Читать книгу Kraina Martwej Ziemi. T. 1. Krew i stal - Jacek Łukawski - Страница 5
1. Przybysz
ОглавлениеProm zadrżał i jęknął, gdy odrobinę zbyt gwałtownie przybił do pomostu. Młody żołnierz pełniący funkcję szypra zaklął pod nosem. Po chwili jednak wyprostował się dumnie, widząc, że platforma promu prawie idealnie trafiła w przystań, tak że obie łodzie, na których była oparta, kołysały się lekko w równych odległościach od kei. Dziobowi zaciągnęli już na nich cumy, zatknęli pochodnie i teraz wpatrywali się w niego wyczekująco. Powiódł wzrokiem po brzegu, starając się w szybko zapadającym mroku wychwycić jakąś sylwetkę. Nikogo nie było, więc skinął głową:
– Można palić!
Sam również wyciągnął fajkę z sakiewki. Zszedł na pomost, sprawdził wiatr i nieśpiesznie zaczął układać tytoń w główce. Pozostali odpalali pety od kaganków, ale on nie po to kupił tytoń spod samych Szarych Gór, aby teraz wąchać najgorsze i najtańsze żołdackie skręty, których smród potrafiłby postawić na nogi umarlaka. Niektórzy zresztą gotowi byli przysiąc, że na własne oczy widzieli, jak na polu bitewnym co rusz trup ożywał owiany brunatną smugą z takiego peta. Żołnierz uznawał tylko palenie fajki. Nie pamiętał co prawda, jak się kupiony tytoń nazywał, ale handlarz klął się na bogów, że to jedna z najlepszych odmian. Cena w postaci trzech talarów najdobitniej potwierdzała te słowa. Nie był to też żaden szwindel, bo wystarczyło powąchać i rozetrzeć w palcach próbkę, aby wiedzieć, że wart jest swojej ceny. Zapalenie go było nie lada ucztą, oczywiście pod warunkiem że miało się jakieś wymagania.
Ledwie zdążył się dwa razy zaciągnąć, gdy nieopodal rozległo się rżenie. Po chwili wahania ostrożnie odłożył fajkę na stojącą obok starą beczkę i wyprostował się w oczekiwaniu na przybysza. Wkrótce z mroku wyłonił się jeździec. Gdy zsiadł z konia i się zbliżył, młody żołnierz zasalutował przepisowo.
– Gwydon, dziesiętnik, do waszych usług, panie. Zapraszam na pokład.
– Witajcie, dziesiętniku. – Przybysz zasalutował, po czym sięgnął za pazuchę. – Tu macie glejt królewski. Zanim zabierzecie mnie na pokład, sprawdźcie, czy aby możecie to uczynić.
– Wybaczcie, panie. – Zmieszał się Gwydon. – Nie myślcie, że chciałem postąpić wbrew prawidłu, ale ja wiem, kim jesteście. – Podniósł wzrok i już pewniejszym głosem dokończył: – Poznałem was w blasku pochodni. Jesteście Arthorn, drużynnik, co to nie dalej jak trzy lata temu złoił skórę Morrończykom pod Emorwil. Sam widziałem, bo służyłem wtedy pod setnikiem Hordo z Maranmorr. O tym, że to was mam dziś powitać i do twierdzy zabrać, powiedział mi sam komes, któremu zależało, aby witał was ktoś, kto wie, jak wyglądacie…
– Bardzo dobrze – pochwalił Arthorn z uśmiechem. – Spisałeś się, Gwydonie, a teraz ruszajmy… Tylko fajki nie zapomnij.
Prom sunął w poprzek leniwego nurtu rzeki. Wioślarze w równym tempie unosili i opuszczali wiosła, wzburzając wilgotną mgłę, której długie rzęsy wiły się wokoło, tłumiąc chlupot i irytujące skrzypienie wyrobionej dulki. W oddali, na wysokim skalnym brzegu, ciemna bryła twierdzy odznaczała się na gwieździstym niebie.
