Читать книгу Nikt nie idzie - Jakub Małecki - Страница 8

3

Оглавление

Nie myślała o tym.

Wiedziała, że nie może myśleć, miała cały świat na głowie, świat tetry, zasypek, autobusów, klientów, raportów kasowych, świat porannych gonitw za wskazówką zegara i nocnych spacerów po mieszkaniu, bo zęby, bo zły sen, bo tak.

Klemens rósł szybko, miała wrażenie, że za szybko, że nie nadąża za nim – ubranka, które jednego dnia pasowały, następnego wydawały się już nie pasować. Był olbrzymim chłopcem. Takim, który mógł poradzić sobie w życiu. Takim, który mógł poradzić sobie w życiu.

Takim, który mógł poradzić sobie w życiu.

***

Widywała się z Jadwiśką, z mamą, czasami z rodzicami Antka. Unikała sąsiadów, ich pytań i spojrzeń. Za dnia Warszawa dalej wylewała się z samej siebie, zgrzytając, hucząc, terkocząc, a nocami dalej słychać było odgłosy maszynki do tatuażu – chociaż już nie tak często jak kiedyś.

Kawalerka stała się nagle wielka, przestronna. Marzena zaczęła tę powstałą przestrzeń łatać i zapychać. Niczego nie wyrzucała. Opakowania po margarynie myła i wkładała jedno w drugie, słoiki po musztardzie ustawiała w rzędzie na półce nad lodówką – kiedyś się przydadzą. Gazety rosły w stosy na brązowej meblościance, pod sufitem zawisły ozdoby choinkowe i suszone kwiaty.

Coraz bardziej przywiązywała się do przedmiotów. Dwa ulubione kubki, zepsuty zegarek, chodnik przed drzwiami, stara mydelniczka. W Halach Banacha kupiła czerwoną wełnianą czapkę i w zimne dni chodziła już tylko w niej. Kiedy gdzieś ją zgubiła, kupiła kolejną, taką samą. Czerwone czapki, kurtki zazwyczaj ciemne, spodnie zazwyczaj dżinsowe. Była zawsze taka sama i zawsze w tym samym – bezpieczna.

W kolejkach do lekarzy czytała powieści sensacyjne i kryminały, w domu o lekarzach starała się nie myśleć. Mówili różne rzeczy. Jakby jej syn nie był wcale Klemensem Mazurem, dużym zielonookim chłopcem, który lubi, jak go gilgotać w brzuszek, tylko tak zwanym „przypadkiem”.

– Istnieją przypadki…

– W takich przypadkach…

– …ale w przypadku pani chłopca…

– Rzadki przypadek, natomiast…

Idźcie wszyscy w cholerę! Idźcie wszyscy w cholerę i zostawcie nas w spokoju, tak myślała, otwierając i zamykając kolejne drzwi, prosząc w pracy o kolejne dni wolnego, które wcale wolne nie były.

Wieczory spędzała w mieszkaniu z tym cichym, zamyślonym chłopcem, który niekiedy wydawał jej się podobny do niej, ale częściej do Antka. Nie interesowały go zabawki, kredki, kolorowe gazety, właściwie, musiała to przyznać, najczęściej nie interesowało go nic. Czasami coś przykuwało jego uwagę, nagle i bezlitośnie – musiał, musiał mieć tę łyżkę, ten wieszak, te rajstopy. Jeśli kazała mu czekać, wył. Przyglądał się później tej łyżce, wieszakowi, rajstopom, jakby sądził, że po godzinie, dwóch godzinach patrzenia dostrzeże w nich coś nowego.

Chciała, żeby jej dał kiedyś w kość, tak jak słyszała, że dzieci podobno dają – żeby jej uciekał, zrzucał rzeczy ze stołu, żeby nabijał sobie guzy albo swoim nieposłuszeństwem doprowadzał ją do szału. Ale on tylko siedział i co jakiś czas domagał się przedmiotu, w który mógł się potem godzinami wpatrywać.

***

Po fontanny jeździła coraz rzadziej – nie było czasu. A jeśli był, nie zawsze miała siłę. Czasami próbowała wykonywać dla Klemensa Łęgę na salcesonie, ale czuła, że w jej wykonaniu brzmi to żałośnie i smutno.

Niedługo po swoich trzydziestych czwartych urodzinach wdała się w romans z żonatym dozorcą magazynu meblowego. Powtarzał jej, że ją kocha, i chyba rzeczywiście kochał. Lubiła go, lubiła spędzać z nim czas, lubiła jego poczucie humoru i jego miękką brodę; nie lubiła tylko tego, że jest żonaty. Miał trójkę dzieci, powtarzał, że nie może ich zostawić. Nie zostawił, rozstali się na przystanku autobusowym, kłamiąc sobie w oczy, że kiedyś do siebie wrócą.

Następnego dnia wstała wcześniej niż zwykle i rozejrzała się po mieszkaniu. Same graty. Pudełka, pudełeczka, jedna wielka zbędność. Zaczęła wynosić to wszystko na śmietnik i z każdym wyrzuconym przedmiotem oddychało się jej jakoś lżej. Wieczorem zadzwoniła do Jadwiśki.

– Mam ochotę się upić. Najlepiej gdzieś w mieście. Klemensa dam na noc do rodziców. Pójdziemy?

Poszły, upiły się, ktoś je podrywał. Marzena wróciła do domu po północy. Leżąc w łóżku, pomyślała, że jeszcze nie jest za późno, choć rano nie do końca potrafiła sobie przypomnieć na co.

Od tamtej pory wychodziła częściej, czasem z Jadwiśką, czasem sama. Poznawała kolejne kawiarnie, zjadała kolejne ciasta, czytała kolejne książki. W ciągu sześciu miesięcy przytyła trzy kilogramy i było jej z tym świetnie.

***

W nocnym szumie maszynki do tatuażu coraz rzadziej odnajdowała spokój. Słuchając tego dźwięku, widziała jasno oświetloną salę, do której wprowadził ją tamten miły, uprzejmy mężczyzna, i widziała stół, a na tym stole coś przedziwnego, co jej chcieli pokazać. Kołysała się wtedy, tak jak w autobusie, choć tam nie było żadnych wybojów, było tylko światło, stół i ten przedziwny przedmiot na nim.

Pojechała do domu, taksówką, z teściami, a może odwiózł ją tamten uprzejmy mężczyzna. Później długo o tym nie myślała, wiedziała, że jej nie wolno. Dopiero po trzech latach wróciło to wszystko w szumie maszynki do ozdabiania ciał.

Wrócił tamten pokój i tamten jasny stół. Metaliczny zapach, ostre światło. W bezsenne noce wchodziła w ten zapach i w to światło, najpierw szybko, potem coraz wolniej, szukając po bokach czegoś, o co mogłaby się oprzeć. Za każdym razem, tak samo jak wtedy, rozpoznawała Antka po wilku wytatuowanym na łopatce.

Nikt nie idzie

Подняться наверх