Читать книгу Odmęt - Jacek Łukawski - Страница 8
ОглавлениеROZDZIAŁ 2
Piątek
2
W nocy trochę mżyło, ale poranek był ciepły. Wilgoć unosiła się nad szeroką wstęgą asfaltu. Słońce wypełzało ponad wierzchołki drzew, zalewając okolicę mdłym blaskiem. Skrzyło w kroplach rosy pokrywającej źdźbła trawy i oddzielające je od asfaltu, biało-czerwone obrzeże zakrętu.
Buczenie narastało, taktowane charakterystycznym redukowaniem biegu. Wskazówka schowanego za pleksiglasową owiewką samotnego obrotomierza opadała coraz niżej. Pięć, cztery i pół, cztery tysiące obrotów. Rosa skraplała się na szybie owiewki i kasku. Spychana pędem powietrza, tworzyła długie strugi, które zmieniły swój kierunek, gdy motocykl pochylił się, wchodząc w zakręt. Nisko, ale nie najniżej. Tor był jeszcze zbyt wilgotny, by można było do końca wykorzystać jego przyczepność. Po chwili silnik ryknął basowo. Wskazówka obrotomierza skoczyła ku czerwonej kresce umieszczonej tuż za siedmioma tysiącami. Kolejny bieg, kolejny i kolejny. Zabytkowy norton manx ciął już długą prostą, oddając na koło pełną moc półlitrowego silnika. Silnika, który co prawda opuścił fabrykę w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku, ale po latach miał się lepiej niż dobrze. Warczał jak myśliwiec i wchodził na wysokie obroty jak szatan.
Kolejna redukcja, buczenie i kolejny zakręt. Za nim znów długa prosta, nazywana startową, przy której stały zabudowania toru. Długi, żółty budynek z boksami, balkonami pełniącymi funkcję trybun, dużym napisem „Tor Kielce” i wieżyczką sędziowską. Pusty i cichy, jeśli nie liczyć mechanika krzątającego się przy jedynym otwartym boksie.
Norton wyszedł z zakrętu, ale kierowca nie odkręcił manetki i nie rozpędził ponownie motocykla. Mechanik mu machał, dawał znaki, by zjechał. Zrobił to więc i zatrzymał się tuż obok. Zgasił silnik i ściągnął kask. Miał czterdzieści kilka lat, zszarzałą, surową twarz i lekko podkrążone oczy.
– Drze się, odkąd ruszyłeś! – Rzeczywiście, telefon wciąż dzwonił. Wygrywał jakiś kawałek, chyba rockowy.
Mężczyzna ściągnął rękawicę i położył ją na baku. Przyłożył telefon do ucha.
– Painer, słucham! – warknął. – Tak… Rozumiem… Cztery ciała. – Zaklął pod nosem. – Dobra, będę za pół godziny!
Rozłączył się i odetchnął głęboko.
– I znowu nie pojeździmy… – Mechanik pokiwał głową. – Dobrze, że do wyścigu jeszcze sporo czasu. – Nie mówił tego z wyrzutem, po prostu stwierdzał fakt. Zdążył się przyzwyczaić.
Kilka minut później Painer był już przebrany. Zamiast motocyklowego kombinezonu miał na sobie niemodną marynarkę i sztruksowe spodnie. Pożegnał się z mechanikiem i ruszył na parking, na którym stały tylko dwa auta. Wzrok przyciągała solidna, błyszcząca metalicznym lakierem terenówka należąca do mechanika. Przy niej kilkunastoletni subaru forester Painera wyglądał jak zgniłe jajo. Tym bardziej że zmatowiały, zielony lakier miał kilka wgnieceń i zacieków rdzy. Również na tylnej klapie, której jaśniejszy odcień wyraźnie odróżniał się od reszty. Podobnie odróżniały się tylne drzwi, które razem z kiepsko zaszpachlowanym błotnikiem i klejonym zderzakiem zdradzały wypadkową historię auta. Painerowi to nie przeszkadzało. Auto jeździło, więc spełniało swoją funkcję, a jego stan był najlepszym zabezpieczeniem przed kradzieżą.
Przez Miedzianą Górę i Kostomłoty dotarł do wjazdu na obwodnicę Kielc i skierował się w stronę Chęcin.
3
– To żart? – spytał z nadzieją Dariusz Kryński. Miał trzydzieści sześć lat, krótko przystrzyżone ciemne włosy i zmęczoną twarz kontrastującą z nienagannie wyprasowanym mundurem. Wczoraj na imieninach kolegi wypił dość, by dziś marzyć o spokojnym dniu na komisariacie. Nie pił często, a w tygodniu w ogóle. Tym razem jednak zrobił wyjątek. Kolega wyjeżdżał na kontrakt do Norwegii, więc to była ostatnia okazja. Miał zresztą trochę zaległej papierologii, którą odkładał na ten piątek, dlatego liczył na dniówkę za biurkiem. Przeliczył się.
– Cztery trupy – powtórzyła Karolina Kaniewska, unosząc wymownie brwi. – Wsiadaj!
– Tylko dyskoteki nie włączaj, proszę – mruknął, sadowiąc się w radiowozie.
– No co ty, żeby się cała wieś zleciała? – parsknęła, ruszając ostro. – Grzecznie pojedziemy przypilnować miejsca, zanim przybędzie kawaleria z Kielcówka. Góra tam się chce wykazać przed nową władzą, więc naszym kryminalnym zabronili się zbliżać. Teraz nabijają statystyki kosztem wszystkich wkoło. Cyrk, kurwa.
– Co na to stary?
– Komendant właśnie grzeje linię i tłumaczy im, jak dojechać. Zadowolony nie jest. – Minęli prowizoryczne rondo z kapliczką na środku. – Na miejscu czeka świadek. To wędkarz. Pojechał rano łowić do Lipowicy i znalazł tam samochód na warszawskich numerach, a przy brzegu topielców. Niczego nie ruszał, tylko od razu zadzwonił do nas.
– Jedyny bohater.
– Co? – nie zrozumiała.
– Tam zawsze łowi kilku stałych bywalców. Pozostali pewnie zwiali, gdy zobaczyli, co się dzieje. – Uśmiechnął się cierpko.
Po drodze stanęli przy sklepie. Kryński kupił napój i opakowanie ibupromu. Połknął dwie pastylki. Gdy zjeżdżali z betonowych płyt nad brzeg, jeszcze nie zaczęły działać.
