Читать книгу Wzgórze psów - Jakub Żulczyk - Страница 9

Mikołaj / Zwierzę

Оглавление

Uparłem się, aby wyjechać z samego rana, jeszcze przed świtem. Portugalczycy mieli się wprowadzić dopiero za tydzień, ale przedłużanie tego wszystkiego nie miało już sensu. Każda następna spędzona w tym mieszkaniu minuta groziła czymś brutalnym i niepotrzebnym. Wszystko, co mieliśmy, było już spakowane, zniesione do piwnicy, wywiezione do rodziców Justyny, upchane do samochodu. Noc spędziliśmy na gołym materacu, przykryci brązowym kocem w koty, wyciągniętym z dna szafy. Nie mogłem spać, było mi sucho w ustach, co godzinę wstawałem, aby się odlać. Dostałem uczulenia od koca.

– Obiecałem ci coś i podtrzymuję to – odezwałem się do Justyny. To było jedyne zdanie, które powiedziałem do niej przez całą noc.

Zamierzałem wyjechać przed świtem również dlatego, że chciałem zobaczyć, jak nad Warszawą rozlewają się krwawe łuny – róże, fiolety i czerwienie, wyglądające jak blask zatrzymanego wybuchu; chciałem przez chwilę wyobrazić sobie, że to życie – To Konkretne Życie – kończy się dla wszystkich, nie tylko dla nas. Chciałem się jakoś pocieszyć.

Wszystkie fantazje o apokalipsie wzięły się z tego, że człowiek nie chce być sam na sam ze śmiercią. Pragnie przeżyć ją zbiorowo, w gromadzie, epicko, jak koncert na wielkim festiwalu muzycznym.

Tak w ogóle to najweselej dla wszystkich byłoby, gdyby na końcu świata śpiewał Bono. Niby nikt już nie lubi U2, ale koniec końców wszyscy się wzruszają, zwłaszcza przy tej piosence, co niby jest o Wałęsie. Więc zaśpiewałby Bono, wszyscy by się wzruszyli, a potem zdechli.

A tak naprawdę jedyne, co można zrobić, to odpuścić. Fantazje to zbrodnia. Ja właśnie odpuszczałem. Pusty materac, suche powietrze, białe ściany – to już nie był żaden dom.

Świt wybuchał w najlepsze tuż nad kartonami, torbami, plecakami i siatkami, które zajmowały cały tył samochodu.

Na drodze nie było nikogo.

– Potrzebuję kawy – powiedziała Justyna i było to jej pierwsze zdanie od momentu, gdy wyjechaliśmy z Warszawy.

– Na pewno takiej kawy? – Przed nami był zjazd na stację benzynową.

– Wjedź tam – potwierdziła.

– To nie kawa, to woda z gównem i grzybami – przypomniałem jej.

– Wjedź – powtórzyła.

Chudy chłopak na stacji miał może dwadzieścia parę lat, zaciśnięte usta i wytrzeszczone oczy. Wyobraziłem sobie, jak przechyla się przez blat i mówi do mnie szeptem:

– Oni widzą wszystko z zaplecza, wyjdźcie teraz, w tym momencie, zanim będzie za późno.

Ale nic takiego nie powiedział. Zapłaciłem za paliwo, zamówiłem dwie duże czarne kawy, dwie zapiekanki, wziąłem jeszcze paczkę papierosów i paczkę gum do żucia. Czekając, aż terminal połączy się z moim bankiem, patrzyłem na okładkę przecenionej płyty DVD na stojaku. Russell Crowe jako Noe wpatrywał się na niej w zbliżający się biblijny potop. Jego pochylona głowa, wysunięte czoło wskazywały na to, że jest, owszem, zdenerwowany, ale już gotowy na to, aby wpierdolić nadchodzącej apokalipsie.

Zazdrościłem Russellowi Crowe. Nigdy w życiu nie byłem gotowy na nic.

Gdy chłopak z wytrzeszczonymi oczyma znienacka zapytał, czy zbieram punkty, jego głos mnie spoliczkował. Przez chwilę nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.

– Nie, nic nie zbieramy – wyręczyła mnie Justyna.