Gdy prom przybił do małej przystani, zbliżała się północ. Tuż obok, za wielką żelazną kratą w mroku wykutej w skale jaskini, czaiły się kadłuby liburn wojennych, które jeszcze niedawno prowadziły regularne bitwy na wodach Simare, chroniły Królestwo Wondettel przed desantem wojsk księstw Morronu i wspierały własne oddziały w trakcie kampanii północnej, by później stać się postrachem rzecznych piratów i przemytników.
Czekał już na nich specjalny powóz zaprzężony w cztery krępe konie o mocnych i szerokich pęcinach. Droga wiodła w górę – częściowo wykuta w skale, częściowo wybudowana na naturalnych tarasach, na których ufortyfikowano podesty dla balist i katapult. Arthorn odciążył swojego wierzchowca, przenosząc juki i siodło na wóz, i oddał cugle jednemu z żołnierzy. Gdy tylko obaj z Gwydonem zajęli miejsca, zaprzęg ruszył, a w ślad za nimi, dużo wolniej, poprowadzono rozkulbaczonego konia. Na każdym z tarasów przewidziany był przystanek i zmiana prowadzącego, tak aby ani człowiek, ani zwierzę nie zmęczyli się nadto. Powóz nie musiał się zatrzymywać. Ciągnęły go specjalnie do tego wyhodowane górskie koniki, a mimo to poruszali się o wiele wolniej niż Arthorn początkowo przewidywał. Przeprosił więc dziesiętnika, który starał się go zabawić rozmową, i zapadł w drzemkę.
Wschodni brzeg, na którym się teraz znajdowali, stanowił wysoki, skalny uskok o prawie pionowych ścianach, ciągnący się na wiele dziesiątków mil wzdłuż brzegu Simare. Nazywano go granicą. Oddzielał Wondettel od Górnej Krainy, której niegdyś żyzne i tętniące życiem ziemie sięgały aż Smoczych Gór, Kas Brethil. Tam też kończyła się władza króla. Doreba, twierdza, do której bram właśnie się mozolnie wspinali, była jedną z kilku wybudowanych w celu ochrony zarówno rzeki na dole, jak i okolicy na górze. Wiodły tamtędy ważne szlaki, transportowano towary, płody rolne, urobek i zwierzęta, robotnicy przemieszczali się do kopalń, tartaków, odkrywek. Kwitł handel. Po wojnie, która sto pięćdziesiąt lat wcześniej zamieniła Górną Krainę w Martwą Ziemię, uskok stał się prawdziwą granicą królestwa. W pierwszych latach Martwa Ziemia zaczynała się tuż za murami. Tych, którzy nieopatrznie uczynili o jeden krok za dużo, udało się pochować dopiero jakieś pięćdziesiąt lat później, gdy niewidzialna ściana Martwicy cofnęła się nieco w głąb szarego stepu, w jaki zmieniła się kraina. Po kilkudziesięciu latach nieopodal twierdzy pojawiły się pierwsze skromne zabudowania. Pas bezpiecznej ziemi był już na tyle szeroki, że można było myśleć o uprawie. Jedyne, co mogło się utrzymać na jałowej glebie, to gryka i żyto. Soczewica dawała bardzo lichy plon, ale mimo to również co kilka lat pojawiała się na polach. Z czasem przybyło więcej chłopów, głównie takich, którzy z jakichś powodów woleli opuścić dotychczasowe okolice i przenieść się tam, gdzie mało kto będzie ich szukał. Stworzyli kilka osad rozrzuconych w pewnej odległości od Doreby. Liczba ludności w żadnej z nich nie przekraczała kilkudziesięciu mieszkańców. Skromne płody chłopi zwozili do twierdzy, gdzie raz w tygodniu mogli liczyć na przeprawę promową i możliwość sprzedaży ich na zachodnim brzegu rzeki. Wracali stamtąd z pieniędzmi oraz tym, czego nie byli w stanie wykonać lub kupić na górze. Raz na jakiś czas ktoś sprawdzał granicę Martwicy. Często były to zwierzęta, ale czasem nieopatrzny oracz lub nieświadome dziecko. Opodal trupa wbijano potem drewniany pal, znacząc granicę. Pewnym zagrożeniem byli mieszkańcy kilku zbuntowanych wiosek powstałych, nie wiedzieć kiedy, kilka mil na południe i grupy reketerów na północy, ale na razie poza dwoma czy trzema przypadkami sprzed kilku lat nie niepokoili oni okolic Doreby. Odkąd odkryli, że w twierdzy stacjonował liczny garnizon, woleli nie prowokować otwartego konfliktu.
