Читать книгу Języczni - Jagoda Ratajczak - Страница 5

Оглавление

Je­śli ję­zy­kiem oj­czy­stym dru­gie­go czło­wie­ka jest ję­zyk in­ny niż nasz, kwe­stia te­go, co i jak się mó­wi, sta­je się znacz­nie istot­niej­sza, niż wy­ni­ka to z pio­sen­ki De­pe­che Mo­de. W kon­tak­cie z ob­co­kra­jow­cem oso­by swo­bod­nie wła­da­ją­ce ję­zy­kiem ob­cym mó­wią du­żo i chęt­nie. I tak jed­nak na­po­ty­ka­ją przy tym prze­szko­dy, o któ­rych wspo­mi­na­ją tyl­ko na­uczy­cie­le o moc­no fi­lo­zo­ficz­nych za­pę­dach. Kil­ka­na­ście cer­ty­fi­ka­tów ję­zy­ko­wych w szu­fla­dzie, każ­dy eg­za­min zda­ny z fan­fa­ra­mi i kon­fet­ti spa­da­ją­cym z su­fi­tu, a na­gle oka­zu­je się, że ża­den TO­EFL nie po­mo­że nam w stu pro­cen­tach od­dać w ję­zy­ku ob­cym ani na­szej in­te­li­gen­cji, ani po­czu­cia hu­mo­ru, ani oso­bo­wo­ści. Bły­sko­tli­we żar­ty, cię­te ri­po­sty, spon­ta­nicz­nie two­rzo­ne gry słow­ne – wszyst­ko to na­gle za­ni­ka lub bled­nie w roz­mo­wach pro­wa­dzo­nych w ję­zy­ku dru­gim, i to na­wet do­brze opa­no­wa­nym. Po­ten­cjal­nie cie­ka­we i zło­żo­ne wy­wo­dy na­gle zmie­nia­ją się w rze­czo­we i sku­pio­ne na prze­ka­zie ko­mu­ni­ka­ty al­bo... w cał­kiem in­ną roz­mo­wę niż ta, któ­rą pro­wa­dzi­li­by­śmy w ję­zy­ku oj­czy­stym.

Ję­zyk dru­gi przy­po­mi­na kel­ne­ra w re­stau­ra­cji. I to dość krnąbr­ne­go. W przy­pad­ku kom­plet­nej ję­zy­ko­wej nie­mo­cy jest on kel­ne­rem, któ­ry, choć przy­wo­ły­wa­ny do sto­li­ka, nie przy­cho­dzi, ska­zu­jąc nas na wpa­try­wa­nie się w pu­sty ta­lerz i chwy­ta­nie okru­chów rzu­ca­nych przez roz­mów­cę – bier­ne pod­da­wa­nie się bie­go­wi roz­mo­wy, gdy po­tra­fi­my po­wie­dzieć nie­wie­le wię­cej niż „Tak, masz ra­cję”. Gdy nasz ko­mu­ni­ka­cyj­ny re­per­tu­ar oka­zu­je się ubo­gi, ję­zyk-kel­ner, ow­szem, pod­cho­dzi do sto­li­ka i przyj­mu­je za­mó­wie­nie, ale i tak re­ali­zu­je je po swo­je­mu, przy­no­sząc tyl­ko to, co jest w sta­nie przy­nieść: al­bo du­żo mniej, niż­by­śmy chcie­li, al­bo coś zu­peł­nie in­ne­go.

Świa­do­mi po­ten­cjal­nych pro­ble­mów, mo­że­my z du­żym po­dzi­wem lub lek­kim nie­do­wie­rza­niem przy­glą­dać się pa­rom róż­no­ję­zycz­nym i ich pró­bom po­zna­nia się za po­mo­cą roz­mo­wy, peł­nym uf­no­ści w osta­tecz­ny triumf du­cha nad lek­sy­ko­nem. Gdy żad­ne z nich nie mó­wi płyn­nie w ję­zy­ku, któ­re­go uży­wa, by się po­ro­zu­mieć, duch istot­nie jest je­dy­ną na­dzie­ją. To, co mó­wi­my i jak mó­wi­my, prze­ka­zu­je praw­dę o nas. Czy ta praw­da jest jed­nak w sta­nie wy­ło­nić się z roz­mo­wy pro­wa­dzo­nej w ję­zy­ku, któ­ry nas ogra­ni­cza?