Wyszliśmy na zewnątrz. Było zimno, ale podobało mi się to zimno, zdjąłem bluzę, stałem w samej koszulce i pozwalałem, aby powietrze szczypało mnie w ręce. Justyna trzymała oburącz kawę i chuchała w nią tak mocno, jakby chciała w ten sposób zmienić jej smak.

Nie wiedziałem, co jej powiedzieć. Bez makijażu, z czerwoną wysypką na policzkach wyglądała, jakby była chora. Włosy miała spięte w kok, który przypominał bulwę. Być może była chora, ale o tym nie mówiła.

– Tam są bardzo ładne jeziora dookoła – przypomniałem. Mówiłem jej to już wiele razy. Za każdym razem błędnie zakładałem, że jeziora to coś, co podoba się absolutnie wszystkim, tak jak morze.

– Brzydzę się jeziorami. To już zdarzyło się jakieś piętnaście razy. Ta sytuacja, ty mówisz „ładne jeziora dookoła”, ja odpowiadam „brzydzę się jeziorami” – powiedziała, siorbiąc kawę.

– Ty nienawidzisz przyrody, ty skrycie marzysz o wielkiej katastrofie ekologicznej – odparłem.

Justyna nienawidziła chodzić do lasu. Bała się to robić nawet w dzień. Nigdy nie spała pod namiotem. Na wakacje z Warszawy zawsze wyjeżdżała do innych miast, najlepiej jeszcze większych.

– Boję się ich. Boję się twojego ojca i twojego brata – odezwała się po chwili.

– To zdarzyło się jakieś piętnaście razy. Ta sytuacja, ja zawsze odpowiadam „nie ma się czego bać” – powiedziałem, a ona parsknęła, nie uśmiechając się.

Traktowała to wszystko jako wielką porażkę. Zastanawiałem się dlaczego, przecież tak naprawdę nie musiała nikomu nic udowadniać. Jej matka nawet się ucieszyła, że wyprowadzamy się na Mazury. Wyobrażała sobie, że będziemy mieszkać w jakiejś klimatycznej szopie nad Śniardwami i organizować tam wspólnie weekendy z jogą albo hodować lawendę.

Przez chwilę było mi jej szkoda, chciałem powiedzieć coś w rodzaju – zawróćmy, spróbujmy, odwołajmy to wszystko, rozwiążmy umowę z najemcami mieszkania, ale wiedziałem, że już nie ma odwrotu, że powódź rozlała się na dobre.

Żeby było jasne, ja też tego nie chciałem. Nie chciałem tego tak bardzo, że od myślenia o tym bolały mnie wszystkie zęby jednocześnie.

– Jedźmy dalej – stwierdziła. – Nie ma sensu tu stać.

Jeden ze stale popełnianych przeze mnie błędów polega na tym, że zawsze chcę, aby wszystko było w porządku. Już, teraz, natychmiast. Gdy coś się psuje, chcę to zaraz naprawić. Odrzucam myśl, że naprawa to długi, czasochłonny proces. Wykonuję desperackie i gwałtowne ruchy. W efekcie to, co jest uszkodzone, staje się rozpieprzone do końca.

Najczęściej samopoczucie Justyny.

– Będzie dobrze. Naprawdę. Raz jest gorzej, a potem jest dobrze. To naturalne – mówiąc to, wypuściłem mnóstwo powietrza. Położyłem jej dłoń na kolanie. Zabrała ją z powrotem tak gwałtownie, że na ułamek sekundy straciłem kontrolę nad kierownicą.

– Po prostu jedź – powtórzyła.

– To nie jest jeszcze najgorsze nieszczęście, jakie może się wydarzyć – przypomniałem jej, bo rzeczywiście nie było to jeszcze najgorsze nieszczęście, jakie mogło się wydarzyć. Moglibyśmy mieć na przykład śmiertelnie chore dziecko. Moglibyśmy mieć setki tysięcy długów. Moglibyśmy być sami śmiertelnie chorzy.

A tak po prostu nie mieliśmy pieniędzy na życie. Zdarza się. Nic strasznego. Wcale nie trzeba od tego umrzeć, tylko trzeba uważać.