Świtało, gdy wóz wtoczył się na przedzamcze, przejechał pomiędzy przyklejonymi do murów zabudowaniami i ze skrzypnięciem zatrzymał się przed wieżą bramną prowadzącą do serca twierdzy. Jeden z wartowników uważnie obejrzał glejt królewski, sprawdził, co wiozą, po czym zasalutował i pozwolił jechać dalej. Koła zaturkotały na kocich łbach. Pierwsze promienie słońca rozświetliły iglicę górującej nad twierdzą baszty, by po chwili rozpocząć nieśpieszną wędrówkę w dół. Spłynęły na masywną wieżownicę, podkreślając opuszczone od lat furty, za którymi czaić się powinny mordercze balisty strzegące twierdzy przed atakiem smoków, prześlizgnęły się po kamieniach, zabłysły na pinaklach wieńczących dach Domu Fortecznego i przeskoczyły na wieżę bramną. Na moment rozpaliły hełmy dwóch żołnierzy dyskutujących o czymś na blankach, po czym pędząc coraz szybciej, zsunęły się po murach na dziedziniec, zalewając go blaskiem. Arthorn z zadowoleniem podziwiałby ten spektakl, gdyby tylko się odwrócił, ale na schodach Domu już czekali na niego słudzy, aby zaprowadzić do komesa. Gdy więc słońce kończyło swój występ, za Arthornem zamykały się ciężkie, okute żelazem drzwi.
Komes przywitał go w małej jadalni.
– Siadajcie, mości Arthornie, bo z pewnością znużeni podróżą jesteście i głodni. Napijecie się wina dla zaostrzenia apetytu? – Gość kiwnął głową. Komes więc nalał trunek do dwóch kielichów i jeden z nich mu podał. – Na co dzień jadam w koszarach, ale tam nie moglibyśmy spokojnie porozmawiać.
– Tu też nie porozmawiamy, komesie, a przynajmniej nie o szczegółach, o których trudno byłoby mi mówić… – zawiesił głos na moment i ich spojrzenia się spotkały – bez znajomości terenu.
– Wedle waszego życzenia. Możemy ruszyć nawet i chwilę po śniadaniu, które, mam nadzieję, nam zaraz podadzą. Wasze zdrowie!
– I wasze!
Arthorn spoglądał ukradkiem na swego gospodarza, którego niedźwiedzia postura i groźne rysy twarzy nosiły wyraźne piętno minionych lat. O wiele wyraźniejsze, niż się spodziewał na podstawie opisu, jaki przedstawił mu Garhard.
Po chwili słudzy wnieśli parujące półmiski.
– Ruszać będziemy na poszukiwanie enklawy piratów rzecznych? To chyba wolno wam powiedzieć?
– Można to tak ująć, komesie. Król chciałby, abyśmy sprawdzili te nowe wozy taborowe, które otrzymaliście już jakiś czas temu…
– A tak – odparł Dartor. Arthorn wyczuł w jego głosie lekkie rozczarowanie. – Od miesiąca moi chłopcy ćwiczą się w ich obsłudze zgodnie z nadesłanym rozkazem. Muszę przyznać, że sprytnie to jest pomyślane. O ile oczywiście wróg nie uderzy z zaskoczenia.
– Mają być pomocne w transporcie, a nie w samej bitwie, choć i w nagłej potrzebie szybciej pozwolą się żołnierzom uzbroić. Przynajmniej wedle ich budowniczego. Wojna skończona, więc aby je sprawdzić, trzeba było zorganizować tę wyprawę… Jak idą przygotowania?
