Читать книгу Nikt nie idzie - Jakub Małecki - Страница 7

2

Оглавление

Dwunastego sierpnia 1991 roku Antoni Mazur wyszedł z mieszkania, sprawdził, czy ma klucze, zbiegł po schodach, sprawdził, czy ma dokumenty, pokonał trzydzieści metrów i uznał, że jednak powinien wrócić. Wyszedł w złości i w tej złości jechać miał z Wichowskim na manewry. Przeszedł jeszcze kilkanaście metrów, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę bloku, szybkim, coraz szybszym krokiem. Spojrzał na zegarek, przystanął.

– Kurwa.

Nie miał czasu, tak naprawdę już był spóźniony, a spóźniać się na manewry nie było wolno, koniec i kropka, w wojsku polskim dużo zasad kończyło się taką właśnie, nieznoszącą sprzeciwu kropką. Zawrócił więc znowu i pobiegł do malucha.

Odjeżdżając, przetarł rękawem zaparowaną szybę i spojrzał w okno na trzecim piętrze. Czekał pięć, sześć, siedem i osiem sekund, czekał dziewiątą i dziesiątą, ale na manewry nie można się spóźniać, podciągnął więc z dołu dźwignię ssania i ze zgrzytem wbił jedynkę.

Ruszył dziurawą drogą, patrząc już tylko przed siebie.

***

Wichowski powiedział kiedyś przy wódce, że ZSRR, zamknięte szczelnie w pięści cenzury, zdolne było tylko do jednego rodzaju sztuki, mianowicie sztuki projektowania maszyn wojennych, a największym na tym polu osiągnięciem był MiG-23. Kapitan Antoni Mazur zgadzał się z tym przy wódce i na trzeźwo.

Samolot miał w sobie coś z komara i coś z wieloryba. Był masywny i lekki zarazem. Siedząc za jego sterami, Antoni czuł jednocześnie siłę i kruchość. Odrywał się od ziemi i oszukiwał grawitację, może zresztą nie tylko ją. Miał najlepszy zawód na świecie, bo choć wiedział, że są inne wspaniałe zawody, wiedział też, że wszystkim im brakuje jednej, zasadniczej cechy – latania.

Od jakiegoś czasu w szatniach, w kantynach i na poligonach mówiło się, że migi są pechowe. Ich historię od początku znaczyły liczne zwłoki pilotów, zwłaszcza te, które gniły w górach i oceanach na Bliskim Wschodzie, teraz jednak wypadki zaczęły zdarzać się również w Polsce.

Najpierw, w osiemdziesiątym pierwszym, kapitan Drzymała złamał podwozie przy lądowaniu, potem na wysokości siedmiu tysięcy Kopaczowi zgasł silnik i maszyna rozbiła się w Sycewicach. Gadawski cudem posadził samolot na ziemi po tym, jak urwało mu część lewego statecznika. W marcu tego roku z niewiadomych przyczyn nie otworzył się w jednym z migów spadochron hamujący, a kilka dni później Krzemiński z Wolskim wpadli w stado ptaków, przez co roztrzaskały się trzy łopatki sprężarek i tunel wlotowy. Wypadki te, nawet jeśli maszyna trafiała później do kasacji, kończyły się dla pilotów niegroźnie, ale wszyscy pozostali piloci, siadając za sterami, mieli coraz silniejsze poczucie, że podniebne szczęście w Wojsku Polskim wykorzystano już do zera.

***

Tym razem Antoni Mazur nie miał takiego poczucia.

Zasunął osłonę kabiny, nie myśląc o wypadkach innych pilotów, o wykorzystanym szczęściu ani o tym, co właściwie robi. Poruszał dłońmi automatycznie. Myślał o Klemensie i o jego przyszłości. Wiedział, że z chłopcem jest coś nie tak i że tacy ludzie często przyszłości zwyczajnie nie mają. Uwieszeni na starzejących się, coraz bardziej zgorzkniałych rodzicach, sami gorzknieją, nie rozumiejąc, co takiego zrobili źle.