– Odbywaliśmy tę rozmowę... – Chciała mi przypomnieć, ile razy odbywaliśmy tę rozmowę.

– Nigdy to do ciebie nie dociera – przerwałem jej.

– Zachowujmy się godnie, Mikołaj – powiedziała płasko i cicho; doskonale znałem ten ton, mówi tak, gdy jest na sekundę przed eksplozją i próbuje być saperem samej siebie.

– Jak tylko zorganizuję jakieś pieniądze – za każdym razem, gdy to mówiłem, przez chwilę naprawdę w to wierzyłem – jak tylko zorganizuję jakieś pieniądze, wrócimy do Warszawy, wynajmiemy kawalerkę, mieszkanie niech się spłaca samo, może tam mieszkać ktokolwiek, studenci, Chińczycy, ktokolwiek. Potem się najwyżej pomaluje czy coś. Wszystko się ułoży. Napiszę książkę i wszystko się ułoży.

– Skąd zorganizujesz jakieś pieniądze, Mikołaj? – zapytała, a ja nie odpowiedziałem.

Zaczęło się – kiedy to się zaczęło? Ten dzień, kiedy wróciła z pracy znacznie wcześniej niż zwykle, chociaż gdy weszła do mieszkania, człapała jak staruszka. Wydaje mi się, że ten dzień był dawno temu, wcześniej niż nasz ślub, wcześniej niż wszystko. Wcześniej niż dzień, gdy po raz pierwszy zobaczyłem jej cycki i na ich widok wytrzeźwiałem ze szczęścia.

Moja żona ma wspaniałe cycki. Gdy je zobaczyłem, zapytałem jej, czy wyjdzie za mnie. Każdy by tak zrobił.

On też pewnie tak zrobił. Też pewnie rozpłakał się na ich widok. Nie, nie myśl o tym, stop, wróć, nie myśl o tym, zmiana taśmy, zmiana taśmy. Nie myśl o tym, bo jeszcze kogoś zabijesz.

Wróćmy do naszego ślubu. Ślub był pod Lublinem, w ogromnej stodole, która należała do stryja Justyny. Zaprosiliśmy całą rodzinę i wszystkich przyjaciół. Wszędzie było mnóstwo żółtych balonów. Kazaliśmy zespołowi grać piosenki The Cure. Facet zapominał tekstu, w refrenie zamiast śpiewać Friday, I’m In Love, śpiewał „la, la, la, la, la, la”. Pamiętam, że miała wpięty we włosy wielki, czerwony kwiat i że jej dziadek zamiast zapijać wódkę wąchał chleb.

Ożeniłem się z nią, a dwa lata później, czyli miesiąc temu, był ten dzień, kiedy wróciła wcześniej z pracy, człapiąc jak staruszka. Weszła do salonu i momentalnie usiadła na kanapie. Przez chwilę myślałem, że wykryli u niej jakąś śmiertelną chorobę, tak źle i blado wyglądała.

– Mówią, że likwidują cały dodatek reportażowy, że nie chodzi tylko o mnie, że Tomek też leci i Beata, wszyscy mamy rozwiązane umowy o współpracę – oznajmiła wtedy. – Nie mamy z czego spłacać kredytu – dodała.

Pamiętam, że z wrażenia zacząłem bredzić, jakbym lunatykował.

– No ale... ale nie wzięliśmy we frankach, przecież wzięliśmy w złotówkach – powiedziałem chyba dlatego, że podświadomie byłem przekonany, że problemy mają wyłącznie ci od franków. Ci od złotówek to mądrzy ludzie i nic im się nigdy nie stanie.

– No i co z tego, nie mamy ani franków, ani złotówek – stwierdziła Justyna.

– Na szosie jest jakieś zwierzę, kurwa, hamuj! – krzyknęła teraz.

Na szosie leżała młoda, martwa sarna. Zajmowała prawie cały prawy pas. Zauważyłem ją dopiero w ostatnim momencie. Na jezdni oprócz nas wciąż nie było nikogo.