Mó­wię za sła­bo, by po­ka­zać, ja­ka je­stem in­te­re­su­ją­ca!

Po jed­nej twa­rzy na każ­dy ję­zyk – to po­cią­ga­ją­ca kon­cep­cja dla każ­de­go, kto lu­bi ka­mu­flaż al­bo ma w so­bie coś z nie­speł­nio­ne­go ak­to­ra. Kto czu­je, że je­go obec­ne wcie­le­nie go ogra­ni­cza, a nie wy­star­cza mu bra­wu­ry, by ni­czym Da­vid Bo­wie stwo­rzyć so­bie ko­smicz­ne al­ter ego, mo­że po pro­stu za­nu­rzyć się w no­wy ję­zyk.

Zna­na w Sta­nach Zjed­no­czo­nych te­ra­peut­ka Pri­ska Im­ber­ti, emi­grant­ka z Ar­gen­ty­ny, do­świad­czy­ła ta­kie­go wła­śnie prze­obra­że­nia. Oka­za­ło się, że wraz z ję­zy­kiem zmie­ni­ło się jej spoj­rze­nie na świat. Im­ber­ti, na co dzień wy­słu­chu­ją­ca cu­dzych bo­lą­czek i in­ter­pre­tu­ją­ca je, prze­ko­nu­je nas, że „chcąc sku­tecz­nie po­ro­zu­mie­wać się w ję­zy­ku nie­wy­pły­wa­ją­cym z na­sze­go «ja» czy z głę­bi na­sze­go je­ste­stwa, w ję­zy­ku, któ­ry nie od­zwier­cie­dla na­sze­go związ­ku z kul­tu­rą, któ­rą re­pre­zen­tu­je, mu­si­my stać się no­wy­mi ludź­mi”1.

Nie ma lep­sze­go spo­so­bu na za­de­mon­stro­wa­nie wła­sne­go dzie­dzic­twa kul­tu­ro­we­go niż po­słu­że­nie się ję­zy­kiem. Wy­ci­nan­ki ło­wic­kie czy mi­strzo­stwa w le­pie­niu pie­ro­gów pew­nie też mo­gą się przy­dać, ale nie­ko­niecz­nie po­ma­ga­ją w for­mu­ło­wa­niu po­glą­dów i prze­ko­nań. Ję­zyk prze­ka­zu­je naj­waż­niej­sze ele­men­ty te­go, co wy­nie­śli­śmy z ro­dzi­mej rze­czy­wi­sto­ści. Ca­łe szczę­ście. Umie­jęt­ność prze­ka­zy­wa­nia wy­łącz­nie jed­no­znacz­nych ko­mu­ni­ka­tów w ro­dza­ju „Nie za­ma­wiaj mi piz­zy z sa­la­mi” i „Co ro­ku jeż­dżę nur­ko­wać do Egip­tu”, nie czy­ni­ła­by ludz­kie­go da­ru ję­zy­ka na­wet w po­ło­wie tak in­te­re­su­ją­cym. I tak de­ma­sku­ją­cym. Ję­zyk wy­ra­ża na­szą oso­bo­wość i spo­sób by­cia, któ­re są za­ko­do­wa­ne wła­śnie w tym, jak się wy­po­wia­da­my, ja­kich uży­wa­my słów, w sub­tel­no­ściach, tak­że w stę­że­niu prze­kleństw, błę­dów czy nie­chluj­stwie. Ba­rie­ra ję­zy­ko­wa po­tra­fi za­blo­ko­wać prze­pływ na­wet pro­stych ko­mu­ni­ka­tów, a co do­pie­ro wy­ma­ga­ją­cych in­te­lek­tu­al­nie dys­ku­sji, dow­ci­pów czy ri­post. Ję­zyk dru­gi uży­wa­ny przez oso­by nie do koń­ca osa­dzo­ne w rze­czy­wi­sto­ści, któ­rą ten ję­zyk two­rzy, uka­zu­je za­le­d­wie wer­sję de­mo ich oso­bo­wo­ści. Wy­da­je się, że ta peł­na – wie­lo­wy­mia­ro­wa i wy­ro­sła na grun­cie ję­zy­ka oj­czy­ste­go – wer­sja czai się gdzieś za fa­sa­dą słów.

