Читать книгу Odmęt - Jacek Łukawski - Страница 7

Оглавление

ROZDZIAŁ 1

Czwartek

1

Czasami ucieczka jest najlepszym wyjściem. Damian Wolczuk zrozumiał to w chwili, gdy zastał ich oboje w sypialni. W łóżku wypatrzonym w katalogu Ikei, który wciąż leżał przy lampce nocnej. Na okładce napisano, że drobne rzeczy nadają życiu smak. Nie napisano, że gorzki. Bielizna, którą podarował jej na urodziny, walała się między elementami męskiej garderoby. Obok leżały jej ukochane szpilki. Na stoliku pierścionek i wyłączony telefon. W oczach niedowierzanie i strach. W takiej chwili można zrobić wiele rzeczy. Na przykład rozpętać piekło. Damian jednak wyszedł bez słowa. Uciekł.

Przekręcając kluczyk w stacyjce, wiedział, że więcej tu nie wróci. Odruchowo spojrzał na wyświetlacz. Była dziewiętnasta trzydzieści sześć. Trzy minuty później po raz ostatni rzucił okiem na kurczącą się we wstecznym lusterku Ochotę. Alejami Jerozolimskimi wymknął się z miasta.

Damian Wolczuk miał trzydzieści dwa lata, modną fryzurę, marynarkę od Paula Smitha i pewność, że wszystko, co mu się przytrafia, ma jakiś sens. Przegrany proces o zniesławienie, jaki wytoczyła mu jedna z celebrytek, którą w zeszłym roku sfotografował klęczącą w męskiej toalecie. Komornik zajmujący konto na poczet odszkodowania. Utrata pracy w redakcji, a nawet zdrada. Wszystko to, skumulowane w jeden zwykły czerwcowy dzień, postrzegał jako impuls do działania.

Do tego, by zacząć wszystko na nowo.

O dwudziestej pięćdziesiąt zjechał na stację benzynową w Radomiu. Zapłacił gotówką za paliwo i kawę. Niedługo potem jego srebrny civic włączył się do ruchu, opuszczając czarno-biały kadr przemysłowej kamery.

O dwudziestej pierwszej czternaście unoszący się w kabinie zapach przypomniał mu poranek, gdy oboje usiedli z filiżanką przy niewielkim kuchennym blacie. Wydawało mu się wtedy, że jest dobrze. Że mimo różnic mogą mieć wspólną przyszłość. Ona, błyskotliwa prawniczka z dobrego domu, z którego wyniosła o wiele więcej niż tylko urodę gwiazdki Instagrama, i on, pechowy paparazzo, nieudolny makler i dziennikarz najwyraźniej zbyt kiepski, aby utrzymać posadę w lokalnej gazecie. Małomiasteczkowy parweniusz, którego ostatecznie pożarła stolica. Rano wierzył jeszcze, że tkwi w jej gardle tylko do kolan. Głową w dół, lecz wciąż machając nogami na znak, że walczy. Teraz tonął w sokach trawiennych, wciskany w głąb projekcją niechcianych wspomnień.

Zdradziła go.

Może gdyby nie kupił kawy i nie uległ żenującej ckliwości. Może wtedy zdołałby w porę zauważyć wyjeżdżającego z prawej strony SUV-a, którego kierowca nawet nie próbował uniknąć zderzenia. Damian jednak zareagował zbyt późno. Zgrzyt metalu i wstrząs wydały mu się odległe, powolne, jak gdyby dotyczyły kogoś innego. Widział przesuwające się ponad nim roześmiane twarze, kapliczkę bielejącą w świetle reflektorów i wycieraczki na szybie. Zdążył pomyśleć, że to tylko sen, gdy świat nagle przyśpieszył, wystrzeliły poduszki. Zimna kawa chlusnęła na tapicerkę i spodnie. Silnik zgasł.

Damian ostrożnie przecisnął rękę pomiędzy poduszką a kurtyną boczną i spojrzał na zegarek. Była dwudziesta druga dwadzieścia dwie. Czuł, że to ważne, że może mieć sens.

– Halo, proszę pana! – Kobieta zajrzała przez szybę. – Nic się panu nie stało?

– Wszystko w porządku! – Drzwi kierowcy nie chciały się dostatecznie otworzyć, więc wydostał się od strony pasażera. Pomogła mu.

Poprawił marynarkę i sprawdził, czy mijał jakiś znak. Ostrzeżenie o skrzyżowaniu, które przeoczył. Nie było. SUV wyjechał z łąki, bez świateł, na pełnym gazie. Tak po prostu, znikąd. Otarł się o prawy błotnik, uszkodził lampę i zderzak. Uciekł.

