A tak, kurwa, dla picu” – pomyślał, wychodząc.

* * *

Spotkanie w tajskiej knajpie było przedwczesne, nie zdążyła jeszcze odespać Rosji. Kolejne dwa dni przeważnie nie opuszczała łóżka, chyba że Karola nie było w domu, aby podać jej posiłek. Wówczas musiała ruszyć się dalej niż do łazienki, bo do kuchni. W końcu czuła się na tyle dobrze, aby wrócić do normalnej egzystencji.

Zawsze trzy razy grzechotała każdym pudełeczkiem z lekami, zanim wzięła tabletki. Pudełeczka te nie były przeznaczone dla tych konkretnie pigułek, ale za każdym razem, gdy wykupowała receptę, wyciągała wszystkie z saszetek i wrzucała do pudełek. Często też wysypywała tabletki na stół i przeliczała je. Trochę ich było. Układała potem różne leki według koloru, kształtu i rozmiaru pigułek. Czasem alfabetycznie.

Ostatnio znowu zatęskniła za butelką, co ją trochę dziwiło. Myślała, że ten etap ma już za sobą. Od śmierci Damiana do skończenia szkoły rzadko trzeźwiała. Zresztą to alkohol spowodował, że przestali się nią interesować. To było jej pierwsze zwycięstwo nad nimi. Potem, po maturze, na terapii dostała leki, których absolutnie nie można było mieszać z żadnymi procentami. Wówczas musiała spojrzeć na całość spraw absolutnie trzeźwo.

A było na co patrzeć. Tak jak teraz, rano, gdy stała przed wielkim lustrem w łazience, sprawdzając bardzo wyraźne ślady długich, ostrych paznokci lub pazurów na jej piersiach, brzuchu i plecach. Mogła rozróżnić przynajmniej trzy rozmiary ran. Czy to oznaczało rzeczywiście trójkę istot siedzących w swetrze?

Przyjęła to absolutnie spokojnie. Gorzej było, kiedy jeszcze w liceum podduszali ją w nocy. Nie da rady racjonalnie zareagować, jeżeli wyrywa cię ze snu ucisk na gardle. Ale przed tym można się było stosunkowo łatwo obronić. Nie cierpieli zupełnie czystej pościeli, więc jej codzienna zmiana chroniła ją przed tymi wizytami.

Ich aktywność pierwszej nocy po przyjeździe też już należała do swoistego rytuału. Może nie wszyscy pojechali za nią do Rosji, aby żerować na jej upodlaniu się? Może ktoś został, pilnując domu? Głodniejąc? W każdym razie była właściwie pewna, że przez następnych kilka miesięcy już nie będą się jej narzucać. Przynajmniej nie bezpośrednio. Za to łazili za Klaudią jak sępy za dogorywającą ofiarą.

Ubrała się, rozkoszując się wolnością od nich. Leki zaczynały działać, sprawiając, że bardziej pozytywnie patrzyła w przyszłość. Za kilka miesięcy wszystko zostanie zakończone, a ona będzie mogła rozpocząć normalne życie.

Akurat zaczęła się czesać, kiedy zadzwoniła Iza. Próbowała dodzwonić się w ciągu minionych dni, ale telefon leżał wyciszony – a nawet gdyby nie, po prostu zignorowałaby próbę połączenia. Rozmowa z Izką przez telefon przeważnie przypominała słuchanie audycji radiowej, więc nie przerywając czesania, włączyła tryb głośnomówiący:

– No hej, co tam? – zagaiła, odbierając.

– No hejka. Słuchaj, niezła akcja jest. Nie uwierzysz! Siedzisz?

– Mhm.

– Ta głupia pinda – inaczej nie tytułowała swojej promotorki – dowaliła się do masy pierdół. Nigdy nie skończę tego. No po prostu nigdy. Jeszcze jak ona do mnie pisze! No bo jakbyś ty napisała studentce? „Proszę poprawić”, „to jest do zmiany”, „proszę unikać takich sformułowań”, co nie? Przecież my we dwie ludzie nauki, kurde. A ona komentarze w stylu „styl” i dorzuca do tego cztery wykrzykniki. CZTERY WYKRZYKNIKI! Jak mi odesłała rozdział, myślałam, że wyrzucę komputer przez okno!