Czarne bmw X5 stało niemal przy samej wodzie. Z otwartymi drzwiami kierowcy i podniesioną klapą bagażnika. Radio wciąż grało, przekonując okolicę o tym, że będzie zabawa. Obok auta, na kocu leżały ubrania, kilka puszek po piwie i charakterystyczna butelka whiskey z Tennessee. W wodzie bielały nieruchome ciała. Trzech mężczyzn i kobieta. Nago, twarzami w dół.
– O kurwa… – Policjantka zbladła.
– Niczego nie ruszałem, panie władzo! – krzyknął starszy mężczyzna o nalanej twarzy, który majstrował coś przy swoim skuterze. Wytarł dłonie o spodnie moro, które zsunęły się, odsłaniając pokaźnych rozmiarów brzuch, i podszedł bliżej. – Warszawiaki, nie?
– Młodszy aspirant Dariusz Kryński. To pan dzwonił?
– No ja – potwierdził wędkarz. – Miałem jutro dopiero przyjechać, ale dzisiaj coś spać nie mogłem już od czwartej, wie pan? No to myślę, że co będę siedział, jak wędki spakowane, okoń i tak na tygodniu się nie zna, nie? O siódmej przyjechałem i widzę tych tam, to pomyślałem, że trzeba zawiadomić władze, nie? – Wydawał się zadowolony.
– Dobrze pan zrobił – pochwalił go Kryński. – Proszę dać nam chwilę. Potem porozmawiamy, w porządku?
– No to ja skuter dalej, bo obroty coś…
– Bardzo dobrze. Przyjdę do pana.
– Pierwszy raz widzę topielców – szepnęła policjantka, gdy wędkarz nie mógł jej już usłyszeć. – To możliwe, żeby cała czwórka naraz? Przecież tu nie jest głęboko.
Kryński wzruszył ramionami i połknął jeszcze jedną tabletkę. Zatrzymał dziewczynę, która chciała podejść bliżej wody.
– Będą później marudzić, że zatarłaś ślady – wyjaśnił. – Cofnij się może do asfaltu i przypilnuj, żeby się tu miejscowi nie kręcili, a ja pogadam z dziadkiem. Chyba że wolisz ty to zrobić? – Wolała zamknąć dojazd.
4
Grupa operacyjno-procesowa dotarła po jakichś czterdziestu minutach. Jej skład sugerował, że Kielce potraktowały sprawę poważnie. Wąsaty naczelnik pepeżetu, którego Kryński kojarzył jeszcze z czasów służby w Kielcach, piszący z tego samego wydziału, i techniczka, filigranowa blondynka, która była ostatnią osobą, jaką Kryński miał dziś ochotę zobaczyć. Posłała mu cierpki uśmiech, który odwzajemnił niezdarnie. Niemal równocześnie na miejscu pojawił się prokurator, Arkadiusz Painer, o którym Kryński słyszał kilka anegdot. Skojarzył od razu, bo facet miał niepowtarzalne auto i styl ostatnio modny chyba w latach sześćdziesiątych minionego wieku. Niektórzy żartowali, że w prokuraturze przechowują go w starej, zakurzonej szafie i wyciągają dopiero, gdy jest potrzebny. Kryński musiał przyznać, że rzeczywiście takie sprawiał wrażenie. Lekarz dotoczył się kilka minut później.
– Wy tu byliście pierwsi? – Naczelnik Stefan Więcławski nie podał Kryńskiemu dłoni.
– Przyjechaliśmy oboje. Koleżanka zabezpieczyła drogę dojazdową, a ja rozpytałem świadka, który znalazł ciała.
– Niepotrzebnie. My się tym zajmiemy.
– Aspirancie Kryński, pozwólcie na chwilę! – Techniczka opuściła aparat. – Pan też, szefie.
Podeszli do bagażnika, przy którym stała z prokuratorem. Wnętrze było puste, jeśli nie liczyć niewielkiej torby przymocowanej do siedzenia i odrobiny rozsypanej ziemi.
– Terra rosa. – Dorota spojrzała na Darka pytająco.
– Co? – Nie zrozumiał.
– To nie piasek z plaży – parsknęła. – Wodorotlenki żelaza i tlenki glinu, jak sądzę. Pełno jej chyba w Chęcinach, co? Na budowie drogi na przykład?
– No tak… – Miał wrażenie, że ibuprom nie działa. – I co?
– Nic. Chciałam się upewnić. Taka sama oblepia chlapacze i progi. – Oznaczyła ślad numerem.
– To paciorek? – mruknął prokurator, wskazując coś obok czerwonawej grudki. Techniczka kiwnęła głową i sięgnęła po drugi znacznik. Prokurator wyciągnął paczkę papierosów i nie częstując nikogo, zapalił.
– Może pies naniósł ziemię łapami? – zasugerował Kryński, próbując irracjonalnie wykazać się inicjatywą. – Mogli go przewozić w bagażniku. – Na szczęście został zignorowany, bo uwaga wszystkich skupiła się na lekarzu.
– Uraz czaszki – ocenił z zawodową satysfakcją. – Więcej powiem, gdy już będę mógł się lepiej przyjrzeć, a nie zrobię tego, zanim nie zrobicie dokumentacji. – Krytycznie spojrzał na blondynkę. – Może pani się tym wreszcie zajmie z łaski swojej?
Dorota kiwnęła głową.
– To byłby dziwny przypadek, gdyby się w czwórkę utopili tuż przy brzegu. – Lekarz podrapał się po głowie. – Choć nie takie cuda się zdarzają.
– Samochód ma uszkodzony zderzak i błotnik – zauważył Kryński, który odwrócił się w porę, by nie oglądać twarzy strofowanej techniczki. Wcześniej tego nie widział, bo zasłaniały je otwarte drzwi. – Wygląda, jakby się otarł o coś jasnego…
– Panie aspirancie. – Usta naczelnika wygięły się w uśmiech, w którym nie było krzty wesołości. – Wasza koleżanka zamknęła drogę dojazdową do zbiornika, ale ona chyba gdzieś biegnie, prawda?
– Na pola – przytaknął, uznając trafnie, że naczelnik ma na myśli drogę, a nie Karolinę.
– A jeśli ktoś od pól będzie szedł? Na spacer na przykład? Ma nam tu się kręcić pod nogami i węszyć sensację? Macie zabezpieczyć teren, to go zabezpieczcie i od tamtej strony. No, raz-dwa!