– Wedle rozkazów, ludzie są już wyznaczeni i przeszkoleni: dwudziestu konnych, dwudziestu lekko zbrojnych piechurów, dziesięciu ciężko zbrojnych, dziesięciu łuczników i dziesięciu kuszników. Czeladzi i pachołków około dwudziestki. – Dartor wyliczał nieco znużonym tonem i Arthorn pomyślał, że takich jak on, doświadczonych i spolegliwych dowódców, jest już coraz mniej. – Jeden wóz bojowy, trzy wozy taborowe, co to je sprawdzać mamy, dwa aprowizacyjne i jeden zapasowy. Luzaki cztery wozowe i cztery wierzchowe. Przygotowane zapasy czekają w piwniczce na załadunek, wodę i świeże dobierzemy po drodze… Nie wiedziałem, dokąd ruszamy, więc przygotują je chłopi w osadach i na północy, i na południu. Te, których nie weźmiemy my, ciura przywiezie do kuchni koszarowej. – Widząc, że Arthorn kiwa z uznaniem głową, kontynuował: – Siedmiu dziesiętników, co do których pewien jestem, że nie zawiodą, oraz ja jako dowódca. – Dostrzegłszy zdziwienie na twarzy gościa, zaśmiał się rubasznie. – Nie dziwcie się mości Arthornie. Ot, do wojaczki tęsknię, a siedzenie na dupie mi się znudziło. Oczywiście oficjalnie, na podstawie rozkazu króla, o co sam się postarałem. Czy mam wam pokazać pismo z pieczęcią?
– Nie musicie. Garhard uprzedzał mnie, że jesteście nie tylko godni najwyższych pochwał i zaufania, ale i uparci ponad wszelką miarę, więc waszych słów nie ważyłbym się podać w wątpliwość. Jednakże proszę, abyście się raz jeszcze zastanowili, bo czeka nas męczące zadanie, które nie…
Przerwał, gdy komes zaniósł się śmiechem.
– Ten stary pierdziel Garhard z pewnością nie wyraził się takimi pięknymi słowami, jakeście mi przedstawili. Jak znam tego, bogowie zlitujcie się, mędrca, to w wyjątkowo dobrym humorze do muła by mnie przyrównał, a jeśli humor mu nie dopisywał…
– Nie dopisywał. – Arthorn chrząknął.
– No właśnie! Więc i wy przestańcie się tu ze mną jak z dziwką głaskać, bo widzę, że gdy siwe włosy zobaczycie, to już za niedołężnego macie!
– Komesie…
– Decyzja nie wasza i już podjęta! – ryknął nagle, waląc pięścią w stół. – Więc kończcie jeść i ruszamy, gdzie tam chcecie, aby was po tej okolicy przewieźć. I lepiej przejdźcie do sedna, bo jak raz jeszcze usłyszę od was o zmianie zdania, to, na kurwiszcza, zaraz się przekonacie, kto tu powinien zrezygnować!
Patrzył na drużynnika z zachłannością i ciekawością, z jaką wilk wpatruje się w ofiarę, czekając, czy ta odważy się podjąć walkę. Był nieco zaskoczony swym nagłym wybuchem złości, lecz poddał mu się z ochotą. Oczywiście rozumiał obawy Arthorna i sam je w duchu podzielał, wiedząc dobrze, że nie jest już najmłodszy i że blizny, jakie szpeciły jego twarz, dawno już zatraciły swą ostrość. Mimo to, a może właśnie dlatego, tak mu zależało, by wziąć udział w wyprawie. Wiedział, że może to być ostatnia okazja, nim każą mu odejść ze służby i zwolnić miejsce młodszemu. Taka była naturalna kolej rzeczy, przed którą nie było odwrotu. Stare rany bolały coraz częściej, a słabość dawała o sobie znać, gdy najmniej się jej spodziewał. Czuł upływ lat i bezsilną złość, którą niosła ze sobą starość. Z drugiej strony, cóż był mu winien drużynnik? Przyjrzał mu się: Arthorn był szatynem o niebieskich oczach, młodym, a przynajmniej sporo młodszym od Dartora. Średni wzrost i niewyróżniająca się budowa ciała nadawały mu pospolity wygląd, lecz bystre spojrzenie wzbudzało niepokój i kazało odwracać wzrok. Komes dostrzegł coś jeszcze: cień, który zasnuwał twarz drużynnika i pozwalał przypuszczać, że przeżył niejedno – i nie były to przeżycia godne pozazdroszczenia. „Kogo staruch mi tu przysłał?”, pomyślał.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym Arthorn kiwnął lekko głową i – czy Dartorowi tylko się zdawało? – ledwo dostrzegalnie mrugnął. Komes odetchnął, czując, jak złość odpływa.