Psy­cho­lo­go­wie praw­do­po­dob­nie zła­pa­li­by się za gło­wy, gdy­by im za­su­ge­ro­wać, że dwu­ję­zycz­ność wpły­wa na oso­bo­wość. We­dług nich zde­cy­do­wa­nie nie przy­po­mi­na ona sma­ko­wi­cie pach­ną­cej cia­sto­li­ny sprze­da­wa­nej w pla­sti­ko­wych ku­becz­kach, z któ­rej we­dle uzna­nia – i we­dle ję­zy­ka – ule­pić moż­na za­rów­no na­tchnio­ne­go spo­ko­jem me­lan­cho­li­ka, jak i wiecz­nie po­bu­dzo­ne­go cho­le­ry­ka. Oso­bo­wość jest two­rem sta­bil­nym, zło­żo­nym ze względ­nie trwa­łych cech, nie pod­le­ga ję­zy­ko­wej kre­acji. Pro­wa­dzo­ne przez psy­cho­lin­gwi­stów ba­da­nia ana­li­zu­ją­ce ję­zy­ko­we za­cho­wa­nia po­je­dyn­czych osób po­twier­dza­ją jed­nak fa­scy­nu­ją­ce zja­wi­sko: jest nim współ­ist­nie­nie dwóch spo­so­bów by­cia w jed­nej, dwu­ję­zycz­nej, a po­noć prze­cież zin­te­gro­wa­nej, isto­cie ludz­kiej.

Kto sam wła­da dwo­ma ję­zy­ka­mi, ten i bez ba­dań jest w sta­nie za­uwa­żyć, że w ję­zy­ku dru­gim, choć­by do­sko­na­le opa­no­wa­nym, mó­wi po pro­stu ina­czej. Czę­sto po­słu­gu­je­my się nim z mniej­szą ela­stycz­no­ścią, brzmi­my mniej non­sza­lanc­ko. Je­ste­śmy sku­pie­ni na re­gu­łach gra­ma­tycz­nych i do­bo­rze wła­ści­we­go słow­nic­twa. Zwią­za­ni gor­se­tem po­praw­no­ści ję­zy­ko­wej, nie za­wsze po­zwa­la­my so­bie na spon­ta­nicz­ność, któ­rą da­je nam ję­zyk oj­czy­sty. W trak­cie nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej ko­la­cji ze zna­jo­my­mi z za­gra­ni­cy aż chce się po­pi­sać hu­mo­rem i cię­tą ri­po­stą. Tym­cza­sem, je­śli nasz ję­zyk dru­gi nie na­le­ży do naj­lep­szych kel­ne­rów, naj­czę­ściej koń­czy się na wzię­ciu głę­bo­kie­go wde­chu. Za­nim men­tal­na wy­szu­ki­war­ka pod­świe­tli sło­wo bądź fra­zę ide­al­nie pa­su­ją­ce do spu­en­to­wa­nia wy­po­wie­dzi roz­mów­cy, ten bę­dzie już trzy te­ma­ty da­lej. Le­żysz po­tem w łóż­ku, nie mo­gąc za­snąć, bo wciąż roz­my­ślasz o tym, jak pięk­nie mo­głeś skon­tro­wać wy­po­wiedź ko­goś, kto wy­mą­drzał się na te­mat cze­goś, na czym aku­rat do­sko­na­le się znasz. On traj­ko­cze jak sza­lo­ny, a ty, marsz­cząc czo­ło i prze­bie­ra­jąc no­ga­mi, wy­si­lasz wszyst­kie zwo­je, my­śląc, jak po­wie­dzieć, że ga­da od rze­czy. A gdy już otwo­rzysz usta, stwier­dza, że mu­si już iść – nie­świa­do­my, że ob­li­cze za­cu­ka­ne­go mi­sia to ani two­je je­dy­ne, ani re­pre­zen­ta­cyj­ne ob­li­cze.