Damian zaklął, widząc przód hondy. Może nie byłoby tak źle, gdyby nie spanikował i nie zjechał z nasypu, trafiając wprost na wystającą studzienkę.

– Zadzwonię po karetkę, tak na wszelki… – Klakson przejeżdżającego tuż obok tira zagłuszył ostatnie słowo. Jego kierowca ledwie się zmieścił na zwężonym odcinku drogi, którą blokował mały ford migający światłami awaryjnymi. Ciężarówka zniszczyła kilka słupków wyznaczających skraj pasa i wjechała na niewielkie rondo, na środku którego bielała stara kapliczka.

– Proszę nie dzwonić. Naprawdę nic mi nie jest – krzyknął Damian. Starał się zignorować adrenalinę szumiącą w głowie i mokre spodnie. – Dziękuję, że się pani zatrzymała, ale musi pani przestawić samochód.

Posłuchała, parkując bezpiecznie kilkadziesiąt metrów dalej. Zamknęła auto i wróciła.

– Wie pan, co to jest szok pourazowy? – spytała, przyglądając mu się badawczo.

– Pani jest lekarzem? – Uśmiechnął się z przymusem.

– Pielęgniarką.

– Naprawdę wszystko w porządku – zapewnił. – Czy widziała pani samochód, który mnie uderzył?

– Nie. – Pokręciła głową. – Tylko pana światła, które nagle zniknęły. Odkąd zaczęli przebudowę, łatwo tu o wypadek. Sam pan widzi. – Zabrzmiało to niemal przepraszająco.

– To jest ciągle trasa E7? – Droga nie była oświetlona. Nie wiedział, gdzie jest. – Myślałem, że…

– Od węzła Chęciny do Jędrzejowa robią w końcu nowy odcinek. Trzeba niestety uważać. Dzwonił pan już na policję?

– To nie ma sensu. – Poklepał się po kieszeniach, szukając elektronicznego henleya. Bezskutecznie. – Nikt nie został ranny, a ja nie mam świadków na to, że ktoś mnie zepchnął. Jeśli przyjadą, to po to, żeby mi wlepić mandat, a to naprawdę ostatnia rzecz, na jaką mam dziś ochotę, proszę mi wierzyć. – Ponownie spojrzał na rozbitą hondę, po której dachu prześlizgnęły się światła mijającego ich samochodu. – Pani jest stąd? Jest tu jakiś tani hotel? Potrzebuję pokoju na jedną noc, a rano zadzwonię po jakąś pomoc drogową… Trzeba to będzie na autocasco wziąć. Cholera!

– Chce pan go tu tak zostawić?

– W rowie nikomu nie przeszkadza. – Wzruszył ramionami. – To jak, pomoże mi pani?

Ford klekotał charakterystycznie, zdradzając zasilające go paliwo i wytłuczone poduszki silnika.

– Przepraszam, że dopiero teraz – zreflektował się. – Damian Wolczuk.

– Alicja Lipińska. – Zaskoczyła go pewnym uściskiem delikatnej dłoni.

– Jaka to miejscowość? – spytał, gdy minęli pierwsze domy.

– Miasto Chęciny – podkreśliła. – Był pan tu już kiedyś?

– Nie, raczej nie. – Wąską uliczką wjechali na rynek, po którym mimo późnej pory przechadzało się kilka osób. Nad ratuszem górowały trzy oświetlone fantazyjnie wieże. – Nie przypominam sobie.

– Proszę skorzystać z okazji i odwiedzić zamek, naprawdę warto – zasugerowała, po czym upewniła się, że nic nie jedzie, i skręciła. Pod kołami zaszumiała kostka brukowa.

Damian nie zdążył odpowiedzieć. Wibrujący w kieszeni telefon upomniał się o uwagę.

– Ghost Town Adama Lamberta? – rozpoznała utwór.

Kiwnął głową.

– Cześć, Marcin, miałem właśnie do ciebie dzwonić. Nie dojadę dziś do Krakowa. Słucham? Nie, nie, drobny wypadek drogowy. Będę chyba musiał zostawić auto i dojechać w inny sposób, ale najwcześniej jutro, może pojutrze, nie wiem. Tak, poważnie. Cały przód, niestety. Nie, oczywiście, wszystko aktualne. Na sto procent. Słucham? Tak, bywa… Nie, to już nie ma znaczenia, naprawdę. Teraz jestem już tylko wasz. – Wymuszony śmiech. – O ile mój materiał… To świetnie, że wierzysz. Okej. Zadzwonię jutro. No, cześć!