– No, dość tego gadania, bo czas nagli – powiedział szorstko. – Ruszajmy.
W milczeniu pokonali wzniesienie, mijając spróchniały znak ostrzegający niegdyś przed Martwicą. Kilkadziesiąt kroków dalej znajdował się kolejny. Początkowo ostały się tylko, ledwie sterczące z trawy, kikuty grubych dębowych pali. Później spękane i zniszczone drewno pięło się coraz wyżej. Opodal każdego z nich kopiec kamieni lub porośniętej trawą ziemi znaczyły miejsce pochówku nieszczęśnika, który nieopatrznie przekroczył niegdyś niewidzialną barierę.
Zatrzymali się u podnóża pagórka. Za ich plecami, za grzbietem wzniesienia skryły się mury twierdzy, a sponad niego majaczył jedynie szczyt najwyższej z wież. Przed nimi rozpościerał się bezkres falujących na wietrze suchych traw. Na horyzoncie, pomiędzy stepem a stalowoszarym niebem, ciągnął się ciemny pas Kas Brethil. Z tej odległości nie dało się rozpoznać poszczególnych szczytów, ale podobno niektóre z nich przez cały rok pokryte były śniegiem. Była nawet taka ballada, Zobaczyć białe szczyty Kas Brethil, którą wędrowni grajkowie często śpiewali w dusznych karczmach, szczególnie gdy jakaś niewiasta pojawiła się w pobliżu i sprawiała wrażenie takiej, co posłucha też i pozostałych zwrotek przeznaczonych już tylko dla jej uszu.
– A więc jesteśmy na granicy, komesie.
– Mówcie mi po imieniu, bo wieczorem funkcja ta spadnie na barki mojego następcy, więc nie ma co się krygować, a i mnie zaszczyty nie łechcą. Dartor. – Ściągnął rękawicę i wyciągnął ku niemu dłoń w pojednawczym geście. – Teraz, mam nadzieję, wyjawicie wreszcie, co to za tajemnice z tą wyprawą na piratów?
– Dobrze więc, Dartorze. – Arthorn odwzajemnił mocny uścisk. – Kilka tygodni temu na polecenie lorda Aurissa wyruszyła wyprawa, której zadaniem było odnalezienie cennych… – zawahał się – przedmiotów… które przez ostatnie kilka stuleci ukryte były w bezpiecznym miejscu. Choć lepiej byłoby zamiast „cennych” powiedzieć „niebezpiecznych”, szczególnie gdyby wpadły w niewłaściwe ręce. Stąd też wszystko utrzymane było w tajemnicy, a i przygotowane podobno należycie. Wyprawie przewodzi jakiś żerca czy mędrzec, zaufany lorda Aurissa. Kto to jest, nawet sam Garhard nie był w stanie powiedzieć. Ludzi bitnych i dobrze uzbrojonych mieli pod dostatkiem. Wedle planu powinni już albo powrócić, albo dać znać, a tymczasem słuch po nich zaginął. Oczywiście opóźnienie może mieć wiele powodów zupełnie błahych, jednakże Garhard uznał, iż sprawa jest zbyt ważna, by pozostawić ją swemu losowi.
– Auriss nie niepokoi się o los swoich ludzi i powodzenie wyprawy? – zdziwił się Dartor.
– Pewnie tak, na swój sposób… Nie zamierza jednak wysyłać kolejnych, być może czeka lub wie coś, czego my nie wiemy. Garhard coś najwyraźniej podejrzewa, o czym nie chciał mówić, dość, że postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i wysłać nas na wszelki wypadek.