Gdy dźwi­gnia skrzy­pi – za­wsty­dze­ni tym, kim je­ste­śmy w ob­cym ję­zy­ku

Każ­dy z opa­no­wa­nych le­piej czy go­rzej ję­zy­ków od­sła­nia na­szą in­ną twarz. W ba­da­niu prze­pro­wa­dzo­nym przez Michèle Ko­ven2 na oso­bach dwu­ję­zycz­nych jed­na z uczest­ni­czek, Lin­da, przy­zna­ła, że uży­wa­jąc oj­czy­ste­go por­tu­gal­skie­go, uka­zu­je oso­bo­wość ukształ­to­wa­ną w do­mu ro­dzin­nym. Lin­da w „wer­sji do­mo­wej” jest po­wścią­gli­wa, nie­mal nie uży­wa prze­kleństw i nie po­zwa­la so­bie na ru­basz­ne żar­ty. Cho­dzą­ca re­kla­ma przy­zwo­ito­ści i opa­no­wa­nia, po­sta­wy lan­so­wa­nej przez kon­ser­wa­tyw­ną ro­dzi­nę. Prze­łą­cze­nie na ję­zyk dru­gi, w jej przy­pad­ku fran­cu­ski, spra­wia jed­nak, że grzecz­na i opa­no­wa­na Lin­da uka­zu­je zu­peł­nie in­ne ob­li­cze. Uży­wa­jąc fran­cu­skie­go, ję­zy­ka po­zna­ne­go z da­la od bo­go­boj­ne­go do­mu i wy­ko­rzy­sty­wa­ne­go w kon­tak­tach z ró­wie­śni­ka­mi, po­zwa­la so­bie na swo­bod­ne wy­ra­ża­nie emo­cji, oka­zjo­nal­ne prze­kleń­stwa i dwu­znacz­ne żar­ty. Ba­da­cze na­da­ją ję­zy­ko­wi dru­gie­mu szcze­gól­ny sta­tus: lan­gu­age of de­tach­ment. To ję­zyk ode­rwa­nia, ta­ki, któ­re­go ła­dun­ku emo­cjo­nal­ne­go nie od­czu­wa się tak bar­dzo jak w przy­pad­ku ję­zy­ka oj­czy­ste­go. Lin­da chęt­niej klnie i nie uni­ka spro­śno­ści po fran­cu­sku, bo ten ję­zyk nie wy­da­je jej się tak przy­tła­cza­ją­cy i do­słow­ny jak por­tu­gal­ski, i nie ude­rza jej swą brzy­do­tą czy nie­sto­sow­no­ścią.

W przy­pad­ku uczest­nicz­ki ba­da­nia Ane­ty Pa­vlen­ko3 – Re­bek­ki, Bry­tyj­ki, któ­ra po­za an­giel­skim wła­da tak­że fran­cu­skim i wa­lij­skim – rzecz wy­glą­da od­wrot­nie, ale nie mniej in­te­re­su­ją­co: „Kie­dy mó­wię po fran­cu­sku [dru­gi ję­zyk Re­bek­ki, przyp. aut.], je­stem mil­sza, spo­koj­niej­sza i po­waż­niej­sza; kie­dy mó­wię po an­giel­sku [ję­zyk oj­czy­sty Re­bek­ki, przyp. aut.], je­stem bar­dziej wul­gar­na i czę­ściej uży­wam slan­gu” – za­pew­ne wsku­tek więk­sze­go oswo­je­nia z ro­dzi­mą uli­cą i jej nie­par­la­men­tar­ny­mi od­zyw­ka­mi. Wy­da­je się, że przy­pa­dek Re­bek­ki po­twier­dza teo­rię, że mil­cze­nie nie­ko­niecz­nie świad­czy o tym, co in­ni mo­gą po­dej­rze­wać. Otwar­cie przy­zna­je ona, że gdy po­słu­gu­je się naj­sła­biej przez sie­bie opa­no­wa­nym ję­zy­kiem – wa­lij­skim – prak­tycz­nie nie ma oso­bo­wo­ści: „No, mo­że je­dy­nie zga­dzam się ze wszyst­ki­mi wo­kół, bo ła­twiej się ze wszyst­kim zga­dzać niż być zmu­szo­ną sa­mo­dziel­nie for­mu­ło­wać swo­je po­glą­dy!”4.