– A te pieniądze za biografię tej, jak jej tam, Sośnickiej? Przecież to miało być dużo forsy – zainteresowała się wtedy i pamiętam dobrze, że ostatnie zdanie, „przecież to miało być dużo forsy”, powtórzyła dwa razy.

– Maryli Rodowicz – poprawiłem ją. – To był wywiad rzeka z Marylą Rodowicz.

Włączyłem awaryjne. Wyszliśmy z samochodu. Niebo było wciąż różowomleczne, przypominało budyń, śmietanę z dodatkiem krwi. Sarna była niewielka, miała futro koloru kawy z mlekiem. Musiało uderzyć w nią spore auto, które mogło jechać dalej po wypadku, i w ułamku sekundy złamało jej kręgosłup i zmiażdżyło organy wewnętrzne. Kierowca uciekł, pewnie był pijany.

– Tak, w końcu mi zapłacili – powiedziałem wtedy, odkładając szklankę i ścierkę na stół.

– No dobrze, i co zrobiłeś z pieniędzmi? – chciała wiedzieć. – Miałeś zapłacić trzy raty z góry.

– Przecież było takie ubezpieczenie kredytu. Dali nam to w banku. Ubezpieczenie na wypadek straty pracy. – Mój mózg zaczął podsuwać mi brzytwy, których mógłbym się chwycić.

– Myślisz, kurwa, że tam nie zadzwoniłam i nie dowiedziałam się, że to ubezpieczenie jest gówno warte? – zapytała; jej głos brzmiał, jakby coś ją opętało.

Chodziło o to, że byłem spalony. Nikt już nie wierzył, że po Czarnej, zimnej wodzie napiszę następną książkę. Minęło w końcu piętnaście lat. W międzyczasie już od wszystkich możliwych wydawnictw wziąłem zaliczki, które oczywiście przejadłem, nie oddając w zamian ani kartki tekstu. Mój agent, który opiekował się mną w dziwnym, nie do końca dla mnie zrozumiałym odruchu miłosierdzia, próbował załatwiać mi różne drobne fuchy. Szło mu ciężko, bo wszyscy wiedzieli, że nic nie robię, jestem złodziejem i mam wszystkich w dupie. W końcu udało mu się zorganizować mi anonimową „redakcję” wywiadu rzeki z Marylą Rodowicz. W praktyce musiałem napisać połowę tekstu od nowa. Pieniądze były tak naprawdę żadne jak za taką robotę, ale mój agent wytłumaczył mi, że powinienem w końcu uwierzyć w Boga i bardzo mocno mu podziękować.

Jakimś cudem udało mi się to skończyć, i to nawet w terminie. Gdy wreszcie dostałem przelew, pięć minut później zadzwonił Maks, żeby oddać mu pieniądze, które pożyczyłem od niego w wakacje, gdy byliśmy w Dębkach. No tak, głupia sprawa, pojechaliśmy na wakacje bez forsy. To, co pożyczyłem od Maksa, wydaliśmy od razu, część na MDMA, bo Justyna miała trzydzieste trzecie urodziny i bardzo chciała naćpać się z tej okazji na plaży; następną część na taksówkę do szpitala do Wejherowa. Justyna, naćpana po uszy, potknęła się i złamała nogę, a karetka odmówiła przyjazdu.

Gdy skończyłem rozmawiać z Maksem, zadzwonili Paweł, Grzesiek, Jarek, pani z banku, przedstawiająca się jako opiekunka moich kart kredytowych, które zaraz po spłacie anulowano, pani z urzędu skarbowego oraz Julka, od której kupiłem kanapę do salonu, właśnie tę, na której siedziała Justyna, opowiadając mi o stracie pracy, ale nigdy Julce nie zapłaciłem. Dla niej już nie wystarczyło.

– Następnym razem, Julka, przepraszam – powiedziałem jej przez telefon.

– Ty chuju pierdolony – odparła Julka.

– O Boże, ona żyje! – krzyknęła Justyna, odskakując do tyłu.