– Jeśli ten pyszałkowaty staruch ma przeczucie, to z pewnością coś tu mocno śmierdzi… Nawet tu do nas dotarły wieści, że odkąd król zachorował, lord Auriss zdaje się zachowywać nieco… hmmm… ambitnie, jeśli tak można określić jaśniepańskie zadzieranie nosa.
– W istocie, jednakże, pomijając jego lordowską mość, to istnieją powody, by sądzić, że ktoś jest bardzo zainteresowany tym, co dzieje się na dworze i w koszarach. Stąd też i nasze zadanie okryte jest ścisłą tajemnicą. Wiedzą o nim Król, Garhard i my dwaj. Żołnierze dowiedzą się w odpowiednim czasie…
– Szpiedzy? Z księstw Morronu? Tak żeśmy im przecież tyłki przetrzepali, że sami się o pokój na kolanach prosili i jeszcze z ran nie wylizali…
– Nie wiem. – Arthorn wzruszył ramionami. – Garhard też nie wiedział, lub nie chciał powiedzieć. Za wcześnie widać, aby kogo palcem wskazać, ale w czas, aby zachować ostrożność. Zadanie mamy jasne: odnaleźć zaginionych ludzi i zadbać, aby to, po co wyruszyli, dotarło na dwór króla. Za wszelką cenę.
– Czyli śladem Aurissowych wojów ruszamy, co to nie wiadomo, co mają odnaleźć i najwyraźniej zamiast robotą się zająć i wracać szybko, to jakieś dziewki po drodze chędożą za pieniądze jaśnie wielmożnego lorda… znaczy się, że do dupy, za przeproszeniem, robota, bo tak czy inaczej nikt nas tam nie chce ani nie przywita. A jeśli co się tam Aurissowym stało, to sami i tak nie poradzimy, bo nawet nie wiemy, czego szukać… Wspaniałe perspektywy.
– Trafnie to ujęliście, Dartorze.
– A czy przynajmniej wiemy, gdzie się mamy udać?
– Owszem… – Arthorn uśmiechnął się niepokojąco. – Tylko nie wiem, czy naprawdę chcecie to już teraz wiedzieć.
– Mówcie, mówcie, bo widzę, że najciekawsze dopiero usłyszę…
Arthorn zsiadł z konia i sięgnął do sakwy.
– Te przedmioty, po które Auriss wysłał ludzi, ukryte zostały w świątyni Estala.
– Najbliższa znajduje się… – Dartor zmarszczył brwi. – Opodal Zarkanes…
– Gdyby to o tę chodziło, to ruszalibyśmy z Zarkanes. – Powoli łączył ze sobą elementy. Razem zdawały się tworzyć długą lagę lub włócznię, której zwieńczenie, zamiast ostrego grotu, stanowiła solidna żelazna klatka odpowiedniego rozmiaru. W jej wnętrzu umieścił nieduży biały kryształ i zamknął ją specjalnym łańcuchem. – Jednakże nie tam się wybieramy. Świątynia jest po tej stronie Simare, w Górnej Krainie.
– Niemożliwe! Znam ten teren i na wiele mil… – Przerwał, zobaczywszy grymas na twarzy Arthorna. – Ejże! Co wy mi chcecie powiedzieć?
– To, że na wschód, za ścianą Martwicy, prawie u podnóża Kas Brethil, jest stara świątynia boga Estala i tam właśnie mamy się udać.
– Szaleju się najedliście!?
– Nie krzyczcie, tylko posłuchajcie. Martwica zanika. Powoli pruje się jak stara koszula. W jednych miejscach trzyma mocniej, a w drugich rozdziera. Czary nie były tak silne, jak się nam wszystkim zdawało, i zamiast trwać jeszcze kilka stuleci, najwyraźniej wkrótce zanikną. Garhard starał mi się wytłumaczyć istotę tego zjawiska, ale nie potrafię dokładnie powtórzyć, co mówił, bo tak jak i wy teraz, tak ja wtedy nie mogłem uwierzyć. Tyle tylko zapamiętałem, że to, co Martwicę stworzyło, teraz ją niszczy.