Kryński skinął głową i ruszył w kierunku krzaków. Droga znikała za nimi, a Kryński z ulgą uczynił to samo. Nie przejmował się tym, że nie zabłysnął, a może nawet wyszedł na idiotę. Nie pierwszy raz. Ważne było to, że oddalił się od Doroty. Od dobrych dwóch miesięcy porażka i wyrzuty sumienia miały jej twarz.
5
Damiana obudziły odgłosy z zewnątrz. Grupa młodych mężczyzn rozgrzewała się na dziedzińcu. Chwilę później wybiegli za bramę. Sprawdził telefon. Nikt nie dzwonił. Ona nie dzwoniła. Oczywiście nie odebrałby, ale przynajmniej czułby satysfakcję, że ona ma jakiekolwiek wyrzuty sumienia, że żałuje zdrady. Najwyraźniej tak nie było.
Umył się i usiadł przy stole naprzeciw meblościanki z lat siedemdziesiątych. Kalwaryjska politura na wysoki połysk musiała kiedyś kosztować majątek. Dziś się takie po prostu wyrzuca, ale tu widać nikomu nie wadziła. Podobnie jak stare krzesła i dwa łóżka, z których jedno było piętrowe. Tylko łazienkę odnowiono, co i tak było Damianowi obojętne. Nie zamierzał tu zostać dłużej.
Telefon z trudem łapał połączenie z siecią. W końcu jednak znalazł numer do warsztatu, który mógł mieć lawetę.
– Nie sprawy, ale prosz zgłosić policję. – Przerywało, więc podszedł do okna. – To w pana interesie, bo inaczej ubezpieczyciel nie uzna. Rozumie pan? Proszę zadzwonić, jak już będzie po, to go ściągniemy i zobaczymy, co się narobiło.
Spodnie od Paula Smitha schły na oparciu fotela. Wciąż zbyt wilgotne, by ocenić, czy nie potrzebują kolejnego prania. Damian Wolczuk założył dżinsy, które przytomnie zabrał w nocy z auta. Kupili je z Justyną w poprzedni weekend w Mokotowskiej, ale wciąż zapominał je wyjąć z bagażnika. W poniedziałek przyszło pismo z sądu i co innego miał na głowie. Teraz się przydały. Wyczyścił buty i poprawił fryzurę. Klucz zostawił w drzwiach.
Za dnia dziedziniec wyglądał przyjemniej. Otoczony niskimi budynkami, z wyrastającą ponad nie bramą i dużą ilością zieleni. Drewniane tabliczki kierowały do kościoła, poradni, ośrodka leczenia uzależnień i kawiarni. W pierwszej chwili Damian chciał tam wejść, by uzupełnić niedobór kofeiny, ale konieczność przywołania obsługi za pomocą niewielkiego dzwonu skutecznie go zniechęciła. Poza tym stare mury i panująca wkoło cisza działały na niego przytłaczająco. Czas tu zwalniał i Wolczuk bał się irracjonalnie, że całkowicie się zatrzyma. Odetchnął, wychodząc na ulicę, gdzie słońce wydawało się świecić intensywniej.
Kawę wypił na rynku pod parasolem. Zjadł niezdrowe śniadanie i poinstruowany przez sprzedawcę poszedł szukać komisariatu. Z Chęcin nie było bezpośredniego połączenia do Krakowa. Sprawdził online. Wpierw musiał dotrzeć do Kielc, a tam przesiąść się do autokaru lub pociągu. Ledwie drobna komplikacja, bo niemal co godzinę miał taką możliwość. Ostatnią tuż po dwudziestej trzeciej. Było więc dość czasu, by wszystko załatwić.
Niewielki, parterowy budynek był cofnięty od ulicy na odległość czterech miejsc parkingowych. Na jasnobeżowej ścianie wisiało godło, a pod nim czerwona tabliczka z napisem „Komisariat Policji w Chęcinach”. Damian upewnił się, że ma ze sobą dokumenty, po czym wkroczył do środka. Miał nadzieję, że pójdzie gładko.
Nie poszło.
– Nie rozumiem! – Wolczuk nie próbował nawet ukryć irytacji. – Zapisał pan wszystko, więc czemu nie mogę zabrać własnego samochodu?
– Powtarzam raz jeszcze. – Policjant starał się mówić spokojnie, choć jego zachowanie od początku zdradzało pewną nerwowość. – Musimy sporządzić dokumentację i zabezpieczyć ślady na miejscu zdarzenia. W tej chwili wszyscy są w terenie, więc będzie to możliwe dopiero za jakiś czas. Gdy skończymy, będzie pan mógł zabrać pojazd.
– To jest jakaś kpina po prostu. Cholerne zadupie!
– Zapisałem pana numer. – Funkcjonariusz nie dał się sprowokować. – Zadzwonię, gdy już będzie taka możliwość. Proszę mieć to na uwadze i nie oddalać się zanadto.
– Nie oddalać się – roześmiał się Wolczuk. – I co mam niby robić? Siedzieć tu na schodach?
– Może pan w tym czasie na przykład zwiedzić zamek albo pospacerować i pooddychać świeżym powietrzem. Przepraszam! – Odebrał telefon, którego ostry dzwonek zawibrował w powietrzu.
Wolczuk wstał i wyszedł bez słowa.
Prowincjonalna kłoda rzucona pod nogi w biegu od tego, co się kończy, ku temu, co się zaczyna – pomyślał odruchowo. Mógłby być z tego niezły nagłówek, a jeszcze lepszy śródtytuł. Prawdę mówiąc, miał czas. Redakcja pisma, którego redaktorem naczelnym był Marcin Zecerski, dopiero się organizowała. Pierwszy numer miał się ukazać za dwa miesiące, a więc tekst Damiana nie miał jeszcze sprecyzowanego deadline’u. Ważne było tylko to, aby był petardą. Dowodem, że warto podpisać z nim stałą umowę, za którą chciał płacić zachodni koncern.
Jeszcze kilka tygodni temu Damian widział w tym szansę, by rzucić robotę w regionalnej gazecie i wypłynąć na szersze wody. Teraz był już zdeterminowany i wierzył, że każda minuta wczorajszego dnia prowadziła do oczywistego celu. Do zmiany na lepsze.
Problem leżał tylko w tym, że materiały z trudem zdobyte przez Wolczuka nie były już atrakcyjne. Przedwczoraj odwołano prezesa, którego wypadek zamierzał opisać, łącząc go z zaginięciem dwóch prostytutek. Za dwa miesiące nikt nie będzie pamiętał ani o prezesie, ani o jakichś kurwach, a on zostanie na lodzie. Miał więc do wyboru albo odpowiednio rozdmuchać historię, albo znaleźć coś nowego.