Miała rację. Sarna delikatnie ruszała kopytami, jakby biegła przez sen w zwolnionym tempie. Łypała wystawionym do nieba okiem, szybko; to łypanie było najgwałtowniejszym ruchem jej ciała. Jakby na niebie zobaczyła coś, co próbowała złapać powiekami; coś, co mogłoby utrzymać ją na powierzchni, przyciągnąć z powrotem do życia. Krew sączyła się jej z pyska i chrap, rozlewając się dookoła głowy w czarną aureolę. Drżała. Wszystko w środku musiała mieć zmiażdżone, ale serce i mózg zwierzęcia wciąż pracowały.

– Dlaczego kłamałeś, Mikołaj? – zapytała Justyna, gdy opowiedziałem jej już o wszystkich pożyczkach.

– Nie kłamałem, po prostu nic nie powiedziałem. Nic nie powiedzieć to nie kłamstwo – odparłem, rozkładając ręce.

Milczała.

– Nie spodziewałem się tego. Nie spodziewałem się, że cię wyleją – mówiłem dalej, jak zwykle rozkładając ręce jak dziecko.

– Ja pracowałam w gazecie, kurwa, Mikołaj, gazety się zamykają, gazety są jak telegrafy! – Wstała z kanapy, aby wywrzeszczeć to wszystko, po czym usiadła z powrotem.

Tak się złożyło, że wzięliśmy wspólny kredyt. I dlatego między innymi nie mieliśmy kasy w Dębkach. Dlatego dzwoniłem czasami do Pawła, Grześka, Jarka, a oni potem dzwonili do mnie. Osiemdziesiąt metrów na Ochocie. Białe, jasne i przestronne. Trzy pokoje z osobną kuchnią.

Wiadomo, dlaczego się to robi i dlaczego my to zrobiliśmy, chociaż całe nasze życie było jedną wielką niepewnością, comiesięcznym upominaniem się o przelewy, minimalnym spłacaniem kart kredytowych. Jest dostępnych tylko kilka scenariuszy dorosłości. Wybiera się któryś z nich na przekór własnej intuicji, przeciwko własnym lękom. W końcu robią to wszyscy. Nie ma alternatywy. Są jedynie bajki ludowe. Historyjki o ludziach, którzy wyjechali gdzieś do Nowej Zelandii i zostali barmanami, i są szczęśliwi, i robią o tym profil na Facebooku. Ludzie, którzy otworzyli alternatywną ekokawiarnię w Skaryszewie i teraz cały nagle oświecony Skaryszew zapierdala do tej ekokawiarni, a ci nie umieją przeliczyć stosów swoich ekopieniędzy. Takie fikcje wymyślają redakcje portali internetowych, aby ludzie wierzyli w istnienie jakiejś alternatywy, mieli jakąkolwiek nadzieję, nie wyskakiwali z okien, nie wjeżdżali w drzewa przy pełnej prędkości.

Jest moment, gdy chce się na poważnie, gdy chce się, by sytuacja, w której się jest, do czegoś prowadziła. Pragnie się mieć przynajmniej złudzenie kontroli; czuć, że zaciśnięte pięści są czegoś pełne, nawet żwiru.

Nie miałem pretensji do nikogo poza samym sobą. Byłem przyzwyczajony, bo odkąd żyję, mam do siebie mnóstwo pretensji.

Inni mieli gorzej. Jeden z naszych przyjaciół po zmianie kursu wylądował z ósemką miesięcznie. Dwa tygodnie później nie przedłużyli mu umowy. Ciął w poprzek nadgarstka, jak każdy, kto oglądał to w filmach. W końcu wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Gdy go odwiedziłem, był nawet zadowolony, grał ciągle w tysiąca z facetem bez zębów, który podobno zabił swoją żonę łyżką do butów, oraz kobietą, która mówiła tylko w esperanto. Cały czas przegrywał, ale był zachwycony, że w końcu może odpocząć.

– Zrób coś, Mikołaj, ona wciąż żyje – odezwała się ponownie Justyna, tym razem ciszej.

Nachyliłem się nad zwierzęciem. Wyciągnąłem dłoń w jego stronę.

– Nie dotykaj jej – powiedziała.