Była do tego zdolna. Gdy jeden z książąt z bajki rzucił ją w liceum, ten sam los spotkał jej telefon komórkowy. Zrywanie przez esemesy jest nie tylko słabe, ale może spowodować niepotrzebne straty w sprzęcie.

– W ogóle, jak z nią rozmawiam, to czuję się totalnie zlana. TO-TAL-NIE. A to przecież najzajebistszy temat, jaki mógł się trafić. Nie żadne śmierdzące ćpuny, które ci zdychają w czasie badań, bo ćpają jakieś gówno, to nuda. Albo alkoholicy. Jezu, jak się wynudziłam na tych praktykach u nich… Zwierzęta, no po prostu zwierzęta! Moi umierają, bo mają autentyczne powody – zaakcentowała mocno ostatnie słowo. – A ta do mnie, głupia pinda, żebym się tak nie emocjonowała i nie rozpisywała, jak któryś po rozmowie się mi zabije. Że dramatyzuję. JA. Ja dramatyzuję, wyobrażasz sobie? Chyba facet nie dogodził jej ostatniej nocy. – Iza często prezentowała iście freudowskie podejście do dowolnej relacji międzyludzkiej. – Zresztą cud, że jakiegoś ma. Żebyś widziała, jak się ubiera! A jak maluje! Milena aż jej fotę na wykładzie zrobiła, musisz zobaczyć. Pewnie jakiś zakompleksiony oblech, trzydziestka uderzyła i wziął, co było, żeby z matką nie mieszkać.

– Następny przystanek: Królewska – rozległo się w tle, potwierdzając przypuszczenie, że Iza rozmawiała przez telefon w tramwaju. Zgadując po ekspresji, słyszeli ją wszyscy współpasażerowie.

– Ale zabiło ci się któreś? – wykorzystała tę przerwę, aby zapytać, bo to ją zaciekawiło. Przyjrzała się krytycznie swoim włosom, odłożyła szczotkę i wzięła kredkę do oczu.

– Co? – Iza wydała się trochę wybita z rytmu. – No tak, po to przecież dzwonię do ciebie! Zresztą, żeby jeden. Z tych, co z nimi gadałam na początku czwartego roku, to już się dwóch zabiło. I tamta nawiedzona laska, ta hipisiara, kojarzysz, nie? Co jakieś gówno paliła, jakieś olejki, tak mnie załatwiła, że przez tydzień potem kichałam, alergię miałam… Jakieś takie pojebane imię miała, nie pamiętam…

– Elstera – mruknęła. Jej bracia byli w tej samej wspólnocie co Karol. Nie wiedziała nic o tym, żeby się miała zabić.

– No, rodzice katole tacy totalni. Jak wchodziłam do niej do domu, to normalnie Licheń. Nic dziwnego, że jej odjebało. Wyprowadziła się od nich, a potem trzy tygodnie później się zabiła.

– Kiedy to było?

– Na wiosnę jakoś, maj?

– Jak? – zabrzmiało to mocniej, niż chciała.

– Co jak?

– Powiesiła się? Poderżnęła sobie gardło? Przedawkowała coś? – podpowiadała niecierpliwie.

– Yyy… Noo… – Iza zawahała się, co potwierdziło jej teorię. Klaudia znieruchomiała z kredką w ręce. – No z mostu skoczyła – powiedziała niechętnie.

– Którego? – spytała, choć znała odpowiedź.

– Kolejowego – odparła cicho Iza. – Tam, gdzie Damian.

– A pozostali?

– Jeden studiował u ciebie na wydziale, coś przedawkował na objeździe w Mińsku, wpadł w panikę i wyskoczył przez okno hotelu. W sumie smutne. Niezły kolo był, taki wyluzowany. A drugi się powiesił, zostawił list pożegnalny, ale mi jego matka nie chciała pokazać. Głupia jakaś. Tak jakbym dla przyjemności chciała ten list! Ty słuchaj, ja muszę kończyć, dojeżdżam już. Odezwę się potem. Pa.

– Pa.

Spokojnie skończyła się malować, choć najchętniej skoczyłaby od razu do pokoju po segregator z notatkami. Ale właściwie była pewna, że śmierć Elstery potwierdzała jej teorię. A jeśli tak, to Klaudia dalej nadawała się na okup za Damiana.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozeznanie duchów

Подняться наверх