Przeraźliwy klakson i krótki pisk opon na rozgrzanym asfalcie.
– Pan patrzy, jak pan chodzi! – Starszy mężczyzna w mycce wychylił się przez okno i pogroził Wolczukowi. – Kapcan jeden! – Zgrzytnął bieg i czarny, pamiętający upadek muru berlińskiego mercedes potoczył się dalej. Żółte, zabytkowe tablice zdradzały, że przyjechał ze Śląska.
Kilka minut później Damian zobaczył to samo auto zaparkowane na rynku. Jego właściciel szedł wolnym krokiem wprost do urzędu miasta. Damian zwolnił, by nie wchodzić mu w paradę, a gdy staruszek wszedł do budynku, ruszył prosto w uliczkę, gdzie wskazywała strzałka z napisem „Zamek”.
Budki z pamiątkami starały się przyciągnąć wzrok stosem kolorowych bibelotów. Większość z nich skrywała napisy „Made in China” lub „PRC”, jak gdyby ktokolwiek jeszcze miał wątpliwości, że to jedno i to samo. Drogi prowadzące na zamek były dwie. Pierwszą można było dojść do bliższego, zachodniego wejścia. Oceniając dystans i różnicę wysokości, łatwo się było domyślić, że wymaga wspinania się po schodach, a na to Wolczuk nie miał ochoty. Czuł już w nogach, jak bardzo odzwyczaił się od chodzenia pieszo. Nie było sensu dodatkowo się katować. Wybrał więc drugą, wzdłuż której ustawiono drewniane podobizny władców. Wznosiła się łagodnie, okrążając twierdzę od wschodu. Dłuższa, lecz łatwiejsza.
Łysy człowiek z wystudiowanym uśmiechem i zawieszoną na piersi odznaką przewodnika czekał cierpliwie, aż ostatni maruderzy dołączą do grupy.
– Witam państwa! Nazywam się Dominik…
Melodyjny dzwonek zagłuszył jego słowa. Siwawy mężczyzna w tweedowej, znoszonej marynarce walczył chwilę z telefonem, po czym wymruczał przeprosiny.
– Nic się nie stało – uśmiechnął się przewodnik. – Witam państwa u stóp chęcińskiego zamku. Zamek jest po rewitalizacji, która zakończyła się w kwietniu zeszłego roku. – Trójka roześmianych dzieciaków przebiegła obok. – Stoimy na początku alei władców albo królów, którzy bywali tu lub mieli wpływ na zamek. Na dole, na parkingu, mijali państwo figurę Mikołaja Sieciesławowicza, który był pierwszym właścicielem okolicznych wiosek w drugiej połowie trzynastego wieku, ale nie miał pieniędzy, by budować.
Wolczuk przystanął, niepewny, czy nikt go nie przegoni. Nie był częścią grupy i nie płacił za zwiedzanie z przewodnikiem. Z drugiej strony było to miejsce publiczne i nikt nie zwracał na niego uwagi.
– Pierwsza wzmianka o zamku pochodzi z roku tysiąc trzysta szóstego, czyli z czasów Łokietka.
Owszem, mógł przecisnąć się między tymi ludźmi i iść dalej swoim tempem, ale mógł też posłuchać, skoro nie miał nic lepszego do roboty.
– Władysław Łokietek rozbudował zamek, który powstał tu wcześniej z inicjatywy Wacława II Czeskiego. Choć to zbyt duże słowo. Na początku była to jedynie wieża o ekspozycji południowej, najprawdopodobniej, ponieważ nie można tego jednoznacznie stwierdzić. – Odruchowo spojrzał na mury, które jaśniały w górze. – Ślady tej wieży odkryto właśnie podczas rewitalizacji zamku, co wywołało niemałą sensację. Jej zarys obejrzycie państwo, gdy już będziemy na miejscu. Chodźmy dalej.
Grupa posłusznie ruszyła za przewodnikiem, który snuł opowieść o losach warowni. O jej rozbudowie i ludziach, którzy mieli na to największy wpływ.
– Zamek odegrał ważną rolę podczas wojen z zakonem krzyżackim. Był bowiem miejscem koncentracji wojsk i to właśnie z Chęcin ruszano między innymi na słynną bitwę pod Płowcami w tysiąc trzysta trzydziestym pierwszym.
– Więziono tu Krzyżaków, prawda? – spytał ktoś z grupy.
– Tak – potwierdził z uśmiechem przewodnik. – Po bitwie pod Grunwaldem przebywali tu co znamienitsi jeńcy, czekając na okup. Po bitwie pod Komorowem trafił tu nawet Michał Küchmeister von Sternberg, późniejszy wielki mistrz.
– Gdzieś czytałem, że zaprzyjaźnił się z tutejszym zakonnikiem i podarował mu niezwykły prezent. – Mężczyzna w tweedzie poprawił okulary. – Opowie pan o tym?
– To jedna z mniej popularnych legend, która nie ma żadnego potwierdzenia w źródłach. Pojawia się chyba tylko w dwóch niepewnych opracowaniach. – Przewodnik się skrzywił. – Osobiście uważam, że została zmyślona, bo raczej trudno sobie wyobrazić taką sytuację, że Küchmeister pozbywa się… – Zmarszczył brwi. – Chyba jakiejś relikwii… Przepraszam, ale nie pamiętam dokładnie.
– To był różaniec wykonany w Jerozolimie przez krzyżowców.
– Jaki różaniec? – zainteresowała się jedna z kobiet.
– Zrobiono go z kości strażników Grobu Pańskiego. – Mężczyzna był wyraźnie zadowolony z okazanego mu zainteresowania. – Miał chronić von Sternberga przed zakusami złych mocy i opętaniem. Oddał go franciszkaninowi w zamian za…
– Proszę pana – upomniał go przewodnik. – Nie wiem, skąd pan czerpie takie rewelacje, ale naprawdę nie mają one wiele wspólnego z rzeczywistością.
– Wyczytałem je w niemieckiej prasie historycznej – powiedział z dumą właściciel tweedowej marynarki. – To była potężna relikwia wykonana przez…
– UFO? – zakpił ktoś. Wolczuk mimowolnie się uśmiechnął. Kilka osób parsknęło rozbawionych.
Przewodnik dokończył przerwany wątek:
– Więzieni tu byli również Jan Hińcza z Rogowa, oskarżony o romans z żoną Jagiełły Zofią, czy Andrzej Garbaty, który spędził tu aż dziesięć lat. Przejdźmy dalej…
Siwiejący miłośnik tajemnic przysunął się do zaskoczonego Wolczuka, którego spojrzenie zinterpretował błędnie jako wyraz zainteresowania.