Sarna się męczyła. Przynajmniej wyobrażałem sobie, że potwornie się męczy, bo być może miała przerwany rdzeń kręgowy i nie czuła już zupełnie nic poza zapadaniem się w ciepłej ciemności. Mój ojciec dobiłby ją i wrzucił do bagażnika. Gdy dojedziemy na miejsce i powiem mu o tym, o ile w ogóle to zrobię, zniesmaczy się, że jego własny syn nie potrafi dobić sarny, przywieźć jej do domu i oprawić.

– Zrób coś – poleciła Justyna. Byłem pewny, że nie ma na myśli dobijania zwierzęcia i wrzucania go do bagażnika auta, że chodzi jej bardziej o coś w rodzaju zadzwonienia po karetkę lub policję.

– Można tylko odpuścić – odparłem i cofnąłem się do auta.

– Nic z nią nie zrobisz? Nic? Ona ma tak leżeć?! – krzyknęła.

– Mogę wziąć klucz do kół i ją zabić – zaproponowałem cicho i spokojnie.

– Co? – zapytała.

– Mogę wziąć klucz do kół i ją zabić, Justyna, to jedyne, co mogę zrobić – powtórzyłem.

– Możesz zadzwonić po policję, możesz...

– Chcę jechać dalej. Po prostu chcę jechać dalej – odpowiedziałem i otworzyłem drzwi.

– To nie ma sensu, kurwa mać – zirytowała się Justyna i zaczęła płakać, stojąc na drodze.

– To ma sens. Chodź do auta. To ma sens – odparłem.

Niebo zaczęło się zmieniać w jasnoniebieskie. Krwawy róż mijał, cofał się, rozpuszczał. Koniec świata się nie odbył. Warszawa była za nami. Dzwoniły w niej pierwsze budziki. Sarna podskoczyła, jakby przez jej ciało przeszedł prąd.

– To nie ma sensu – powtórzyła Justyna. – To idiotyzm.

– Możemy jechać z powrotem do Warszawy. Możemy wszystko odwołać – powiedziałem. – Ale nie wiem, co dalej. A tak przynajmniej mamy plan.

– Mamy plan? – zapytała. – Mamy jakiś plan?

– Rozmawialiśmy o tym dziesiątki razy – przypomniałem.

– Jaki mamy plan? – dopytywała. – Powiedz mi, jaki mamy plan.

– U ojca przeczekamy najgorsze. Kredyt będzie się spłacał. Za dwa, trzy miesiące, jak tylko coś zorganizuję, wracamy do Warszawy. Obiecuję ci to. – Te zdania były tak zużyte, że zostawiały w ustach smak starej ścierki.

– Obiecujesz. Obiecujesz to sobie, Mikołaj – powiedziała.

– Trzeba było zostać. Trzeba było...

– Przestań mi to ciągle, kurwa, wypominać – warknęła, przerywając mi.

Nic nie miało sensu. Ja, ona i sarna byliśmy w tej samej sytuacji. Wierzgaliśmy nogami, leżąc na jezdni, znienacka uderzeni przez jadący samochód. Próbowaliśmy się uratować, desperacko mrugając oczyma.

Obszedłem auto dookoła. Otworzyłem jej drzwi. Wsiadła do środka.

– Obiecuję ci, że za dwa, trzy miesiące będziemy z powrotem w Warszawie – powiedziałem.

Zacząłem wycofywać auto.

– Nie możemy nic zrobić – westchnęła.

– Właśnie coś robimy. To jest plan, Justyna – powiedziałem.

Włączyłem radio. Prezenter rozdawał bony na zakupy słuchaczom, którzy zgadną, jak nazywał się złowrogi przeciwnik Hansa Klossa. Chciałem, aby ktoś mówił cokolwiek, aby cokolwiek poza nami wypełniało wnętrze auta.

Być może sarna już zdechła; właśnie przestała się ruszać. Wyminąłem ją powoli, a gdy zniknęła w lusterku wstecznym, dodałem gazu, bardzo mocno.

– Tak, robimy – stwierdziła Justyna. – Przegrywamy.

Zaczęła się piosenka, wokalistka śpiewała do swojego chłopaka, aby był dużym chłopcem, całość przypominała bicie niewinnego człowieka po głowie czymś ciężkim i gumowym.

– Zawsze coś – odparłem.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wzgórze psów

Подняться наверх