Schował telefon.

– Przepraszam. Kolega się niepokoił.

– Oczywiście. – Zgasiła silnik. – Niech pan chwilę poczeka.

Zostawiła go w samochodzie, a sama ruszyła wzdłuż starego muru. Odwrócił się akurat w chwili, gdy znikała w klasztornej bramie. Nigdzie nie zauważył tabliczki wskazującej na możliwość noclegu. Albo więc była poza zasięgiem wzroku, albo dziewczyna poszła załatwić jakąś prywatną sprawę. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. Dość późno, by kogokolwiek niepokoić.

Pomarańczowe światło latarni zalewało pogrążoną w ciszy ulicę, odbijało się w brudnej szybie auta. Chłód przenikał do wnętrza. Normalnie o tej porze kończyłby redakcję jakiegoś tekstu, zerkając co chwila znad ekranu laptopa. Zawsze zostawiała uchylone drzwi do łazienki. Chciała, by patrzył, jak się myje. Potem wsuwała się pod satynową pościel i czekała, aż do niej dołączy. Nie musiała czekać długo.

– Zdążyliśmy – głos Alicji wyrwał go z drzemki. – Przenocuje pan w pokoju dla gości. Za darmo. – Uśmiechnęła się.

– To hotel? – Było zimniej, niż myślał.

– Klasztor franciszkanów i ośrodek leczenia uzależnień San Damiano. Mam tu przyjaciół – wyjaśniła. – Jeden z pokoi braciszkowie przeznaczyli dla odwiedzających ich bliskich lub działaczy kościelnych. Teraz nikogo nie ma, więc może się pan w nim przespać. Żadne luksusy, ale przynajmniej nie trzeba płacić. Może być?

– Wspaniale! Jest pani bardzo miła. – Zawahał się. – Czy możemy sobie mówić po imieniu?

– Dobrze.

– Chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć, Alicjo. – W świetle latarni dostrzegł na jej policzkach drobne piegi.

– Nie ma o czym mówić. – Machnęła ręką. – Chodźmy, bo Daniel jest już po pracy i nie chciałabym go przetrzymywać.

Upewnił się, że zabrał torbę z laptopem i telefon, a potem ruszył za nią. W bramie czekał barczysty mężczyzna o żołnierskich rysach twarzy.

– Cześć, Damian! – Krzepki uścisk dłoni wywołał skurcz na twarzy Wolczuka. – Przyda ci się trochę snu, co?

– Zostawiam cię w dobrych rękach. – Alicja uśmiechnęła się na pożegnanie. – Dobranoc, chłopaki!

Dziedziniec był słabo oświetlony. Niewielkie lampy wskazywały drzwi prowadzące do różnych części otaczających go zabudowań. Blask światła przyciągał owady. Tworzył na białych murach odległe od siebie areny, gdzie mogły pełzać i latać. Wydobywał z mroku wyłożony trylinką podjazd, krawężniki i ozdobną zieleń, lecz nie docierał pod rozłożyste konary starego drzewa. Wierzba rosła w pewnym oddaleniu od bramy. Jej bujne gałęzie zasłaniały bryłę kościoła. Odgradzały od światła część placu. Przytłaczały.

Weszli między zabudowania. Damian wzdrygnął się mimowolnie, patrząc na ciemne kontury okien. Miejsce wydawało się opuszczone. Pozbawione życia.

– Obowiązuje już cisza nocna – szept Daniela zabrzmiał szorstko. – Zawsze o dwudziestej trzeciej gasimy światła. Ty oczywiście nie musisz. – Otworzył drzwi i poprowadził go wiekowym korytarzem, w którym każdy krok rozbrzmiewał głośnym echem. Zamek zgrzytnął. Zaskrzypiały zawiasy.

– Możesz wybrać sobie łóżko. Łazienka jest po prawej. – Daniel zapalił światło i oddał mu klucz. – Zostaniesz tu na dłużej.

– Co? – Wolczuk zamrugał zaskoczony.

– Alicja mówiła, że porządnie skasowałeś samochód i pewnie zostaniesz na dłużej.

– Nie, nie… – Zadrżał z zimna. – Jutro załatwię jakąś lawetę i jadę dalej, do Krakowa.

– W porządku. Ale jakby co, to się nie krępuj. Nie spodziewamy się nikogo, więc możesz zostać, jeśli chcesz.

– Nie będę się narzucał.

– Nie narzucasz się. Dobrej nocy.

Odmęt

Подняться наверх