– Jak to: stworzyło?
– Gdy nasze armie starły się w końcu z wrażymi, bitwa trwała któryś kolejny dzień, a szala zwycięstwa przechylała się na stronę przeciwnika, magowie odprawili rytuał bariery Tanlaoka, aby odgrodzić przeciwników i dać naszym szansę na przegrupowanie. Pech chciał, że w tym samym czasie ci chędożeni szamani grzybkami karmieni postanowili wybić nas do nogi śmiertelną falą. Oba zaklęcia rzucone w to samo miejsce i w tym samym czasie stworzyły Martwicę. Śmiertelna fala utrwalona w formie bariery, jaką znamy…
– To każdy pętak wie – przerwał zniecierpliwiony Dartor.
– …powstała ponoć przez kryształy, których pod ziemią, na której stoimy, jest wiele. One właśnie sprawiły, że zaklęcia nie rozproszyły się, gdy powinny, z braku energii, bo w jakiś sposób same tę energię im dostarczają, jak oliwa lampie. Kilka lat temu nagle zaczęły słabnąć, a przez to i Martwica kurczy się i zanika.
– Czyście zdurnieli?
– Powtarzam tylko to, co mi Garhard rzekł, a jemu ufam bardziej niż sobie. – W głosie Arthorna zabrzmiała nuta irytacji.
– Macie rację. – Dartor zmieszał się. – Ten staruch może i jest złośliwy i pyskaty, ale słowa jego nie można podważyć. Mądrości również odmówić mu nie sposób, więc skoro tak twierdzi, to tak być musi. Tylko w głowie mi się to zmieścić nie może, bo wywraca pojęcie rzeczy do góry nogami… Czarami i kryształami niech mędrcy i magowie głowy sobie zaprzątają, ale mnie najbardziej teraz ciekawi, co to się wydarzy, gdy Martwica zaniknie. O ile mnie pamięć nie myli, to sięgać miała do samych szczytów, a i tacy się znaleźli, co twierdzili, że jej większa część odbiła się i przez szczyty przeleciała, zmiatając raz na zawsze tych psubratów i ich poczwary. Jakoby za karę, za rozpętanie wojny, tak mówili. – Patrzył w dal, jak gdyby starał się przeniknąć wzrokiem za horyzont, po chwili jednak znów spojrzał na Arthorna. – Jak się mamy tam dostać?
– Na północ, na wysokości starej osady drwali, jest przesmyk w Martwicy, który prowadzi aż do samych gór. Na jego obrzeżu stoi świątynia, do której Auriss wysłał ludzi. Tamtędy pójdziemy, a bezpieczeństwo zapewni nam to. – Potrząsnął drągiem, aż umieszczony w klatce kryształ zagrzechotał o pręty. – Nie pytajcie nawet, co to za kamień, bo nie wiem, ale uchroni nas od nieszczęścia.
Zbliżył się do znaku ostrzegającego, wystawił lagę przed siebie i powoli zrobił kilka kroków. Nic się nie wydarzyło. Nerwowo przełknął ślinę i postąpił jeszcze jeden. Drąg szarpnął i o mało nie wypadł mu z dłoni, gdy kryształ z sykiem podskoczył w klatce i w momencie otoczył się siwą mgłą. Arthorn przesunął się jeszcze o stopę, a wibracje ledwo pozwalały mu utrzymać drewno w dłoni. Na jego końcu w klatce odbywało się istne pandemonium syku, grzechotu i ni to mgły, ni dymu. Cofnął się w obawie, że kryształ rozbije swe więzienie i wyskoczy lub rządząca nim siła rozerwie go na strzępy. Nagle wszystko ucichło. Obaj spojrzeli na zawartość klatki. Mleczny kamień zdawał się zupełnie nienaruszony.
– Ażeby go wychędożyło! – Dartor stanął w strzemionach. – Nie przypuszczałem, że ta zasrana magia może się kiedykolwiek przydać na coś dobrego!