– To prawda z tym różańcem – szepnął konspiracyjnie. – Mówię panu! Chronił przed opętaniem, taką miał siłę. Od lat zbieram informacje na ten temat. Znam jego losy od samej Jerozolimy i to tu trop się urywa.
– Panie, co pan – obruszył się Damian.
– Nie jestem wariatem – syknął. – Ale wie pan, jak to jest z nauką. Jak nie pomacali, to nie istniało. Trudno… – Rozluźnił się. – Przejazdem jestem, to pomyślałem, że zajrzę i zapytam, może tu ktoś coś wie. No niech pan tak nie patrzy. – Uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Może to rzeczywiście tylko legenda, lecz przyzna pan, że ciekawa. Mój ojciec, proszę pana, interesował się losami von Sternberga, bo to był jakiś nasz rozwodniony przodek, ale mniejsza z tym. Pan jest młody, to co pana obchodzą takie sprawy. Przepraszam, że zająłem czas.
– W porządku. – Damian kiwnął głową. – Idzie pan dalej, na zamek?
– Nie, już nie mam po co.
Przed celownikiem obiektywu przesuwała się gałąź. Po chwili pojawiła się na niej ciemna plama. Autofokus wyostrzył obraz, dobierając odpowiednią przysłonę. Ptak wielkości gołębia, o czekoladowobrązowym upierzeniu z białymi plamkami, wypełnił kadr. Migawka pstryknęła, utrwalając go w cyfrowym formacie z prędkością sześciu klatek na sekundę. Nucifraga caryocatactes była rzadko spotykana w tej okolicy, więc fotograf mógł czuć satysfakcję z udanego polowania. Ptak wciąż siedział na gałęzi. Obracał łebek. Celownik aparatu kierował się już jednak w inną stronę. Połowę kadru wypełniała teraz tweedowa, znoszona marynarka i siwiejące włosy. Fokus ostrzył na przystojną twarz stojącego tuż obok blondyna. Migawka znów pstryknęła cicho.
6
Dariusz Kryński przyglądał się z zainteresowaniem szarej hondzie civic, którą fotografowała Dorota. Zostawili radiowóz kilkadziesiąt metrów dalej, aby nie tarasować zwężonego odcinka tymczasowej drogi. Samochody przetaczały się po niej, zwalniając na widok odblaskowych kamizelek z napisem „Policja”. Ciekawość była silniejsza niż rozsądek, więc korek robił się coraz większy. Kryński wyobrażał sobie irytację kierowców, którzy pędząc obwodnicą, byli nagle zmuszani do wytracenia prędkości i poruszania się w żółwim tempie. Wiedział, że wkrótce zirytują się bardziej, gdy zatrzyma ruch, by użyć koła pomiarowego. Dorota pobierała próbkę lakieru. Przerwała na moment, by poprawić kosmyk włosów, który wysunął się spod czapki. Mimowolnie śledził jej ruchy, jak gdyby w ten sposób chciał się upewnić, że jej kobiecość nie robi już na nim wrażenia. Robiła.
– Mierzymy? – Karolina wspięła się po zboczu, patrząc na Kryńskiego z wyrzutem, że nie podał jej ręki.
– Słucham? – Nie zrozumiał w pierwszej chwili. – A tak, pewnie! – Poruszył kołem w przód i w tył.
Policjantka wstrzymała ruch. Kryński zajął się tym, co trzeba.
Godzinę później był już na komisariacie. Karolina została z techniczką, żeby ją odwieźć, gdy skończy, a Kryński wrócił na piechotę. Od miejsca, gdzie srebrna honda zjechała z drogi, miał ledwie kilometr. Poszedłby nawet, gdyby było ich pięć, byle tylko zniknąć z zasięgu wzroku Doroty. Jak jakiś szczeniak.
Komendant pojechał do Kielc, co Kryński przyjął z ulgą. Jego organizm domagał się kawy i chwili odpoczynku. Niemal poczuł tęsknotę na widok służbowego krzesła. Resztki na dnie puszki zwietrzały, tracąc aromat. Mimo to zalał kawę wrzątkiem i zamieszał. Nie zdążył się napić ani opowiedzieć dyżurnemu nic ponad to, co już wiedział, gdy zjawił się świadek.
– Pan Daniel Wolczuk? – upewnił się, wskazując krzesło.
– Damian – tamten poprawił go z irytacją.
– Damian, przepraszam. – Kryński spojrzał w notatki. Rzeczywiście Damian. – Zwiedził pan zamek? – zagaił.
– Nie cały, bo pana kolega po mnie zadzwonił. Rozumiem, że nie zwrócicie mi za bilet?
Kryński chrząknął z zakłopotaniem. Zapowiadała się męcząca rozmowa, a tabletki zostały w radiowozie. Otaksował wzrokiem Wolczuka. Blond włosy przycięte w sposób, na jaki Kryński nigdy by się nie zdecydował, modne okulary, lekki zarost włoskiego amanta i dobrze skrojona marynarka. Casualowa, o ile dobrze pamiętał ten styl. I ta chełpliwa pewność siebie. Niemal roszczeniowa. Zupełnie jak z porannego programu na TVN. Nie lubił takich dupków.
– A więc panie Damianie. – Uśmiechnął się w wymuszony sposób. – Chciał pan zgłosić zdarzenie drogowe, w którym brał pan udział, prawda? Doszło do niego w dniu wczorajszym, a pan kierował srebrną hondą civic o numerach rejestracyjnych WE… – Wolczuk dokończył za niego. – Rozumiem, że pojazd należy do pana? Dobrze. Proszę o dokumenty, które to potwierdzają, oraz o pana prawo jazdy i dowód osobisty, jeśli ma pan je przy sobie.
Wprowadzał przez chwilę dane do komputera.
– Proszę powiedzieć, co się wydarzyło.
– Jechałem z Warszawy do Krakowa. Na tym rozkopanym odcinku koło was z pola po prawej wyskoczył jakiś wariat i zepchnął mnie do rowu. To był duży, ciemny samochód. SUV albo terenówka, nie wiem, bo było ciemno.
– O której mniej więcej godzinie?
– Po dwudziestej drugiej. Bliżej wpół do.
Kryński zanotował.
– Czy byli jacyś świadkowie tego zdarzenia?
– Nie. Jedna dziewczyna zatrzymała się, żeby mi pomóc, ale nic nie widziała, bo jechała w zbyt dużym oddaleniu. Od razu pytałem – podkreślił.