Życie jest niesprawiedliwe, mawiali ci, którym się poszczęściło, zamykając tragedię wszystkich niepełnosprawnych w tych trzech zwyczajnych słowach, a potem wracali do swoich spraw. Antoni nie chciał, by jego chłopiec był niepełnosprawny. Nie mógł nic na to poradzić, ale pragnął, by jego chłopiec był jednym z tych, którzy się niepełnosprawnymi na co dzień nie przejmują.

Spojrzał na radiokompas, wysokościomierz i odbiornik znaczników. Klemens prawdopodobnie nigdy nie zasiądzie za sterami żadnej pięknej maszyny, nigdy nie uniesie się w powietrze i nie poczuje tego, czego on sam nikomu spoza lotnictwa nie potrafił opisać. Tłumaczył sobie, że niemożność latania to jeszcze nie koniec świata – przynajmniej nie dla wszystkich.

A może jednak wszystko będzie dobrze? Lekarz, u którego byli, mógł się mylić, to przecież się zdarza. Zresztą nic przecież konkretnego nie powiedział, jakieś ogólniki. Może więc Klemens przełamie za chwilę ten opór, który stawia mu jego własne ciało czy też mózg, i zacznie rozwijać się normalnie, prawidłowo? Może oboje z Marzeną będą się kiedyś śmiać ze swoich głupich obaw i może on, Klemens, będzie się śmiał razem z nimi?

Cztery zbiorniki w kadłubie pełne, syrena, IFF-ka, radiostacja w porządku. Głos dyspozytora szeleścił w słuchawkach, standardowe komunikaty przelatywały przez głowę. Antoni przeżegnał się odruchowo, jak zawsze. Był gotowy.

***

Wichowski poszedł przodem, on pół minuty po nim. Odrywając się od asfaltu pasa startowego, przestał być Antonim Mazurem, lat trzydzieści dwa, o lekko garbatym nosie i w stopniu kapitana, był już tylko elementem miga-23 o nalocie czterystu dziesięciu godzin i pięciuset dwudziestu siedmiu lądowaniach, i było mu z tym dobrze.

Niebo spływało mu na szybę i kadłub. Próbował nie mrużyć oczu. Próbował nie myśleć o Klemensie, ale myślał o nim, o jego wszystkich możliwych przyszłościach, bo przecież takie były. Tak, no więc Klemens mógł okazać się zdrowym, a tylko ospałym w początkowych fazach rozwoju chłopakiem, mógł skończyć szkołę i studia, mógł znaleźć pracę taką, jaką by chciał, i może nawet ta praca byłaby tutaj, pod niebem. Mógł też jednak okazać się chory, niepełnosprawny, ale lekarze mogliby wyprowadzić go na prostą, żeby, nawet jeśli nie tutaj, to chociaż blisko ziemi, pracę mógł znaleźć normalną, żonę normalną, doczekać się własnych dzieci.

Mógł Klemens zostać aktorem, księgowym, lekarzem, muzykiem, nauczycielem albo urzędnikiem, prawnikiem nawet albo i sportowcem, to wszystko jeszcze niewykluczone. Niewykluczone, że martwią się z Marzeną niepotrzebnie.

W uszach szelest poleceń od dyspozytora, przed oczami gładka tafla błękitu. Antoni dygotał w tym samym rytmie co maszyna, ulegał tym samym przeciążeniom. Wiedział, że to wszystko, co powtarza sobie w myślach, to kłamstwa, ale pod niebem czasem wydawały się one prawdziwsze niż prawda, bo przecież sam fakt bycia tutaj zakrawał na kłamstwo.

Co to właściwie miał dzisiaj…? Tak, przechwycenie celu. Sprawdził wskaźniki, zameldował. Wysokość? Tysiąc siedemdziesiąt metrów, idealnie. Mógł zaczynać. Wichowski był już na sześciu tysiącach i pewnie marzył właśnie o całonocnej wódce i śpiewach. Może też dziś pójdzie? Przydałby mu się taki wieczór.

Dalej poruszał się jak maszyna, którą przecież był. Kolejne ruchy wykonywał automatycznie, myśląc o synu i jego możliwych lub niemożliwych przyszłościach. Czternaście minut przed dwunastą zameldował o przechwyceniu celu.

Następnie zerknął raz jeszcze na wskaźniki i wykonał wywrót przez lewe skrzydło.

Nikt nie idzie

Подняться наверх