Co więc po­my­śla­ła so­bie Ho­len­der­ka, któ­rej ubło­co­ny od py­ska po ogon la­bra­dor sko­czył na mnie ra­do­śnie na środ­ku am­ster­dam­skiej uli­cy, de­ko­ru­jąc mój świe­żo upra­ny płaszcz brą­zo­wy­mi cęt­ka­mi? Ko­bie­ta to prze­pra­sza­ła mnie, to kar­ci­ła ubło­co­ne­go zwie­rza­ka, to znów po­ma­ga­ła mi do­pro­wa­dzić się do ła­du. W uszach brzę­czał mi jej ni­der­landz­ki, po­dob­no mój ję­zyk czwar­ty, ja zaś sły­sza­łam głów­nie gło­śne skrzy­pie­nie dźwi­gni z na­pi­sem „ni­der­landz­ki”, ję­zy­ka po­noć za­in­sta­lo­wa­ne­go w mo­jej gło­wie. „No po­wiedz coś” – szep­tał umysł, uru­cha­mia­jąc z mo­zo­łem mój czwar­ty ję­zyk. „Naj­le­piej po­wiedz, co my­ślisz, po­wiedz, że je­steś wście­kła, bo nie masz się w co prze­brać, bo­isz się te­go sza­lo­ne­go psa i chce ci się wyć”. Ale nie. Na to czwar­ty ję­zyk nie po­zwo­lił, był zbyt sła­biut­ki i za dłu­go się uru­cha­miał. Mo­głam co praw­da szyb­ko za­sło­nić się rwą­cym się do bo­ju, za­wsze go­to­wym an­giel­skim, chcia­łam jed­nak za­cho­wać reszt­ki ho­no­ru, w koń­cu nie po to uczy­łam się ni­der­landz­kie­go przez trzy la­ta, że­by te­raz jak ostat­ni tchórz wy­co­fać się do an­giel­skie­go! Skrzy­pie­nie w gło­wie na­si­la się, dźwi­gnia uru­cho­mio­na. „Nic się nie sta­ło” – sy­la­bi­zu­ję po ni­der­landz­ku, wście­kła na sie­bie, że tyl­ko na ta­kie wy­zna­nie mnie stać. Wła­ści­ciel­ka sza­lo­ne­go la­bra­do­ra by­ła zbyt prze­ję­ta afe­rą, by oce­niać mo­je ję­zy­ko­we po­pi­sy; gdy­by to zro­bi­ła, do­szła­by pew­nie do wnio­sku, że je­stem wcie­le­niem al­bo zen, al­bo otę­pie­nia. Oso­bę za­kne­blo­wa­ną przez ję­zy­ko­wą nie­moc ła­two uznać za ko­goś, kto nie ma nic do po­wie­dze­nia, mi­mo że już w in­nej ję­zy­ko­wej de­ko­ra­cji mo­że się oka­zać kimś elo­kwent­nym, o bo­ga­tej oso­bo­wo­ści. A ja­kiej do­kład­nie – to wła­śnie zdra­dza uży­wa­ny ję­zyk. Py­ta­nie tyl­ko, któ­ry z nich po­ka­zu­je to naj­praw­dziw­sze ob­li­cze.

Języczni

Подняться наверх