– Rozumiem. Czy zna pan tę dziewczynę?
– Pan żartuje? – Damian popatrzył na policjanta wymownie. – Skąd mam znać?
– Nie wyraziłem się jasno, przepraszam. – Po kilkunastu latach w policji arogancja nie robiła już na nim wrażenia. – Czy przedstawiła się panu? Wie pan może, gdzie mieszka? Cokolwiek, co pozwoli ją znaleźć i upewnić się, że naprawdę nie może nam pomóc. To standardowe pytania, które muszę panu zadać – dodał.
– Nie. Może… – Damian poprawił się na krześle. – Przedstawiła się jako Alicja, nazwiska nie pamiętam. Pielęgniarka, ale nie wiem skąd. Jeździ dwudrzwiowym focusem w dieslu. Chyba mieszka w pobliżu, pewnie w samych Chęcinach. Rozmiaru stanika nie znam. – Tani żart.
Dariusz sięgnął po filiżankę i przełknął lurowaty płyn, krzywiąc się mimowolnie. Najgorszy piątek w roku.
– Alicja Lipińska, szatynka średniego wzrostu? – upewnił się.
– Chyba tak. Zna ją pan?
– Jestem dzielnicowym w rejonie, gdzie mieszka – rzekł wymijająco. – Czemu od razu nie wezwał pan policji?
– Myślałem, że jestem na jakimś zadupiu i nikt nie przyjedzie.
– Czy był pan wtedy trzeźwy?
– Oczywiście! Sugeruje pan, że sam zjechałem do rowu?
– Nie – zaprzeczył Kryński. – Po prostu pytam, bo ludzie na pana miejscu raczej wzywają w takiej sytuacji policję.
– Miałem wczoraj naprawdę kiepski dzień – powiedział Damian szczerze. – Ostatnie, na co miałem ochotę, to udowadnianie wam, że naprawdę uderzył we mnie inny samochód.
– Zostały wyraźne koleiny i odpryski lakieru na pana błotniku. Niepotrzebnie się pan obawiał.
– Nie pomyślałem o tym. – Pokręcił głową. – No tak… Czyli był pan już na miejscu?
– Zabezpieczyliśmy ślady.
– Więc mogę zabrać auto? – Wyciągnął telefon.
– Będzie pan mógł, gdy skończymy naszą rozmowę.
Damian westchnął wymownie i odłożył telefon na biurko. Poprawił się na krześle.
– Czy kiedykolwiek widział pan już wcześniej ten samochód, który pana zepchnął? A może zna pan jego właściciela lub kierowcę? Może domyśla się pan, kto to mógł być?
– Nie mam pojęcia.
– Ten samochód, podobnie jak pański, był zarejestrowany w Warszawie, co oczywiście może być zwykłym zbiegiem okoliczności, jednak…
– Znaleźliście go?
– Może też wskazywać na jakąś formę…
– Niech pan nie żartuje. Nie znam i nie wiem nic poza tym, co powiedziałem. – Ożywił się. – Jeśli znaleźliście auto, to znaczy, że możecie mi wystawić jakiś świstek dla ubezpieczyciela. A może sprawca podpisze protokół szkody, czy jak to tam się nazywa. To możliwe?
– To już nie leży w mojej gestii. Złoży pan wniosek na piśmie. Zaraz dam panu odpowiedni druk. – Sięgnął do szuflady. – Wcześniej jednak muszą przyjść wyniki analizy lakieru, który został pobrany z obu pojazdów.
– Bez jaj! – parsknął Wolczuk. – Takie badania z powodu zwykłej stłuczki? To co, kierowca nie pamięta, co zrobił, czy odmówił składania wyjaśnień? Bo rozumiem, że skoro jest samochód, to…
– Proszę pana, kierujący tamtym pojazdem nie żyje, tak samo jak pasażerowie. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie. – Nie było sensu tłumaczyć, że robi to zespół z Kielc, a oni tu, w Chęcinach, co najwyżej mogą zebrać zeznania i przesłać dalej.
– Mieli wypadek?
– Na obecnym etapie nie jestem upoważniony, aby udzielać jakichkolwiek informacji związanych z tą sprawą. Wspomniałem o tym tylko po to, aby miał pan świadomość, że wydanie jakiegokolwiek zaświadczenia będzie możliwe dopiero po otrzymaniu wyników z laboratorium. Może to potrwać kilka dni lub dłużej. Trudno mi powiedzieć. Auto oczywiście powinien pan zabrać jak najszybciej. Dobrze. – Przeleciał wzrokiem po monitorze. – Czy mieszka pan w miejscu zameldowania?
– Nie.
– Proszę więc o adres, na który będziemy mogli kierować ewentualną korespondencję.
– Nie mam takiego. To znaczy jeszcze nie mam. – Damian odetchnął głęboko. – To niefortunny moment, bo właśnie przenoszę się do Krakowa. Dopiero kiedy coś wynajmę, będę mógł podać adres.
– Rozumiem. – Wolczuk podrapał się po skroni. – A tam w Warszawie nie ma kogoś, kto przekaże panu korespondencję? Może…
– Nie – uciął.
– No dobrze. Zostawię na razie tak, jak jest, bo muszę coś mieć wpisane. Kiedy pan już będzie miał w Krakowie jakieś lokum, proszę o kontakt. Dam panu mój numer. – Gdzieś miał jeszcze wizytówkę. Jak zwykle nie tu, gdzie na początku szukał. – Proszę. W razie gdyby pan zgubił, to na stronie internetowej komisariatu też jest dostępny. Dobrze, a teraz przeczytam pana zeznanie. Proszę mówić, jeśli coś by się nie zgadzało lub coś sobie pan przypomniał. Poprawimy, a potem wydrukuję, żeby pan podpisał.
7
– Aleś pan przydzwonił, kurwancka! – Mechanik wysłał po samochód pomocnika, bo sam kończył pilną robotę. Teraz oglądał hondę na lawecie, przed warsztatem, na który składały się dwa połączone garaże i część starego domu. Reszta, świeżo otynkowana, znajdowała się już na sąsiedniej posesji. Pachniało tu smarem, gumą i samowolą budowlaną. Skromny plac zajmowały trzy auta w różnej fazie rozkładu i sterta opon. Przy budzie, ze stalową miską między łapami, leżał apatyczny pies. – Wahacz poszedł. Pas, podłużnica… – Sięgnął dłonią i szarpnął za coś. Wydało metaliczny dźwięk. – Szkoda całkowita – ocenił. – Mogę na jutro ściągnąć rzeczoznawcę. Potrzebuję tylko upoważnienia i numeru polisy.
Damian Wolczuk wyjaśnił pokrótce, jak wygląda sytuacja. Mechanik podrapał się po brodzie.
– No dobrze, możemy go postawić na placu i poczekać na zaświadczenie z policji, bo rzeczywiście bez sensu brać to na autocasco. Straciłbyś pan, kurwancka, wszystkie zniżki. Tylko bez zgłoszenia szkody to ja panu nie zacznę tego robić. Poza tym nie daję żadnych aut zastępczych.
– Nie szkodzi. Dam sobie radę.
– W porządku. – Ściągnął rękawice. – Zapraszam do biura, podpiszemy papiery.
Popołudniowe słońce zalewało ulicę prowadzącą do rynku. Odbijało się w markowych okularach. Grzało przyjemnie. Damian Wolczuk niósł marynarkę w jednej ręce, w drugiej lekką turystyczną torbę. Było w niej ubranie i antyperspirant. Wszystko, co dotychczas trzymał w szafce w redakcji, a teraz musiało wystarczyć na początek nowego życia. Była tam też ładowarka do telefonu, którego bateria padła przy próbie połączenia z Marcinem. Laptop przewieszony przez ramię obijał się o udo. Było dobrze po szesnastej i Damian wreszcie mógł pomyśleć o obiedzie.
Budynek, w którym mieściła się pizzeria, miał nietypowe półokrągłe okna. Obok musiała stać kiedyś remiza, bo uliczkę nazwano Strażacką. Wewnątrz było przyjemnie chłodno. W podłużnej, ozdobionej kamieniami sali tylko dwa stoliki były wolne. Położył torbę na krześle. Przez oparcie przewiesił marynarkę i stanął przy długim barze, gdzie młoda, filigranowa kelnerka tłumaczyła coś klientce. Za barem, w rogu pomieszczenia, ubrany na biało mężczyzna pakował parującą pizzę do pudełka. Wszędzie było czysto i pachniało jak należy. Zachęcająco.
Menu leżało na blacie. Damian zdążył je przejrzeć, nim przyszła jego kolej. Na pizzę musiał poczekać, ale piwo podano mu od razu. Uśmiechnął się do kelnerki i wrócił do stolika. Henley zabulgotał cicho, zmieniając liquid w parę o smaku truskawki, który niezbyt komponował się z piwem. Damianowi to nie przeszkadzało. Poczekał, aż laptop z trudem złapie sieć, i zalogował się na skrzynkę. Mail do Zecerskiego był krótki, bo Damian nie lubił długich wiadomości. „Jeszcze tu trochę zostanę. Dam znać przed przyjazdem”. Patrzył przez chwilę na migający kursor i wcisnął przycisk „Wyślij”. W przeglądarce wpisał hasło „Chęciny” i zaczął czytać.
Nie chodziło o wypadek ani o problemy z ubezpieczeniem. Damian Wolczuk po raz kolejny w swoim życiu czuł, że znalazł się gdzieś z jakiegoś powodu. Towarzyszące mu od rana mrowienie karku i rozedrganie w piersi były czytelnymi znakami, że w tej leniwej, małomiasteczkowej atmosferze kryje się temat. Jego temat.
Damian Wolczuk się nie pomylił.
8
Młodszy aspirant Dariusz Kryński westchnął, gdy ciężarówka za jego plecami ruszyła na wstecznym. Miarowy pisk rezonował w głowie, wydobywając nieprzyjemne wspomnienie porannego kaca. Teren na wysokości Starochęcin, przez który miała przebiegać obwodnica, był szykowany pod stabilizację. A może ekipa robiła jeszcze co innego. Kryński w kwestiach budowlanych i drogowych był ignorantem, dla którego istotny pozostawał tylko stan faktyczny. Łąki i pola były elementem krajobrazu, autostrada – pożądanym udogodnieniem, a proces przechodzenia od jednego do drugiego uznawał za zupełnie nieistotny. Jednak stojąc na skraju szerokiego pasa ziemi, podejrzewał, że nie uda się dotrzymać terminu tej budowy. Zgodnie z narodową, ogólnobudowlaną tradycją gównianej organizacji pracy ludzi i sprzętu wyraźnie było tu zbyt mało.
Kierownik robót, którego ściągnięto na odcinek, miał na głowie biały kask z logo firmy i odblaskową kamizelkę narzuconą na garnitur. Jego wypastowane buty oblepiała czerwona ziemia. Jak wszystko wkoło. Pojawił się spóźniony, gdy karetka zdołała pokonać rozjeżdżoną ciężkim sprzętem drogę i wydostała się na asfalt, mijając radiowóz, którym przyjechał Kryński.
– Kwiatkowski – przedstawił się, kiwając nieznacznie głową. Nie wyciągnął ręki na powitanie. Najwyraźniej nie miał tego w zwyczaju. – Przepraszam, że musiał się pan fatygować, ale taką mamy procedurę, że do każdego wypadku musimy wezwać policję. Zarząd na wszystko musi mieć papier. Związki zawodowe i ubezpieczyciel, jeśli wie pan, co mam na myśli.
– Jasne. – Kryński z ulgą przyjął fakt, że brzęczyk za plecami umilkł. Ciężarówka zwiększyła obroty, by wydostać się z grząskiej ziemi.
– Pan Braniewski pracuje u nas już kilka lat i dał się poznać jako dobry fachowiec. Normalnie staramy się unikać zatrudniania osób w tym wieku, bo często mentalnie siedzą jeszcze w Peerelu, ale pan Jan bezproblemowo dostosował się do naszych standardów.
– Czyli nie pije w pracy?
– Nie pije i robi, co trzeba. – Kierownik kiwnął głową. – Poza tym naprawdę zna się na robocie. Każda kolejna ekipa go chwali. – Rzucił okiem na stojącą obok koparkę. Otwarta kabina i ślady pod gąsienicą. Zakrwawiony but. – Naprawdę nie wiem, co się stało…
– Świadkowie, pana ludzie – sprecyzował Kryński. – Twierdzą, że pan… – spojrzał w notatki – Jan zaczął dziś pracę o godzinie szesnastej. Przebrał się i udał na odcinek, gdzie w dniu wczorajszym zakończył pracę.
– Kopał równolegle do przebiegu wyznaczonej drogi – potwierdził kierownik, zerkając ukradkiem na zegarek.
– Był tu sam, ale koledzy, którzy pracowali w pobliżu... – rozejrzał się – …o tam, widzieli, że miał jakiś problem z maszyną. Opuścił kabinę i kręcił się pod łychą.
– Nie powinien tego robić.
– Kilkakrotnie wracał do pojazdu i przemieszczał się wzdłuż wykopu, wybiegając co chwila z maszyny, którą zostawiał z włączonym silnikiem.
– Wbrew zasadom – podkreślił szybko kierownik, jak gdyby stał w blasku fleszy i na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za wizerunek firmy.
– Bhp, wiem. – Kryński coś zanotował. – W końcu za którymś razem wbiegł za koparkę, a ta ruszyła, miażdżąc mu nogę. Mogła sama ruszyć?
– Nie powinno się to zdarzyć. W ogóle nie powinien opuszczać kabiny bez uprzedniego zastopowania silnika. Maszynę jeszcze dziś sprawdzą nasi serwisanci. Powinni być już w drodze. Wie pan, po to właśnie mamy restrykcyjne przepisy, aby nie dochodziło do takich sytuacji. – Spojrzał wymownie wpierw na Kryńskiego, a później na jego notatnik. – Moi pracownicy zareagowali zbyt późno, ale dobrze, że zareagowali. W chwili gdy pan Jan po raz ostatni opuścił maszynę, brygadzista był już w pobliżu. Zdołał dobiec i wyłączyć silnik. W innym wypadku skończyłoby się gorzej. – Westchnął. – Mimo to powinien zareagować od razu, gdy pan Jan po raz pierwszy złamał procedury. Oczywiście wyciągniemy konsekwencje i przeprowadzimy dodatkowe szkolenia.
– Świadkowie natychmiast wezwali pogotowie i zadzwonili do pana. Pan kazał sprowadzić policję.
– Zgadza się. Byłem pod Radomiem, dlatego dojazd zajął mi chwilę. Cieszę się, że w tym czasie zdążył pan już porozmawiać z ludźmi. – Tym razem ostentacyjnie sprawdził, która godzina. – Rozumiem, że wszyscy dostaną wezwanie, by stawić się na komisariacie. Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?
– Tak. Pan Jan do przyjazdu pogotowia majaczył. Kontakt z nim był utrudniony. Nie odpowiadał na pytania. Jęczał i wykrzykiwał, że… – Zajrzał znów do notesu. – Coś o przekleństwach i diabłach… Również dużo słów na literę „k”. Świadkowie jednak twierdzą, że nie było od niego czuć alkoholu, że był trzeźwy. Podobnego zdania jest stróż, z którym rozmawiał w baraku. Krew sprawdzą w szpitalu. Jeśli rzeczywiście nie będzie śladów alkoholu, to…
– Nie może być, bo każdy z pracowników dmucha w alkomat przed dopuszczeniem do pracy.
– Wie pan… – Kryński się uśmiechnął. – Ludzie bywają pomysłowi. Zaczynają trzeźwi, a kończą pijani.
– U nas jest to niedopuszczalne! – Kierownik pokręcił głową. – Jeśli okazałoby się, że pan Braniewski złamał zasady, to konsekwencje prawne byłyby dla niego gorsze niż utrata stopy. Za przeproszeniem, oczywiście. Każdy z naszych pracowników ma tego świadomość.
– Jeśli był trzeźwy, to będzie po prostu…
– To już oceni zakładowa komisja i ubezpieczyciel. – Kwiatkowski chrząknął. – Między innymi na podstawie państwa raportu. Da mi pan dziś jakieś potwierdzenie, że był pan na miejscu?
– Nie. Proszę zgłosić się na komisariat w poniedziałek. Przy okazji złoży pan zeznania.
– Nie da się szybciej?
– My też mamy swoje procedury. – Kryński rozejrzał się. – Co to za ślady? – Wskazał na koleiny, które wiły się po obu stronach przyszłej drogi. Również tu, gdzie stała koparka.
– Jakiś kretyn urządził tu sobie wczoraj wieczorem rajd terenowy. Przeorał nam całą niwelację od siedemset trzydziestki szóstki aż tu. Na widok ochrony uciekł. Naprawiamy szkody.
– Czy ochroniarz widział, co to za auto? Może pamięta numery rejestracyjne?
– Był za daleko. Barak stoi aż tam. – Wskazał. – Samochód był ciemny, może czarny. Odjechał, nim nasz pracownik zdążył pokonać połowę drogi. To wszystko.
– O której godzinie to się wydarzyło?
– Po dwudziestej, można sprawdzić w zeszycie. Ale co to ma wspólnego z wypadkiem naszego operatora?
– Nic. Ciekawość zawodowa. Jeszcze raz pana godność poproszę, a najlepiej jakiś dokument tożsamości. Wie pan, procedury. – Uśmiechnął się.
Na komisariat wrócił przed dziewiętnastą.
– Ty też jeszcze pracujesz? – zagaiła Karolina znad papierów. – Co za popieprzony piątek.
– Wiem, gdzie dokładnie nasi denaci ubrudzili samochód. – Podsunął jej notes. – Możesz wpisać do raportu.
– To się Kielce ucieszą. – Przejrzała notatki. – Ustalili już, że to byli pracownicy warszawskiej firmy ubezpieczeniowej. Biuro mają na tej słynnej Domaniewskiej. – Spojrzała wymownie na Kryńskiego. Pokręcił głową. – W Mordorze? – Wyraźnie nic mu to nie mówiło. – Nieważne – poddała się. – Mieli imprezę integracyjną w Korzecku. W „Okrąglaku”. Burdel straszny, bo ludzi ponad setka. Kielce ściągnęły naszych i chłopaków z Nowin, żeby pospisywać zeznania. Przy okazji wlepili kilka mandatów tym, co wsiedli za kółko pod wpływem. Musieli mieć tam niezły młyn. – Zaśmiała się.
– Wiadomo coś ciekawego?
– Nic. Tej czwórce znudziła się impreza, wsiedli do samochodu i więcej nikt ich nie widział. Jacyś kierownicy niższego szczebla, czyli byle kto. Zespół się już zwinął, a nasi tam kończą i tyle. Reszta na głowie Kielc i Warszawy.
– Komendant coś zdziałał?
– Kiero był tylko na chwilę. Bardzo się przejął i kursuje wte i wewte. Nawet u burmistrza siedział.
– Nie zazdroszczę mu. – Kryński pokręcił głową.
– No! – Ziewnęła. – Kończę raport, wysyłam i idę do domu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej