Читать книгу Ostatnie lato Wandalów - Jakub Urbańczyk - Страница 5

Jesień

Оглавление

około 556 roku


Cichy jesienny las falował pagórkami i dolinami ciągnącymi się szerokim pasmem dąbrów, buczyn i grądów, stąd tam i stamtąd tu, pozbawionym kierunku i celu leśnym bezdrożem. W górze, w koronach drzew ciepłe słońce złociło żółknące liście, jednak gdzieś tam poniżej, na dnie niewidocznych zagłębień, jarów i wykrotów czaiły się już chłód i mrok.

Młody sarniak przystanął na skraju krzaków, za którymi zaczynało się postrzępione kępami sitowia mokradło, i zaczął skubać ostatnie soczyste liście, nieświadomy tego, że wilk tropiciel dał już znać reszcie watahy i pod wiatr zbliżają się powoli cztery szare kształty. Wilki rozbiegły się szeroko w szczerzącą kły nagonkę, by zagnać ofiarę na grząski teren, zmęczyć, zastraszyć i wydać na łup reszty stada, zaszczuć, zagryźć, rozszarpać. Przewodnik nagonki, rudawogrzywy psi mieszaniec, otworzył już pysk, by krótko warknąć „goń”, gdy naraz gdzieś z głębi lasu dało się słyszeć odległe ludzkie głosy i parskanie koni. Sarniak uniósł łeb, zastygł na mgnienie oka w bezruchu, po czym spiął się i skoczył biegiem między krzaki. Wilki stały jeszcze przez chwilę, nasłuchując, nim i one zawróciły i też zniknęły cicho między drzewami.

— To już Stare Pola.

— Pola? Jakie pola?

Kilku konnych zatrzymało się pośród rzadkiego w tym miejscu bukowego lasu, opadającego łagodnym zboczem w ukrytą gdzieś za drzewami dolinę. Parę małych, burych koni zaczęło skubać krzaki, cierpliwie czekając, aż dosiadający ich ludzie zdecydują się w końcu ruszyć w dalszą drogę. Przypominały raczej wyrośnięte kuce, mogły za to nieść swoich jeźdźców przez góry i lasy, kiedy okazałe wierzchowce z południowych krain już dawno opadłyby z sił.

Konni na pierwszy rzut oka wyglądali podobnie. W prostych podróżnych płaszczach, z wystającymi spod kapturów brodatymi twarzami i z żelazem przy pasach mogli w bardziej cywilizowanych krajach równie dobrze uchodzić za zagubionych wśród bezdroży kupców, co za wracających z łupem bandytów. Czterech jadących na przodzie błyszczało tu i ówdzie srebrem i złotem, nieco z tyłu trzymała się trójka bez broni, za to z większymi jukami, zapewne służebni1.

Jadący z przodu zbrojni zrzucili kaptury. Rosły mężczyzna z płową brodą i złamanym nosem zeskoczył z siodła i trzymając uzdę, rozejrzał się dokoła.

— Stare Pola — mruknął, odgarniając włosy z twarzy.

Kilkunastoletni szczupły chłopak z jasną czupryną bezradnie rozejrzał się po otaczającym ich lesie.

— Ale gdzie te pola, Wulfredzie?

Spytany wzruszył ramionami. Spod płaszcza wystawały mu naszyjniki z jakichś kłów, dziczych szabel, ptasich pazurów i parę wyszytych na koszuli swastyk o podwójnych ramionach.

— Były i nie ma — mruknął.

— Tato? — jęknął chłopak, spoglądając na dosiadającego nieco okazalszego siwka mężczyznę.

— Popatrz na las, Sigeryku — wskazał głową jeździec. Ciemne włosy miał ścięte krótko, na rzymską modłę, podobnie brodę, na szyi nosił srebrny łańcuszek z masywnym krzyżykiem. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści parę lat, patrzył jednak na syna poważnym, zmęczonym wzrokiem. — To nie jest stara puszcza — powiedział z ledwie dosłyszalnym dziwnym akcentem. — Dałoby się objąć największe drzewa, niewiele tu jeszcze zwalonych pni. Widzisz?

Chłopak bez przekonania pokiwał głową.

— Podobno kiedyś… — wtrącił z boku rudy chudzielec i skubiąc rzadką brodę, zapatrzył się w niekończący się las.

— Tak, Guntharze? — uśmiechnął się właściciel siwka.

Rudowłosy drgnął.

— Podobno kiedyś dało się dojechać polami stąd aż do Wahwelbergi — dokończył. — To co, Ritigernie — dodał z kwaśnym uśmiechem — jak zwykle zanocujemy w starym Vidbroku?

Jadący z synem mężczyzna kiwnął głową.

— Jedźmy. Krak nie będzie na nas czekał do zimy. Wulfredzie?

Jeździec wskoczył na konia i grupa znów ruszyła wolno leśną ścieżką.

Jechali długo, to wspinając się, to omijając kolejne wzgórza, gdy coś z początku nieuchwytnego zmieniło się w otoczeniu. Las wciąż był taki sam, młody jeszcze, choć przecież pamiętający już parę ludzkich pokoleń. Ale spośród krzaków zaczęły ukazywać się jakieś ciemne kształty. Wkrótce zobaczyli je wyraźniej. Gdzieniegdzie widać było porozrzucane brunatne belki. Ukryte między paprociami, wyrastały to tu, to tam, spod warstwy starych liści i trzeba było chwili, by dostrzec na ziemi, wśród zarośli, regularne wzory. Parę równych, rozsypanych po lesie prostokątów, czasem otaczających kępę drzew, czasem poprzerywanych pniami buków lub jaworów. A za chwilę, zza krzaków, pokazywała się na wpół zwalona, omszała ściana, oparta o starą zdziczałą wiśnię lub spróchniałą jabłoń. Gdzieś dalej dwie trochę większe, gdzieś jeszcze kolejne. Między drzewami dało się jeszcze zauważyć zarysy małych poletek porozdzielanych zatartymi miedzami. Las niespiesznie usuwał ludzkie ślady.

Ritigern zsiadł z konia i skinął na syna. Sigeryk zeskoczył z siodła i powoli podszedł do rozpadającej się ściany. Wyciągnął rękę — drewno było śliskie, omszałe, prawie kruszyło się w palcach. Gdzieniegdzie belki sięgały mu jeszcze do pasa i dopiero teraz widać było wyraźnie zarys sporej chaty. Tu były drzwi, tam izba, dalej część dla zwierząt. Chłopak ostrożnie wszedł do środka i spojrzał pytająco na ojca.

— Kiedy pierwszy raz widziałem coś takiego… — odezwał się po chwili milczenia Ritigern. — To już piętnaście lat… kawał czasu… Uciekaliśmy wtedy przez pół świata, przedzieraliśmy się przez kłębiące się armie, byle do Starego Kraju. A pierwsze, co tu zobaczyliśmy, to osada podobna do tej. Niektóre chaty miały jeszcze resztki dachów. Widzieliśmy wcześniej wiele spalonych wsi, wiele opuszczonych, ale żadnej, którą by pożarł czas. Twój dziadek miał łzy w oczach.

— Ale co się tu stało? — Sigeryk rozejrzał się dokoła.

— Przecież wiesz — westchnął Ritigern. — Odeszli. Na zachód.

— Tylko nie rozumiem — zachmurzył się chłopak — dlaczego? Mówiłeś, że tam są złe kraje.

— Złe? — zastanowił się Ritigern. — Nie. Tylko bardzo zniszczone. I niespokojne. Wtedy, gdy odchodzili, było inaczej. Całkiem inaczej.

— Czemu odeszli? Źle im tu było?

— Dobre pytanie — mruknął Wulfred, podchodząc.

— Nie wiem — odparł po chwili Ritigern. — Jednak poszli.

— Ale po co? — nie ustępował Sigeryk.

— Jak zawsze — po złoto i sławę.

— I co?

— Zdobyli więcej złota i sławy, niż mogli udźwignąć — Ritigern się zamyślił.

— Zginęli? — przerwał milczenie ojca Sigeryk.

— Co? A tak, niektórzy. Znów pobił ich ktoś, kto miał jeszcze więcej sławy i złota. Pamiętaj — popatrzył poważnie na syna — zawsze w końcu znajdzie się ktoś, kto ma ich więcej.

— A pozostali?

— Rozproszyliśmy się wtedy po świecie, Sigeryku — Ritigern popatrzył niewesoło po otaczających ich zarośniętych ruinach. — Zabrakło króla, który znów poprowadziłby nas w drogę. A może zabrakło dalszej drogi? Lub szczęścia, na szczęściu nigdy nam nie zbywało. Jakby ciążyło nad nami jakieś fatum…

— Jakby jakieś fatum? — skrzywił się Wulfred. — Oczywiście, że fatum! Bogowie są mściwi. Wasi dziadowie, odchodząc, plunęli na nich i Dzika Pani was przeklęła, a Wilczy Pan nie wybaczył! To klątwa Ansów!

— Słuchaj, nie zaczynaj znów… — zmarszczył brwi Ritigern.

— A co?! — zaperzył się Wulfred, aż wiszące kły i pazury zastukotały mu na piersi. — Znów będziesz pieprzył dzieciakowi o sławie i złocie? My tu jeszcze pamiętamy, jak było naprawdę! Królowie zawsze byli pazerni na łupy i skorzy przelewać cudzą krew2. Tak, niektórych ludzi skusiły mrzonki o bogatych ziemiach. Ale innych nastraszono lub poszli, bo nie mieli wyboru. Wbrew bogom i grobom przodków…! — urwał, jakby sam zaskoczony swym wybuchem.

— Zapominasz, Wulfredzie, że to nie były czcze pogróżki! — Ritigern również podniósł głos. — O czym ci wasi „wierni” dziadowie podobno szybko się przekonali!

— Hunowie? — odparł z goryczą Wulfred. — Ci, co zostali… Zostali w pustych wsiach, w pustych chatach, na pustych polach. Bez wodzów, bez sąsiadów, bez rodzin. Sami w opustoszałym kraju… Tu już nie było czego rabować. A potem wróciliście sobie, kurwa, po czterech czy pięciu pokoleniach jak gdyby nigdy nic, z tym swoim cholernym krakiem! — odwrócił się i odszedł do koni.

Ritigern westchnął.

— To prawda, Sigeryku — podjął po chwili, patrząc za Wulfredem. — Niektórzy zostali. Ci, którzy nie chcieli porzucać tej ziemi i starych bogów, ci, którym nie po drodze było z królami, ci, którzy nie ufali Asdingom. A i z tych, co odeszli, rzeczywiście nie wszyscy szli z własnej woli. Złą wróżbą niezgody zaczęła się ta wędrówka.

— To ci, co zostali, lepiej zrobili, prawda?

— Czy lepiej? — Ritigern powoli przejechał ręką po walącej się ścianie. — Nie zawojowali połowy świata, nie dokonali wielkich czynów. Zostali tu sami, często bez sąsiadów, bez krewnych. Poczuli głód, a czasem i huński but na karku. Ale z naszego afrykańskiego Królestwa została garść piasku, a oni wciąż tu są. I pewnie, dzięki krakowi, nawet za tysiąc lat tu wciąż będzie nasza wandalska ziemia. Od Odery do Vistly3.

— To dlaczego nie wszyscy go lubią? — zainteresował się chłopak. — Przecież krak ich broni.

— A ty byś lubił kogoś, kto pojawia się znikąd na czele drużyny zabijaków i upomina się o stare dziedziny? Przekupuje prawomówców, rozpędza naczelników, zastrasza wiece? Każe nazywać się krakiem — wysokim królem — i płacić daniny? Zdążyli się już odzwyczaić od tego, że mają królów. Nie widzą, że znów ma kto kupować od nich naczynia, futra, żelazo. Że podarkami trzyma daleko stąd Gepidów i Longobardów, odstrasza Estiów. Alamund jest krakiem i chce być jak wielki król Gezeryk. Chciałby znów uczynić z nas jeden lud, ale… — zastanowił się przez moment — Bóg jedyny wie, czy to jeszcze możliwe, Sigeryku. — Ritigern jeszcze raz się rozejrzał po zwalonych ścianach. — Zatoczyliśmy koło, ale czy tym razem wąż nie udławi się swoim ogonem? — podniósł do oczu dłoń, patrząc, jak cienie grają na niemal zatartym wężu, zwiniętym dokoła palca w złocisty pierścień. — Chodź, synu, Gunthar chyba już nas woła. Powiemy im, gdzie rozstawić namioty.

*

Dwa prowizoryczne namioty wisiały już na sznurach rozciągniętych między drzewami, konie stały spętane i rozjuczone, kiedy nadbiegli wysłani po opał słudzy.

— Ritigernie! — wysapał jeden. — Obcy!

Wszyscy zerwali się na równe nogi.

— Gdzie?! — Ritigern omiótł wzrokiem las.

— Odeszliśmy spory kawałek w tamtą stronę, kiedy coś usłyszeliśmy! Doszedłem do starego cmentarzyska i zobaczyłem ich, jak rozkopują kurhan!

— O skurwysyny! Ilu ich było? — spytał Wulfred, sięgając po miecz.

— Widziałem trzech, ale nie przyglądałem się, tylko szybko wróciłem do reszty i przybiegliśmy tutaj.

— Dobrze. — Ritigern rozejrzał się po swoich ludziach. — Weźcie broń. Wulfred, Gunthar i wy dwaj — pójdziemy tam i podkradniemy się jak najbliżej.

— A ja? — wtrącił Sigeryk, chwytając za miecz.

— Wy zostajecie. — Ritigern spojrzał na syna i na trzeciego sługę. — Ktoś musi bronić obozu — dodał, widząc sprzeciw na twarzy chłopaka.

Sigeryk po chwili wahania kiwnął głową. Słudzy wyciągnęli z juków saksy4, pozostali sięgnęli po długie miecze5. Gunthar po krótkim namyśle również przypiął saks.

— Tym to mogę tu sobie krzaki ścinać — stwierdził, odkładając miecz i chwytając leżącą siekierę.

Po chwili, na znak Ritigerna, ruszyli w las.

— Czekajcie na mój sygnał — szepnął Ritigern, gdy sługa wskazał, że dotarli na miejsce. — Jednego weźmy żywcem.

Puszcza była tu nieco rzadsza, za to pełna krzaków dających zasłonę, ale i nieprzyjemnie szeleszczących przy każdym nieostrożnym ruchu. Wkrótce dało się słyszeć przytłumione dźwięki, coś jakby uderzenia kijem o ziemię. Zwolnili i na znak Ritigerna zajęli bardziej rozsunięte pozycje. Już mieli ruszać, gdy nagle całkiem blisko, bliżej, niż można się było spodziewać, ktoś odezwał się krótko w jakimś niezrozumiałym języku. Trochę dalej odpowiedział mu drugi głos i naraz gdzieś niedaleko zaszeleściły krzaki. Ritigern drżącą ręką zaczął powoli wyciągać miecz. Nie zdążył obnażyć nawet połowy ostrza, gdy odgłosy ustały. Po chwili krzaki znów zaszeleściły, ale tym razem obce głosy odezwały się nieco dalej. Sługa głośno wypuścił powietrze. Ritigern przyłożył palec do ust i wskazał na zarośla. Ruszyli bardzo powoli i niebawem niemal stracili się z oczu w gęstych chaszczach. Naraz usłyszeli parsk­nięcie konia. Jeszcze jedno. Ktoś z obcych warknął coś, co brzmiało jak przekleństwo, i nagle rozległ się bojowy okrzyk Gunthara i wrzask.

— Psiamać! — Ritigern, wyszarpując miecz, skoczył naprzód.

Kątem oka zobaczył mijającego go Wulfreda i nagle wypadli na niewielką polanę. Okrzyki, przekleństwa i rżenie koni rozsadziły leśną ciszę, wzbijając w powietrze okoliczne ptactwo. Trzech obcych z włóczniami zwróciło się już przeciw nacierającemu Guntharowi. Przed nimi, obok szarpiących powrozy koni, leżało ciało z siekierą w piersi. Z lewej, z jamy w małym zarośniętym kurhanie wyjrzała jasna głowa. Młody chłopak wrzasnął ostrzegająco i podpierając się włócznią, wyskoczył z dziury. Obcy, widząc wypadających z lasu kolejnych wrogów, zwarli szyk. Atakujący doskoczyli do nich z wrzaskiem, szczęknęło żelazo.

— Żywcem sukinsyna! — krzyknął Ritigern, wskazując słudze chłopaka z kurhanu.

Obaj ruszyli w jego stronę. Ubrany w zgrzebną koszulę chłopak patrzył przestraszonym wzrokiem to na nich, to na cofających się pod naporem ataku towarzyszy. Nagle sprężył się zwinnie i cisnął włócznię. Sługa obok Ritigerna jęknął i zwalił się na ziemię.

— Psiamać! — gdy Ritigern znów spojrzał na kurhan, kopiec był już pusty.

Omijając wzniesienie, ruszył w las. Z tyłu wciąż dobiegały krzyki i odgłosy walki. Tu las był rzadszy — od razu dostrzegł umykający w lewo kształt. Przyspieszył, nie osłaniając się już nawet przed chłoszczącymi krzakami. Uciekający był jednak szybszy. Zniknął na chwilę za jedną kępą chaszczy, potem za drugą. Wpadł w trzecią, gdy Ritigern usłyszał wrzask, a zaraz potem długi okrzyk bólu. Później następny, trochę cichszy. Zwolnił, z trudem łapiąc oddech. Krzyki zamieniły się w głośny jęk. Zaszeleściły liście i z zarośli wyszedł pozostawiony przy obozowisku sługa. Widząc Ritigerna, schował nóż.

— Próbowałem go zatrzymać — odezwał się niepewnym głosem.

— Jak słyszę, udało ci się — wysapał Ritigern.

— Co? — nie zrozumiał sługa. — Mówię o Sigeryku.

Ritigern odepchnął go i skoczył w chaszcze. Za nimi, ściskając zakrwawiony miecz, stał Sigeryk. U jego stóp leżał, już bez ruchu, obcy chłopak z rękami na wyprutych wnętrznościach. Blady jak ściana Sigeryk wpatrywał się w wykrzywioną twarz zabitego. A potem zwymiotował.

Słudzy rzucili ostatniego trupa na środek polany, obok ułożyli ciało swojego towarzysza. Wulfred kończył bandażować sobie draśniętą nogę kawałkiem koszuli jednego z zabitych. Sigeryk stanął obok ojca, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Gunthar pochylił się nad ciałami. Popatrzył po prostych, pozbawionych ozdób ubraniach.

— Sklawini — splunął.

— Nasi? — zainteresował się Wulfred.

— Cholera wie — skrzywił się Gunthar. — Teraz wszędzie pełno tych przybłędów. A podobno na południu, za górami jeszcze ich więcej. Kto by ich tam odróżnił?

— Nie sądzę — pokręcił głową Ritigern. — Nasi raczej nie bezczeszczą mogił. I siedzą tam, gdzie im Alamund dał ziemię. Głowę dam, że to jacyś najemnicy zza gór. Te uprzęże wyglądają na longobardzką robotę.

— Dobra, najpierw przeszukajmy ich rzeczy. Potem poszukamy śladów — zarządził Wulfred. — A tych — wskazał słudze leżące ciała — obedrzyjcie do naga i rzućcie obok dołu. Nie mamy czasu szukać bagna, ale ofiarę…

— Hej! — przewał Ritigern. — Jakie obdzieranie?! Jakie ofiary?! Pochowamy ich.

— Te hieny cmentarne? — zaprotestował Gunthar. — Niech ich wilki chowają, kurwich synów!

— Ritigernie, oni obrazili bogów — zawtórował mu Wulfred.

— Oni już nie żyją! Pochowamy ich, jak powiedziałem! — warknął Ritigern. — Po chrześcijańsku — dodał ciszej do syna.

Sigeryk nie odpowiedział.

— Taki im się, psim synom, grób należy jak kundlom — skrzywił się Gunthar, łapiąc najbliższego trupa za nogi. — Ja im go kopał nie będę — mruknął, ciągnąc ciało do rozgrzebanego kurhanu. — Niech teraz warują u tych, których chcieli okraść.

Ritigern przyglądał się w milczeniu, gdy ciała, jedno po drugim, lądowały głową w dół w ciasnej jamie. Ostatnie nie zmieściło się całe i nogi od kolan wystawały sztywno w powietrze. Tymczasem Wulfred pozbierał zdobyczną broń i pomagając sobie zdrową nogą, zaczął z wysiłkiem giąć żelazne ostrza. Ritigern pokręcił głową.

— Naprawdę… Nie szkoda wam dobrej broni?

— Czy ja się ciebie czepiam, że na wiosnę przez miesiąc żresz tylko chleb z wodą? — stęknął Wulfred, zwijając kolejne ostrze w podkowę. — Nie. Mimo że broń zdobyta na wrogu zdaje mi się lepszym darem dla bogów od morzenia się głodem6. Jeśli twój chrześcijański Bóg jest innego zdania, to nie mój problem.

— Przysypcie ich chociaż — wzruszył ramionami Ritigern. — A ciało naszego zabierzcie do obozu, pochowamy go w Wahwelberdze. I przyprowadźcie ich konie.

*

Niewielkie ognisko rzucało chybotliwe cienie na zbutwiałą ścianę, płachty namiotów i cztery siedzące postacie. Ktoś pochrapywał spod koca, dalej pod ścianą spod narzuconej derki wystawały nieruchome nogi. W mroku obok namiotów przechadzał się wartownik, strugając nożem patyk.

Siedzieli wpatrzeni w ogień. Gunthar brzdąkał cicho na trzech strunach niewielkiej pandory o płaskim pudle z litego drewna i wąskim gryfie7. Las dokoła był cichy i ciemny. Wulfred wypuścił nosem chmurkę słodkawego dymu i ostrożnie postukał glinianą fajką o podeszwę buta. Opróżnił ją z popiołu i bez słowa, z lekko zamglonym wzrokiem, udał się do namiotu. Ritigern ziewnął i również wstał od ogniska.

— Nie idziesz spać, Sigeryku? — spytał miękko.

Chłopak, nie odrywając wzroku od ognia, potrząsnął głową. Ojciec przyjrzał mu się z troską, otworzył usta raz i drugi, by coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Stał tak bezradnie przez chwilę, po czym sięgnął po koc i okrył nim syna. Sigeryk spojrzał na niego poważnie, ale też milczał. Ritigern na moment położył mu rękę na głowie i odszedł wolnym krokiem do namiotu. Siedzieli tak przez jakiś czas z Guntharem, aż ten odłożył instrument, sięgnął za siebie i dorzucił do ognia parę gałęzi.

— Chcesz wiedzieć, Sigeryku, jak to było?

Chłopak spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Gunthar zatoczył ręką półkole.

— Z tymi starymi ścianami Vidbroku, z tym starym krajem.

Sigeryk bez słowa kiwnął głową.

— Dawno temu, gdy żył dziadek mojego dziadka, ta ziemia tętniła życiem — rozpoczął cicho Gunthar. — Panowali tutaj królowie, nie jeden, jak teraz, lecz wielu. A nasz lud żył szczęśliwie i dostatnio. Wahwelberga była wtedy tylko jednym z królestw, a krak — wysoki król — rządził w Silingii, pod Świętą Górą. Taką jak nasza, tylko sięgającą nieba, ze starożytną dziedziną bogów na szczycie. Przez kraj ciągnęły na północ i południe karawany kupców, dymiły piece hutnicze, hałasowały warsztaty. A tu, gdzie siedzimy, były pola złotych kłosów i łąki pełne tłustych krów. Bali się nas Burgundowie, szanowali Swebowie, poważali i Goci. Oddawaliśmy cześć Ansom, a oni otaczali nas swoją opieką. A potem… odeszliście — westchnął Gunthar.

— Urodziłem się tutaj, Guntharze — uśmiechnął się smutno Sigeryk.

— To znaczy odeszli wasi dziadowie — poprawił się Gunthar.

— Ojciec powiedziałby pewnie, że nie mogło być tak pięknie — pokręcił głową Sigeryk. — No i że nie ma żadnych Ansów, że to tylko pogańskie bałwany.

— To tylko opowieść, Sigeryku — wzruszył ramionami Gunthar. — Ale przekazał mi ją mój ojciec, a jemu jego ojciec i ojciec jego ojca. To nie było aż tak dawno, żebyśmy zapomnieli. A to, że Ritigern nie wierzy w naszych bogów, niczego nie zmienia. Przyjechaliście tu z tym waszym martwym Bogiem, ale ta ziemia, niebo, lasy i woda należą do Ansów. A teraz — dodał, kładąc się obok ognia — idź już spać, Sigeryku. Dobranoc.

Sigeryk zajęczał cicho przez sen. Przewrócił się na jeden bok, na drugi. Nagle szarpnął się i usiadł z otwartymi oczami, łapiąc powietrze. Sięgnął gwałtownym ruchem do pasa, do broni, której tam nie było. Przez moment nerwowo wodził dłonią dokoła, dysząc ciężko. Po chwili uspokoił się jednak i trochę przytomniejszym wzrokiem rozejrzał dokoła. Ogień nieco już przygasł, właściwie tlił się ledwie, a las był cichy i ciemny. Ojciec spał, ale posłanie Wulfreda było puste. Chłopak zrzucił koc i cicho wyszedł z namiotu. Dni były jeszcze ciepłe, ale teraz nocne powietrze pachniało czającą się już gdzieś zimą. Sigeryk rzucił w żar parę gałęzi, które od razu strzeliły w górę małym płomieniem. Siedzący pod ścianą sługa podniósł głowę. Sigeryk przez chwilę grzał ręce nad ogniem, zerkając co jakiś czas na namioty. W końcu ognisko znów zaczęło przygasać, ale Wulfreda wciąż nie było. Chłopak podszedł do krawędzi światła, lecz z ciemności wyłaniały się tylko krzaki, pnie i zwalone ściany. Ostrożnie zaczął obchodzić obozowisko.

Nocne cienie tworzyły z gałęzi i liści fantastyczne kształty, przyczajone potwory i przerażające twarze, ale jedynym dźwiękiem były trzaskające pod butami gałązki. Szedł tak przez pewien czas, nim w końcu obejrzał się za siebie. Ogień już niemal zgasł, a wartownik nadal drzemał pod ścianą. Sigeryk ruszył z powrotem, gdy nagle gdzieś daleko, w głębi lasu, zamajaczyła jakaś blada poświata. Chłopak stanął zdziwiony. Daleki blask sączył się skądś jak zimne światło księżyca przez warstwę chmur. Rozejrzał się niezdecydowany. Las był cichy, a odległe ognisko wyglądało jak mały płomyk wśród czarnych pni i zarośli. Zrobił krok w jego stronę i znów stanął. W końcu odwrócił się i powoli ruszył w kierunku dziwnego światła. Szedł dosyć długo, tracąc powoli poczucie czasu, aż poświata stała się trochę wyraźniejsza, wcale jednak nie oświetlała drogi. Nagle zza krzaków wyłonił się mały pagórek i chłopak stanął jak wryty. Wrócił na stare cmentarzysko, teraz skąpane w zimnym blasku bez źródła. Sigeryk wciągnął powietrze, nie krzyknął jednak.

Jama w kurhanie znów była rozkopana. Ciała leżały rozrzucone na ziemi, pozbawione głów. Te, wbite na kije, stały rzędem przed mogiłą. Obok nich kręcił się Wulfred. Sigeryk zadrżał. Wulfred przez chwilę robił coś przy jednej tyczce, po czym powoli podszedł do tej najbliżej Sigeryka. W jarzącym się blasku chłopak wyraźnie widział stężałą w agonii twarz. Dopiero za moment spostrzegł w ręku Wulfreda nóż. Mężczyzna złapał głowę za brodę i szybkim ruchem wyciął jej na czole jakieś znaki. Mrucząc niezrozumiałe dla Sigeryka słowa, odsunął się dwa kroki w tył. Przez jakiś czas nic się nie działo. Nagle w nocnej ciszy rozległ się dźwięk przypominający skrzyp starej uprzęży. Głowa drgnęła i otworzyła oczy. Sigeryk stał, nie mogąc się poruszyć ani wydobyć głosu. Zimny pot popłynął mu po plecach. Głowa przez chwilę wydawała się patrzeć w pustkę, po czym wybałuszyła oczy do granic możliwości i otworzyła usta w niemym krzyku. Chłopak jęknął. Wulfred drgnął, ale nie odwracając się, podszedł do drugiej tyczki. Sigeryk poznał zabitego przez siebie młodego Sklawina i zesztywniał, z trudem łapiąc oddech przez zaciśnięte gardło. Pobrudzona krwią jasnowłosa głowa wpatrywała się w Sigeryka szklistymi oczami, jakby martwy chciał przewiercić wzrokiem na wylot swojego zabójcę.

Wulfred spokojnymi, pewnymi ruchami powtórzył rytuał. Wkrótce wszystkie pięć głów wyło bezgłośnie, bez płuc, które tchnęłyby dźwięk w rozwarte usta. Sigeryk stał sztywny i blady, jakby to jego głowę ktoś nabił na pal. Jak przez mgłę widział Wulfreda, który przyklęknął i rysował coś na ziemi. Nagle, bez żadnej zapowiedzi, zza kurhanu wyłoniła się jasna postać. Wysoka, blada kobieta w długiej śnieżnobiałej szacie zdawała się płynąć w kierunku chwiejących się na tyczkach krwawych trofeów. Wufred pochylił głowę. Sigeryk drżącą ręką ścisnął przez koszulę wiszący na szyi krzyżyk. Biała pani podeszła do pierwszej tyczki. Miała piękną wyniosłą twarz i bił od niej ten sam zimny blask, jaki rozświetlał polanę. Uśmiechnęła się rzędem ostrych zębów. Coraz szerzej i szerzej, aż jej twarz stała się samym tylko uśmiechem pełnym igieł. A potem rozwarła się jeszcze bardziej i jednym ruchem połknęła tkwiącą na tyczce głowę. Biała zjawa, czarny las, trupiozielony kurhan, wszystko zawirowało dokoła. Sigeryk zachwiał się i upadł na miękki mech.

Ocknął się, gdy Wulfred kładł go na posłaniu w namiocie. Wciąż było ciemno i cicho.

— Bogowie mają swoje prawa, Sigeryku — szepnął Wulfred. — To ich kraj. Widziałeś mroczną twarz Pani. Ale Frija to nie tylko Łowczyni, ma wiele obliczy8. Tu nic ci nie grozi. Śpij już.

Sigeryk usnął głębokim snem bez marzeń. A ranek wstał chłodny, ale słoneczny. Spomiędzy drzew przebijały promienie słońca i nocne zjawy wydawały się tylko złym snem. Nawet walące się ściany nie sprawiały już tak przygnębiającego wrażenia. Wulfred zachowywał się, jakby nic nie zaszło. Szybko zwinęli obóz i objuczyli konie. Przywiązali ciało sługi do siodła i ruszyli leśnym bezdrożem na wschód.

*

W miarę zbliżania się do celu podróży zaczęły pojawiać się pierwsze, nieliczne osady — ot parę małych chałup i wkopanych w grunt półziemianek sąsiadujących ze skrawkiem pola, zagubionych w środku lasu, kilka razy spotkali też pasące się po dąbrowach świnie. Wsie mijali bokiem, czasem tylko przystając, by wymienić pozdrowienia z ciekawym podróżnych włościaninem lub starszym osady. Poza tym niewzruszony las zdawał się szumieć nad całą tą krainą — stary, dziki i obojętny.

— Wahwelberga!

Wstrzymali konie na skraju drzew, u początku wydeptanej drogi, która przecinała łąki i ścierniska, mijała sporą wieś i biegła dalej wąską nitką utwardzonego gruntu wśród rozlewisk aż do stóp osadzonego na skalnym fundamencie wzgórza, objętego leniwym ramieniem rzeki. Vistla rozlewała się tu szeroko, wijąc się łagodnie między polami i mokradłami z jednej, a gęstym wilgotnym lasem z drugiej strony. Na wzgórzu stało kilkanaście drewnianych zabudowań, wśród których wyróżniała się duża, otoczona niskim ostrokołem chata.

— To się nazywa pole! To dopiero dwór! Robi wrażenie, prawda, Sigeryku? — spytał wesoło Gunthar.

— Chlew, stodoła i obora — mruknął pod nosem Ritigern, ale chłopak z zapałem pokiwał głową.

Ruszyli w kierunku osady. Ludzie na polach przerwali pracę, przyglądając się ciekawie przyjezdnym. Gdy podróżni zbliżyli się do pierwszych zagród, zbiegły się ujadające psy, a zza domów wychyliły się głowy dzieci. Po chwili jedne i drugie stworzyły wspólne rozjazgotane kłębowisko. Przysadziste, bezokienne chałupy z grubo ciosanych belek sąsiadowały z małymi, oblepionymi gliną chatkami i ledwo wystającymi nad ziemię dachami niewielkich, wkopanych w grunt półziemianek9. Z ław pod ścianami obserwowało ich obojętnie paru bezzębnych starców.

— Popatrzcie! — zawołał Sigeryk, gdy wyjechali spomiędzy zabudowań. — Jakiś obóz!

Faktycznie, u stóp wzgórza, na suchym kawałku ziemi między skalistym zboczem a brzegiem rzeki, stało kilka szarych namiotów. Pomiędzy nimi kręcili się jacyś ludzie, niektórzy z bronią.

— Kto to może być? — zastanowił się Ritigern.

— To chyba nie nasi — wytężył wzrok Wulfred.

— Wyglądają trochę jak ci Sklawini wczoraj — wtrącił niepewnie Sigeryk.

— Młode oczy — uśmiechnął się Ritigern. — Tak, to chyba Sklawini. Ale dlaczego tutaj, i to pod bronią?

— Myślicie, że to kompani tych hien cmentarnych? — zaniepokoił się Gunthar.

— Czort wie, ale rzeczywiście może tak być — zachmurzył się Ritigern. — Na wszelki wypadek gęby na kłódkę. Sam pogadam o tym z Alamundem.

— Ale najwyraźniej są tu w pokojowych zamiarach — stwierdził Wulfred. — Myślę, że niedługo wszystkiego się dowiemy.

Nim dojechali do grobli, a dzieciarnia została gdzieś z tyłu, z ziemi podniosło się dwóch zaciekawionych strażników. Poprawili hełmy, wygładzili kaftany i stanęli prężnie z włóczniami w rękach, gotowi powitać lub zatrzymać przyjezdnych. Nie zdążyli jednak nic zrobić, gdy od strony lasu dał się słyszeć tętent końskich kopyt i ujadanie psów. Zdziwieni podróżni obrócili konie. Po chwili na drogę wypadł galopem jeździec, a za nim kilka wielkich psów. Kary koń przemknął przez wieś, rozbryzgując kopytami błoto i powodując panikę wśród drobiu i dzieci.

— Ki diabeł? — zmarszczył brwi Ritigern.

— Raczej diablica, przyjacielu — uśmiechnął się Wulfred.

— Faktycznie, niczego sobie — zawtórował mu Gunthar, patrząc na zgrabną sylwetkę jeźdźca.

Dziewczyna ostro ściągnęła wodze, aż koń wrył się kopytami w błoto. Ubrana po męsku, mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Odrzuciła na plecy kasztanowy warkocz i dłonią otarła upstrzoną piegami i błotem twarz — niebrzydką, choć raczej interesującą niż piękną.

— Komes Ritigern z kompanią! — zawołała wesoło. — I z dziatwą… — dodała, dostrzegając Sigeryka.

Chłopak się zaczerwienił.

— Wando, nie bądź złośliwa — burknął Ritigern.

Dziewczyna zmrużyła brązowe oczy.

— Chyba wielmożny komes miał męczącą podróż? — spytała z krzywym uśmiechem.

— Taki ze mnie komes, jak z twego ojca król — odparował nieco za szybko Ritigern. Widząc, co się święci, podniósł uspokajająco dłoń, ale już było za późno.

— Rozumiem, że jesteś zmęczony i zły, Ritigernie, i tylko przypadkiem trafiło na mnie — syknęła, nie przestając się uśmiechać Wanda. — A może raczej nie mogłeś dogodzić w łożu swojej żonie i postanowiłeś na kimś się odegrać?

Gunthar z Wulfredem parsknęli śmiechem i szybko zasłonili usta rękawami.

— Żaden z tych powodów nie jest wystarczający, by na powitanie szczekać na mnie i obrażać mego ojca! — skrzywiła się ze złością dziewczyna.

Ritigern zacisnął usta.

— Przepraszam. Nie chciałem nikogo obrażać. W Królestwie komes był wielkim panem10, nie stróżem paru dogorywających osad. A król, z całym szacunkiem dla Alamunda, mieszkał w pałacu, przy którym ta szopa nie byłaby nawet oborą. Stąd śmieszą mnie te tytuły.

— Nie brnij już — przerwała mu ostro Wanda. — Kogo obchodzi, co było w Królestwie, w jakiejś Afryce? Obaj z ojcem gadacie tylko o tym — zaperzyła się. — Tylko wy dwaj! — dodała, obracając konia dokoła, i puściła go w galop po grobli.

— Co za kobieta! — pokręcił głową Gunthar. — Trzeba by jej w końcu męża, żeby przetrzepał jej skórę i nie tylko — zaśmiał się.

— Już ona by ci tak skórę przetrzepała, że zaraz nająłbyś się do wojaczki za górami — uśmiechnął się Wulfred.

— Ja? Bogowie, brońcie! — parsknął rudy. — Kto by tam chciał babę, co zamiast prząść i gotować, jeździ konno i strzela z łuku — wyszczerzył zęby.

Ritigern w zamyśleniu wzruszył ramionami.

— Krew Alamunda. Zresztą jej matka podobno też taka była.

Sigeryk dopiero po chwili się zorientował, że gapi się z otwartymi ustami. Rozejrzał się ukradkiem, czy nikt tego nie zauważył, ale wszyscy patrzyli za oddalającą się dziewczyną.

Gdy już wjechali na groblę, zapowiedziani przez donośny róg strażnika, ta okazała się dosyć długa, ale i wąska, tak że mógłby się na niej zmieścić ledwo jeden wóz. Po obu stronach ciągnęły się bagna i rozlewiska — zielonobura mozaika płytkiej wody, błota i gęstych szuwarów, które latem musiały być rajem dla wodnego ptactwa i komarów. Po prawej podmokły teren łączył się wprost z Vistlą, która zakręcała tu szerokim łukiem, by wyminąć skaliste wzgórze Wahwelbergi.

Namioty nad rzeką, które zauważyli z oddali, stały nierównym półokręgiem, w środku którego paliło się spore ognisko. Niektórzy kręcący się tam ludzie faktycznie przypominali trochę — prostym strojem, czymś nieuchwytnym w twarzach — spotkanych na cmentarzysku Sklawinów. Nie wyglądali jednak tak biednie, nosili miecze, a niektórzy bogate płaszcze. Między nimi dało się też dostrzec ubranych zgodnie z tutejszym obyczajem, jak również jakąś mieszaninę tej i obcej mody. Nie zdążyli jednak lepiej się im przyjrzeć, gdyż zaraz za groblą zaczął się podjazd i namioty zniknęły za skalnym załomem.

Z bliska zabudowania na wzgórzu nie robiły aż takiego wrażenia, jakie sprawiały z dołu. Brama na końcu wspinającej się zboczem drogi okazała się ledwie pozbawioną wrót, symboliczną konstrukcją z paru belek. Kilkanaście stojących w zwartej grupie chałup tworzyło osadę, owszem, większą od innych, ale wciąż były to te same przysadziste bezokienne chaty co gdzie indziej. Za to dwór… Tak, dwór mógł robić wrażenie na kimś, kto nigdy nie widział kamiennych budowli południa. Ogromne domostwo z grubo ciosanych belek, z wielkimi okutymi wrotami w szczytowej ścianie, przed którymi okap dachu podtrzymywały cztery rzeźbione kolumny, jakby rzeczywiście miejscowy cieśla próbował przywołać echo cesarskiego pałacu, który znał tylko z opowieści. Poza tym jednak potężny dwór nie różnił się wiele od otaczających go chałup, wrota były zamknięte, a wydeptana ścieżka sugerowała, że na co dzień w użyciu są mniejsze, boczne drzwi. Ustawiony dokoła ostrokół, będący raczej wysokim płotem niż obronną palisadą, otwierał się zwykłą, szeroką przerwą między zaostrzonymi palami na duży, otoczony chatami plac.

Mimo wszystko już na pierwszy rzut oka życie na wzgórzu wydawało się toczyć odmiennym rytmem. Nigdzie nie było widać bydła ani świń, choć jak wszędzie dało się zauważyć trochę drobiu i psów, ludzie zaś — przeważnie mężczyźni z bronią — zdawali się czasem kręcić bez wyraźnego celu. Rolę uprawiano tam, na dole, tam pasano krowy, a tu żyło się bliżej nieba i bliżej króla.

Również chałupa, w której zostali zakwaterowani, nie różniła się specjalnie od zwykłego domostwa. Dużą ciemną izbę, podzieloną na dwie części plecioną ścianką, zajmowały tylko posłania, stół i dwie ławy. Była jednak całkiem spora i ostatnio raczej nie trzymano w niej zwierząt, w każdym razie ich konie zabrano gdzie indziej. Gdy tylko oporządzili się po podróży, słudzy zostali wysłani, by przygotować spalenie i pochówek poległego towarzysza. Ritigern wyjął z bagażu delikatną, bogato zdobioną koszulę i paradny płaszcz. Na piersi zawiesił wysadzany kamieniami krzyż na złotym łańcuchu. Pozostali również zmienili podróżne ubrania na bardziej wyszukane stroje.

— I jak? — zapytał komes.

— Tak jak trzeba. Książęco i z przytupem — zaśmiał się Gunthar, a pozostali z satysfakcją pokiwali głowami.

— W takim razie chodźmy. Alamund czeka.

Wychodząc, prawie zderzyli się z wysokim, równie bogato odzianym mężczyzną.

— Ritigern! — wykrzyknął.

— Ariaryk! — zdziwił się komes.

Padli sobie w objęcia.

— Ile to już lat, przyjacielu?

— Dużo — odparł Ritigern. — Nie wiedziałem, że już ci zbrzydła wojaczka w obcych krajach, Ariaryku.

— To też — zaśmiał się Ariaryk, wymieniając uściski dłoni z pozostałymi.

Choć raczej szczupłej postury, uścisk dłoni miał niespodziewanie mocny. Wydawał się trochę młodszy od Ritigerna, a pod jego jasną brodą czaił się wesoły uśmiech.

— Pora się ustatkować — przewrócił oczami z udawaną niechęcią. — A Gepidki, powiem wam w tajemnicy, nie grzeszą urodą.

— Ty już nawet mówisz jak Gepidowie. Jaka baba zechce takiego zgepidziałego męża? — roześmiał się Ritigern.

— Znalazł się nauczyciel wymowy, afrykańskie nasienie! — odparował ze śmiechem Ariaryk. — Ale trafiłeś, bo latem przyszłego roku żenię się z gepidzką księżniczką, małą Rosamundą, wnuczką ich króla. Ojciec to wymyślił, a ja już się boję, co to będzie, jak Rosi podrośnie, bo ma dziewczynka charakterek, co najmniej jak nasza Wanda11.

— Świetnie, gratuluję! Wspaniała partia.

— Dzięki. Ale przyjechałem również dlatego, że ojciec mnie wezwał. Thuederyk nie zostawił dziedzica w Marchii Północnej12 i pora, żebym zajął się też tą nudną stroną władzy.

— To znaczy, że syn Thuederyka też…? — zmartwił się Ritigern.

— Tak — spochmurniał Ariaryk. — Najpierw, jak pewnie słyszałeś, Longobardowie dobrali nam się do dupy na Ansowych Polach13. Zginęło tam wielu moich przyjaciół. Z moich ludzi padła prawie trzecia część. Potem było już tylko gorzej. Syn Thuederyka zginął wiosną w potyczce z Awarami.

— Thuederyk stracił drugiego syna… — mruknął Wulfred.

— Tak — westchnął Ariaryk. — Myślę, że tak naprawdę to go wykończyło, a nie jakiś pieprzony katar.

Ritigern pokiwał głową.

— Nic to — rozpogodził się Ariaryk. — Oni już ucztują z Teiwazem, a wieczorem my wypijemy za ich pamięć. A to — spojrzał na Sigeryka — pewnie twój syn?

— Tak, to mój najstarszy, Sigeryk — komes położył dłoń na ramieniu syna. — Zostanie na dworze. Sigeryku, to jest Ariaryk Alamundlaf, syn kraka i mój stary przyjaciel.

— Witamy nowego wojownika — książę wyciągnął do chłopaka dłoń.

Sigeryk jeszcze raz uścisnął ją z niepewną miną.

— Hildimer też tu jest? — spytał Ritigern.

— Tak, kochany braciszek wrócił jeszcze wiosną — skrzywił się Ariaryk. — Cholera wie po co. A właściwie wiadomo — ściszył głos. — Ojciec jest już stary, a opcja longobardzka poszła w górę. Hildimer ma chrapkę na mój tron. Połowa jego przybocznych to Długobrodzi. Ale po moim trupie!

— Nie przejmuj się, Ariaryku — uśmiechnął się komes. — My też mamy tu coś do powiedzenia.

— W tym problem — zasępił się książę — że zbyt wiele osób chce mieć tu coś do powiedzenia, przyjacielu. Nawet Wanda.

— Wanda? — nie zrozumiał Ritigern.

— Tak, nasza Wandzia wszędzie musi wsadzić ten swój mały piegowaty nosek, znasz ją — uśmiechnął się krzywo Ariaryk. — Lubię siostrę, ale ojciec na zbyt wiele jej pozwala. Miejsce kobiety jest przy kądzieli. I przy dzieciach — inaczej im odbija.

— No, cóż… — zaczął bez przekonania Ritigern.

— Nieważne — poklepał go po ramieniu Ariaryk. — Do zobaczenia na uczcie.

Weszli do dużej, ale mrocznej sali, rozświetlonej tylko paroma kopcącymi się łuczywami i smugą światła wpadającą przez uchylone boczne drzwi. Pod ścianami stały stoły i ławy mogące pomieścić może nawet setkę ucztujących, na ścianach wisiały malowane tarcze i łypiące z półmroku łby zwierząt. Teraz kręciły się tu tylko dwie służące, które zaraz usunęły się w cień. Na wielkim palenisku dałoby się pewnie upiec całego prosiaka. Po wyłożonym słomą klepisku spacerowały kury, trzymając się z dala od paru rozleniwionych psów. Oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku. Na samym końcu sali, za dwoma barczystymi strażnikami z bronią, na dużym rzeźbionym krześle drzemał przykryty futrami siwobrody starzec. Podeszli bliżej. Jeden ze strażników pochylił się nad śpiącym i szepnął mu coś do ucha. Drugi zapalił dodatkowe łuczywa. Starzec uniósł głowę, ukazując dostojną, choć naznaczoną brzydkimi bliznami twarz. Siwe włosy spinał mu złoty diadem, spod bujnej brody błyskał wspaniały naszyjnik. Zobaczywszy ich, odsunął futra, wyciągając w powitalnym geście powykręcane reumatyzmem ręce.

— Heil, Alamund! Witaj, kraku! — Ritigern, a za nim pozostali, przyklęknęli przed tronem.

— Salve, Ritigern! — odparł niespodziewanie mocnym głosem król. — Wstańcie — poprosił. — Jak się masz, przyjacielu? — dodał po łacinie14.

— Gdy cię słyszę, czuję się, jakbym wrócił do Królestwa — uśmiechnął się komes.

— To całkiem możliwe, mój drogi — roześmiał się starzec. — Tam kaleczenie łaciny było w dobrym tonie.

— Alamundzie, jesteś jedyną osobą stąd do Alp, oprócz Boga i Amalfridy, z którą mogę pogadać w cywilizowany sposób.

— Stary Bóg, stara żona i stary dziad. Rzeczywiście, nie możesz wybrzydzać. Ale tymczasem nie wprawiajmy innych w zakłopotanie.

Ritigern kiwnął głową.

— Witam was! — Alamund zwrócił się do pozostałych. — Witaj, Wulfredzie, witaj, Guntharze. A to młody Sigeryk — coraz bardziej przypominasz dziadka.

Wymienieni w milczeniu skłaniali głowy.

— Sigeryk jest już dorosły — Ritigern z uśmiechem spojrzał na syna. — Dlatego proszę cię, królu, abyś zgodził się przyjąć go do twojej służby.

Sigeryk przyklęknął z pochyloną głową.

— To największy podarunek, jaki od ciebie otrzymałem, Ritigernie — odparł Alamund. — Bądź pewny, że godnie ci się za niego odwdzięczę. Ale o tym później. Wstań, młodzieńcze — zwrócił się do Sigeryka. — Z radością przyjmuję twoją służbę. Twój dziadek był mi dobrym przyjacielem, twój ojciec też nim jest. Ufam, że i my zostaniemy przyjaciółmi.

Sigeryk nieśmiało kiwnął głową.

— Chciałbym — zwrócił się do pozostałych Alamund — żebyście i wy zechcieli przyjąć coś ode mnie — skinął na siedzącego w kącie sługę, który dźwignął z ławy małą okutą skrzynkę.

Gdy pozostali goście wyszli, ciężsi o parę kunsztownych srebrnych spinek i pierścieni, król wskazał Ritigernowi miejsce przy jednym ze stołów, po czym odprawił sługi i straże.

Odrzucił okrywające go futra i dźwignął się z tronu. Mocno już przygarbiony i nieco otyły, kiedyś musiał robić wrażenie atlety.

— Niedługo nie będę już mógł wstać o własnych siłach — przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy. — Nic nie mów, przyjacielu. Bądź tak dobry i podaj dzban i dwa puchary; stoją tam, w rogu — wskazał powykręcaną dłonią.

Ritigern przyniósł naczynia i usiadł naprzeciwko władcy.

— A więc Thuederyk nie żyje… — podjął komes.

— Tak jak ci przekazałem, Ritigernie. Zmarł przed miesiącem. Na zwykłe przeziębienie, dasz wiarę? — pokręcił głową starzec. — On, który sam dawał radę trzem rzymskim centurionom. Zestarzeliśmy się, Ritigernie. Wiesz, że zacząłem już budować sobie grób na Królewskim Wzgórzu? Kiedy zabraknie mnie i Gibamunda, tylko ty będziesz pamiętał o utraconym Królestwie.

— To jeszcze nie szybko — uśmiechnął się Ritigern. — Ale domyślam się, że nie wzywałbyś mnie tak pilnie tylko z powodu Thuederyka ani po to, by pochwalić się swoim grobem. Przy okazji, przywiozłem trzy nowe gołębie pocztowe15.

— Masz rację — kiwnął głową Alamund. — Wezwałem cię z paru powodów. Widziałeś ten obóz na dole. — Krak bardziej stwierdził, niż spytał, a komes skinął głową. — Chciałem cię zobaczyć również dlatego, że przybyło do mnie poselstwo od jakichś nowych Sklawinów. Chciałbym, żebyś ich poznał.

— Czego chcą? — zainteresował się Ritigern.

— A, tego właśnie do końca nie wiadomo. Osiedli gdzieś na południowy wschód od Osterthalu. Zgarnęli do siebie, kogo tam jeszcze zostało z różnych Gotów i innych. Mówią, że cisną ich Awarowie i chcieliby osiąść gdzieś bliżej nas. Sondują, co ja na to.

— Widziałem ich. Z daleka widać, że to nie osadnicy, jak ci, którzy przychodzili wcześniej — zauważył komes. — To wojownicy. Równie dobrze mogą badać, jak nas złupić, podbić czy wyrżnąć — skrzywił się.

— Czytasz mi w myślach, Ritigernie. Bo widzisz, na dokładkę oni nazywają siebie, uważaj… — Alamund zawiesił głos — Wenedami! Właśnie tak, Wenedami — dodał, widząc uniesione brwi Ritigerna. — Interesujące, prawda?

— Może to przypadek — zastanowił się Ritigern, skubiąc brodę. — W Italii słyszałem od Gotów o jakichś Wenedach na wschodzie.

— Za stary jestem, by wierzyć w takie przypadki — pokręcił głową krak. — Nagle ni stąd, ni zowąd powraca legendarny Biały Lud?

— Niektóre nasze rody wywodzą swoje pochodzenie od Wenedów — zauważył Ritigern.

— Tutaj więcej przyznaje się do Galów. Białe Ludy, Ukryte Ludy, wypędzone ludy, Hunowie i rusałki — przodków jak psów16. To tak jak ja pochodzę od Ansów i dziadka Wodena — skrzywił się Alamund. — W legendach nie ma nic o żadnych pieprzonych Sklawinach! — walnął w stół. — Ktoś z naszych skumał się z nimi i wymyślili tę historię, żeby się do nas dobrać!

— Cóż… Właściwie to całkiem możliwe. Podejrzewasz kogoś?

— Podobno wielu Sklawinów wojuje u Gepidów i Longobardów. Hildimer mówił, że jedni i drudzy najmują sklawińskie drużyny. Ci tutaj wcale się nie kryją, że rozumieją naszą mowę. Być może któryś z moich synów stracił cierpliwość — westchnął krak.

— A co na to reszta Rady?

— Unikają jasnego stanowiska lub po prostu nie mają pomysłów — wzruszył ramionami Alamund. — Obserwujmy, uważajmy, bla, bla, bla. A ja, dopóki nie wiem, kto za tym stoi, nie mogę z nikim mówić o swoich podejrzeniach. Dlatego cię wezwałem.

— Bo mieszkam dostatecznie daleko, by być poza kręgiem podejrzanych — uśmiechnął się komes.

— Nie. Bo tobie ufam, Ritigernie — odparł poważnie starzec.

— Wiesz, że możesz. Zawsze — skinął głową Ritigern. — Przy okazji… — przypomniał sobie — nie mówiłem ci jeszcze, a to może być ważne. Zabiliśmy paru Sklawinów, którzy rabowali groby w starym Vidbroku. Straciłem jednego człowieka.

— Zaraza! — zasępił się krak. — Ale to chyba nie nasi? Wiesz, skąd tam przyleźli?

— Myślałem, że z południa, zza gór. Ale teraz nie jestem taki pewien — komes machnął ręką w stronę ściany, w kierunku, gdzie leżał obóz Sklawinów.

— Hmm… To prawdopodobne — z poważną miną pokiwał głową Alamund. — Choć może to zwykli zbóje albo zwiadowcy Longobardów.

— Longobardowie są zajęci na południu, więc albo zbóje, albo ci tutaj — zmarszczył czoło Ritigern. — Pilnujesz ich?

— Oczywiście! Ale każę podwoić straże i wyślę zwiadowców.

— A nasi Sklawini, Alamundzie? Nie macie z nimi kłopotów?

— Niespecjalnie — wzruszył ramionami król. — Podobno wciąż trochę kradną i tyle17. Dzieci, które rodzili, gdy tu przybyliśmy, już chodzą z naszymi na patrole.

— Zawsze uważałem, że nie powinni nosić broni — skrzywił się komes.

— Przecież nie są niewolnikami. Ich starszyznę traktuję nawet jak włościan. A reszta na co dzień nie nosi broni i jest spokój. Ale sam wiesz, że to dziwni ludzie. Prości, żyją po spartańsku. Ich rzemieślnicy mają sprawne ręce, lecz zamiast brać, co dobre, będą dalej tkać i lepić, jak ich dziad i dziad dziada uczył. Za ich radła nie dałbyś złamanego miedziaka, a jednak to pierwszorzędni rolnicy. Ludzie chętnie biorą sobie ich kobiety — zdrowe, robotne, tylko trzeba pilnować, by się myły. Nawet Wandę czymś ujęli, bo co chwila do nich jeździ. Wozi jedzenie, wyniosła stąd już chyba połowę narzędzi i co rusz przywozi mi tu jakieś chore dzieciaki. Ostatnio znów przybyła nowa grupa. Pozwoliłem im osiedlić się w Marchii Północnej.

— Kto im przewodzi? — zainteresował się Ritigern.

— Nikt. Przecież każdy tam u nich wódz — starzec pokręcił głową z dezaprobatą. — Który głośniej krzyczy, ten większy18. A co poniektórym u nas, jak widzę, to się podoba — taki tam powrót do natury. Trochę młodych już zostało u nich z ich kobietami. Nie zabraniam, może w ten sposób kiedyś ich ucywilizujemy. Następnych wyślę do was. Zobaczysz, że to w gruncie rzeczy poczciwi ludzie.

— W porządku — zgodził się komes. — Cywilizowani czy nie, rąk do roli nigdy dosyć. A ci Wenedowie?

— Poznasz ich wieczorem na uczcie. Przyjrzysz się, wybadasz, wtedy pogadamy.

Gdy Ritigern wyszedł, stary król odczekał jeszcze chwilę i odwrócił się w stronę schowanych w mroku drzwi.

— Podsłuchiwałaś? — spytał głośno.

— Tylko trochę. — Wanda weszła do hali i usiadła obok ojca z szelmowskim uśmiechem.

— Nie słuchasz mnie — spojrzał na nią groźnie.

— Słuchałam cię przez cały czas. Mówiłeś bardzo mądre rzeczy — zatrzepotała rzęsami.

— Ech… — pokiwał głową Alamund. — Jakbym słyszał twoją matkę — poklepał córkę po dłoni. — I co o tym myślisz?

— O tych Wenedach? — spoważniała. — Odeślesz ich ze wspaniałymi darami i obietnicą przyjaźni. Potem wyślesz do nich kilku szpiegów i kupisz paru spośród ich możnych. W razie czego pojawi się jakiś pretendent do władzy. Przecież tak to robisz, prawda? — skrzywiła się z niesmakiem.

Niezrażony jej miną Alamund z zadowoleniem pokiwał głową.

— A Ritigern? — spojrzał na nią uważnie.

— Co Ritigern? — odparła obojętnym głosem.

— Jak sądzisz, po co naprawdę go tu wezwałem?

— Nawet nie chcę się domyślać — przewróciła oczami. — Ale skoro już ściągnąłeś tu kogoś, komu dla odmiany ufasz, to może powinieneś zatrzymać go tutaj trochę dłużej.

— Sam nie wiem. Ale jest taka możliwość — uśmiechnął się starzec. — Jeszcze jedno — dodał poważniej. — Słyszałaś, w okolicy kręcą się różne zbiry. Chcę, żebyś brała ze sobą kogoś z mojej drużyny na te swoje przejażdżki.

— Nie boję się hien cmentarnych — wzruszyła ramionami. — Niech spróbują mnie dogonić. Poszczuję ich psami.

— Chodzi mi o twoje bezpieczeństwo — westchnął Alamund.

— Dam sobie radę.

— Mimo wszystko uważam…

— A ja uważam inaczej — przerwała z uporem. — Nie decyduj za mnie! — najeżyła się.

Starzec otworzył usta, żeby coś powiedzieć.

— Jestem już dużą dziewczynką, proszę króla! — uprzedziła go z czarującym uśmiechem.

— Twoje szczęście — pokręcił głową Alamund. — Inaczej wziąłbym pas, przełożył przez kolano…

— Dobrze, dobrze — pogłaskała go po ramieniu. — Chyba powinieneś teraz trochę odpocząć. Chodź, pomogę ci przejść do łoża — zakończyła i wzięła go pod ramię.

Starzec westchnął głęboko, ale nie zaprotestował i pozwolił podnieść się z ławy.

*

Wieczorem w głównej sali dworu nie brakowało już ani ludzi, ani łuczyw, ani kapiącego tłuszczem prosiaka obracającego się na ruszcie, a brak świeżego powietrza i zgiełk zdawały się nikomu nie przeszkadzać. Przy zastawionych stołach tłoczyło się kilkudziesięciu biesiadników. Między nimi krążyła służba dolewająca do pucharów, donosząca jedzenie i kopiąca kręcące się między stołami psy. Bliżej głównych drzwi, gdzie siedziało też więcej młodzieży, dominowały srebrne pierścienie i brosze, a w rękach unoszono pełne miodu rogi, im dalej zaś w głąb sali, tym więcej pojawiało się złota, drogich tkanin, pucharów i siwych włosów. Na końcu, u szczytu stołu siedział na przysuniętym tronie Alamund. W złotym diademie, w purpurowym płaszczu upijał małe łyki z niezgrabnie trzymanego kunsztownego pucharu z wielobarwnego szkła. Siedzący parę miejsc dalej Ritigern wstał i podszedł do stołu, przy którym siedział jego syn z Wulfredem. Wcisnął się między nich tak, żeby nikt im nie przeszkadzał w rozmowie.

— Zaraz będę musiał wracać, więc przyjrzyj się im dobrze, Sigeryku, póki są razem, i zapamiętaj, co ci powiem — zaczął ściszonym głosem. — Księcia Ariaryka, siedzącego z prawej strony króla, już poznałeś. To mój przyjaciel z dawnych lat. To wojownik i nie ma tej mądrości co Alamund, ale potrafi poprowadzić ludzi i pewnie kiedyś będzie całkiem dobrym władcą. Ten czarnobrody obok niego to, jak się pewnie domyślasz, jego przyrodni brat i brat bliźniak Wandy, Hildimer — wskazał bogato odzianego młodego mężczyznę z długą zadbaną brodą, opróżniającego właśnie duży puchar; rzeczywiście, miał oczy Wandy i widać było pewne podobieństwo. — Nie znam go zbyt dobrze. Kiedy mieszkałem w Wahwelberdze, był jeszcze dzieckiem. Tak czy inaczej, obaj bracia specjalnie się nie kochają.

Chłopak z poważną miną kiwnął głową.

— Dobrze. Teraz popatrz na prawo od książąt. Ten elegancki szpakowaty mężczyzna bez brody to Beomer, magister officiorum, cokolwiek by to teraz znaczyło.

Beomer był chyba niewysoki, choć trudno było oceniać, gdy siedział przy stole. Przystojny, o przyjaznej, budzącej zaufanie twarzy, śmiał się właśnie głośno z czyjegoś dowcipu.

— Pochodzi stąd, podobno w jego żyłach płynie sporo krwi Hunów. Uważaj na niego. Bardzo uważaj. Kiedyś wydawało mi się, że jesteśmy przyjaciółmi. — Ritigern skrzywił się nieznacznie. — Łatwo go polubić, ale pamiętaj, nie wolno wierzyć w ani jedno jego słowo. Ci dwaj młodzieńcy obok to chyba jego synowie.

Ritigern przez chwilę przyglądał się Beomerowi, po czym wskazał na inną grupę ucztujących.

— Ten gruby starzec, który siedzi obok kraka, to Gibamund, magister militum. Po śmierci Thuederyka to ostatni żyjący z towarzyszy Alamunda.

Sigeryk przyjrzał mu się uważniej. Gibamund, podobnie jak Alamund, musiał być kiedyś silnym wojownikiem, teraz jednak roztył się potężnie, a czerwona twarz zdradzała skłonność do wina. Siwe włosy nosił krótko, po rzymsku, jednak brodę miał na tutejszą modłę. Opowiadał chyba uprzejmie uśmiechniętemu Alamundowi jakąś historię, a jego tubalny głos co chwila przebijał przez ogólną wrzawę.

— Ma swoje wady, nigdy też nie był zbyt bystry, ale zawsze był oddany swojemu wodzowi i zdaje mi się, że jego syn jest podobny. To ten tam obok — wskazał rosłego mężczyznę w średnim wieku, zajętego rozmową z sąsiadem, po czym przebiegł wzrokiem po kolejnych osobach. — Jak widzisz, tam niedaleko Alamunda siedzi jeszcze paru takich siwobrodych, co to udają pełnych powagi dostojników — skrzywił się, wskazując trzech mężczyzn w jasnych szatach wyszywanych kolorowymi nićmi w trudne do odczytania wzory; mieli długie patriarchalne brody, spod których wystawały złote łańcuchy. — To sędziowie i kapłani czy też, jak tu mówią, prawomówcy i wiedzący19. Jak zawsze tutaj, trudno orzec, kto jest bardziej kim, ale to takie samo żądne władzy diabelskie nasienie, co wszędzie. Nie licząc Wulfreda — uśmiechnął się do przyjaciela. — To byli najważniejsi. Reszta krąży gdzieś wokół nich lub nie ma dużego znaczenia. Wyjątkiem jest tylko ten ciemno ubrany rudobrody, obok tamtych cudzoziemców. — Ritigern wskazał głową poważnego człowieka w średnim wieku, pogrążonego teraz w ożywionej rozmowie z trzema mężczyznami, wyróżniającymi się obcym strojem i sumiastymi wąsami. — Z nim i jego ludźmi to trochę inna sprawa. To Chlodulf Got, przywódca Gotów, którzy ocaleli z Osterthalu20. Przyjęto ich tu dawno temu, jeszcze przed przybyciem Alamunda. Nie jest ich wielu, od dawna już mówią po naszemu, ale wciąż trzymają się razem. Zapamiętałeś?

Sigeryk bez przekonania pokiwał głową.

— A Wanda? — rozejrzał się po siedzących, ale jedynymi kobietami na sali były krzątające się przy ogniu służące.

— Wanda… — zawahał się Ritigern. — Wanda, synu, to teraz jedyna pani tego dworu. Tak naprawdę ma na imię Wandalasunta, ale od dziecka wołali na nią Wanda i tak już zostało. Parę lat temu miała wyjść za syna świętej pamięci Thuederyka. Thuederyk szykował już wiano, Alamund spraszał gości. I wtedy chłopaka poharatał na polowaniu dzik. Wdała się gangrena… Nieważne. Pamiętaj, Sigeryku, gdyby działo się coś złego, najlepiej trzymaj się Wandy. Odkąd była mała, wszyscy ją tu kochali i nadal nikt nie ośmieli się jej skrzywdzić. Będziesz pamiętał?

— Tak, ojcze — odparł poważnie chłopak.

— No dobrze, wystarczy już tej polityki — uśmiechnął się Ritigern. — Postępuj tak, jak uczyliśmy cię z matką. Nie daj się wciągać w żadne spiski i intrygi, nie zapominaj o Bogu, a dasz sobie radę.

— Dlaczego nie ma Gunthara? — spytał Sigeryk, rozglądając się po sali.

— Widzisz tego kędzierzawego gadułę w kolorowym stroju, kręcącego się w pobliżu Alamunda? — uśmiechnął się Wulfred. — To Rikard Burgund, nadworny pieśniarz. Kiedyś Gunthar sromotnie przegrał z nim pojedynek na pieśni. Od tego czasu nie bywa na ucztach, na których występuje Rikard, i prawie nie układa już żadnych wierszy. Jeśli chodzi o wiersze, to prawdę mówiąc, mała strata — roześmiał się.

Ritigern poklepał syna po plecach, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Wulfredem i udał się do swojego stołu. Nim zdążył usiąść, Alamund dał mu znak, by podszedł.

— Dobrze, że jesteś, Ritigernie. Każę teraz przywołać tych niby-Wenedów. Ciekaw jestem, jakie sprawią na tobie wrażenie.

Po chwili podeszło do nich trzech cudzoziemców i jakiś obcy Ritigernowi mężczyzna. Nazywający siebie Wenedami Sklawini ubrani byli w nieco dziwnie upięte, prosto skrojone stroje bez ozdób i wydawało się, że tylko włosy i sumiaste wąsy mają złote. Czwarty, choć też z długim wąsem, wyglądał bardziej swojsko i można było domyślać się w nim Gota — pewnie jednego z niedobitków ze wschodu. Goście skłonili się przed królem. Przy najbliższych stołach zrobiło się trochę ciszej, większość biesiadników przyglądała się z ciekawością. Przy ostatnim stole ktoś próbował dokończyć znaną pijacką przyśpiewkę, lecz zaraz został uciszony.

— Oto szlachetny Racibor, wódz Wenedów — rozpoczął Alamund, wskazując na postawnego mężczyznę w średnim wieku. — A to komes Silingii, Ritigern Godagislaf, o którym wam opowiadałem.

Wened postąpił dwa kroki w stronę Ritigerna. Trzymał się prosto, patrząc jakby trochę z góry, a przecięta blizną kwadratowa szczęka nadawała mu wojowniczy wygląd. Uśmiechnął się jednak przyjaźnie i wyciągnął dłoń.

— Hail! Pozdrawiam cię, przyjacielu — rzekł powoli, z silnym akcentem.

Ritigern uścisnął wyciągniętą rękę. Nagle uśmiech na ustach Weneda zamarł. Racibor, nie zwalniając silnego uścisku, obrócił dłoń Ritigerna ku górze. Przez chwilę wpatrywał się w nią w osłupieniu, po czym wyszeptał coś przejętym głosem w szeleszczącej mowie Sklawinów. Ritigern powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem, ale nie było tam niczego niezwykłego. Odruchowo odwrócił rękę, odsłaniając dłoń Racibora. Na palcu Weneda ze zdumieniem dostrzegł bursztynowej barwy pierścień z niemal zatartym już wężowym kształtem. Zaskoczony cofnął rękę i spojrzał pytająco na wojewodę.

— Pierścień Peruna — z niedowierzaniem pokręcił głową Racibor. — Drugi pierścień Peruna!

— Czyj pierścień? — nie zrozumiał komes.

— Wojewoda Racibor mówi, że to pierścienie Tunara — wyjaśnił towarzyszący Wenedom Got.

Przez salę przeszedł szmer. Ten i ów uniósł się, wyciągając szyję, ktoś nie dosłyszał, ktoś inny komentował przyciszonym głosem.

— Nie rozumiem — Ritigern spojrzał skonsternowany na Alamunda. — To tylko rodzinna pamiątka.

— Ja też nic nie rozumiem — odparł poważnie krak. — Wyjaśnijcie mi więc, czy to dobrze, czy źle?

Sala znów ucichła w oczekiwaniu. Racibor uniósł dłoń z pierścieniem do oczu i przyglądał mu się przez chwilę.

— Jest w moim rodzie opowieść — odpowiedział z zadumą. — Opowieść o pierścieniach, w których Gromowładny zaklął cząstkę swej mocy. Kiedyś podarował je braciom, którzy rozeszli się po świecie. Jeden z nich przekazywany jest w moim rodzie od niepamiętnych czasów.

— Rozumiesz coś z tego, Ritigernie? — spytał z powagą Alamund.

— Nie — pokręcił głową komes. — Ojciec dał mi ten pierścień przed śmiercią. Nie chciał powiedzieć, skąd go ma, ale był dobrym chrześcijaninem i nie wierzył w żadnych Tunarów.

— Zapytam raz jeszcze — król spojrzał badawczo na Racibora. — Te dwa pierścienie. To dobrze czy źle?

— Myślę… — zaczął powoli wojewoda — że to początek wspaniałej przyjaźni — dokończył z serdecznym uśmiechem.

Sala wybuchła wesołymi okrzykami.

— Ritigernie… — odezwał się poważnie Alamund, przekrzykując hałas. — Uważam, że powinieneś dotrzymać naszym gościom towarzystwa w czasie uczty.

Komes kiwnął głową i zachęcającym gestem zaprosił cudzoziemców do stołu.

*

Trzaskający na palenisku ogień słabo oświetlał niewielką, obwieszoną suchymi ziołami grotę. Pod ścianą, otoczona kagankami, stała ubrana w szaty mała drewniana rzeźba, niezgrabnie przedstawiająca kobietę o trzech twarzach. Na środku pomieszczenia coś bulgotało w kociołku, wydzielając intensywny zapach. Pochylona nad nim niska kobieta w szarej sukni odgarnęła z czoła siwiejące włosy i sięgnęła po jakieś suche liście. Miała poważną twarz o ostrych rysach i ciemnych, uważnych oczach. W młodości mogła być ładną dziewczyną, teraz jej twarz szpeciły stare blizny po oparzeniach. Co pewien czas rzucała krótkie, badawcze spojrzenia na stojącą z zaciśniętymi ustami Wandę. Przypominała trochę wyrośniętego krogulca sprawdzającego, czy ma do czynienia z wróblem czy pustułką.

— Głowa mi pęka od tych biesiad — mruknęła, wskazując łyżką róg jaskini, skąd którymś z podziemnych kominów dochodziły przytłumione odgłosy uczty. — Chyba kiedyś naślę na nich jakiegoś potwora — mrugnęła do królewny i wróciła do mieszania w kociołku.

— Czemu ja ci zaufałam, wiedźmo?!21 — wybuchła w końcu Wanda.

— Komes Ritigern do nas zjechał? — uśmiechnęła się domyślnie kobieta.

— Nie do nas, tylko do ojca! Do swojego kraka!

Kobieta przestała mieszać w kociołku i spojrzała poważnie na Wandę.

— Bogini czasem spełnia nasze życzenia, ale nie odmienia losu. Dlatego powinnyśmy bardzo uważać, czego sobie życzymy.

— Spełnia? — Dziewczyna potrząsnęła głową. — To dlaczego go tutaj nie ma, czarownico?!

— „Wiedząca” brzmi jednak odrobinę uprzejmiej, nie sądzisz, moja droga? — odparła nieco protekcjonalnie kobieta. — A co do pytania… Urok zadziałał, za resztę nie możesz mnie winić — wzruszyła ramionami. — Poza tym — zmrużyła oczy — widzi mi się, że wam niepotrzebne były żadne zaklęcia.

— To dlaczego ukrywa się gdzieś za górami i lasami z tą swoją Amalfridą?! — spytała ze złością Wanda.

— Może właśnie dlatego — odparła spokojnie wiedząca, dorzucając coś do wywaru. — Życie nie jest takie proste, nie wszystko da się załatwić czarami. Zresztą, powiedz mi, Wando, co ty w nim widzisz? Gładki, bo gładki, nie przeczę…

— Nie śmierdzi zeszłorocznym piwem, nie trzyma wszy w skudlonej brodzie, nie uważa, że świat kończy się za horyzontem, a nawet, o bogowie, zna obce języki — odparła zirytowanym głosem dziewczyna, biorąc się pod boki. — Do tego bywa dowcipny i uprzejmy.

— Pamiętaj, moja droga, że to człowiek z przeklętego plemienia. — Kobieta zamieszała wywar w drugą stronę.

— Tak jak i ja, Ingomaro!

— To prawda. — Wiedząca uniosła głowę znad kociołka i zlustrowała Wandę od stop do głów. — Lecz może bogowie będą dla ciebie łaskawi przez wzgląd na twoją matkę. Nie wiem, ale nad tamtymi wisi zły los.

Wanda wzruszyła ramionami. Zakręciło jej się w głowie od unoszących się w jaskini oparów. Oparła się ręką o ścianę i przysiadła na stojącej z boku krzywej ławie. Po chwili zerwała się jednak.

— Spraw, by tu został, Ingomaro! Wiem, że potrafisz!

Z ciemnego kąta jaskini rozległ się cichy szyderczy śmiech. Wanda drgnęła przestraszona. Z cienia wysunęła się szczupła postać w brunatnym płaszczu z kapturem. Wciąż się śmiejąc, zrzuciła kaptur, ukazując młodą, ale bardzo bladą twarz, okoloną smoliście czarną brodą.

— By został, by został — zanucił dźwięcznym jak metal głosem. — A nie wolisz, księżniczko, przystojnego Stainhulma? Stainhulma, który zna cały podziemny świat, zna język żelaza i złota? — popatrzył na nią wielkimi, czarnymi jak węgle oczami.

— Kto to?!

— Stainhulm, dwergar22 — westchnęła z dezaprobatą Ingomara. — Bywa miły, ale ma wyjątkowo drażniący zwyczaj pojawiania się bez zaproszenia.

— Stainhulm nie potrzebuje zaproszenia we własnym domu — roześmiał się.

— Czy on musi tu być? — spytała z irytacją Wanda, ignorując dwergara.

— Zostaw nas, Stainhulmie — zwróciła się do niego Ingomara. — Proszę — dodała z naciskiem.

— Stainhulm ma też zręczne dłonie i duże przyrodzenie — wyszczerzył ostre zęby.

— Ona nie jest dla ciebie. Idź już albo będziesz sobie warzył piwo z żelaza i złota — pogroziła mu łyżką.

— Zazdrośnica — zaśmiał się dwergar, ale cofnął się w cień i zniknął za skalnym załomem, a może w samej skale.

— Przepraszam cię — westchnęła Ingomara.

— Sprawisz, by Ritigern został?

— Nie wszystko da się załatwić czarami — powtórzyła z naciskiem kobieta. — A nawet gdyby. Chciałabyś go tu mieć spętanego, otumanionego?

Wanda bez słowa pokręciła głową.

*

Wyżej, na wzgórzu uczta trwała w najlepsze. Gdy biesiadnicy znaleźli się w końcu w odpowiednim nastroju — już podchmieleni, a jeszcze nieskorzy do bójek — służba uprzątnęła naczynia z jednego ze stołów na środku sali. Kiedy wdrapał się na niego Rikard Burgund, wokół rozległy się okrzyki, a za moment cała sala zadrżała od wybijanego o stoły aplauzu. Pieśniarz skłonił się w stronę króla, następnie w stronę reszty sali, po czym odrzucił spadające na oczy loki, przybrał poważny wyraz twarzy i uniósł rękę. Goście uciszyli się wpatrzeni w artystę.

— „Odejście Silingów”! — oznajmił doniosłym głosem.

Przez salę przeszedł pomruk, ale po chwili znów ustąpił miejsca okrzykom zachęty.

— Trzeba mieć tupet! — z niedowierzaniem pokręcił głową Ritigern.

Spojrzał na Alamunda, ale ten bez zmrużenia oka przyzwalająco kiwnął dłonią. Pieśniarz mocnym głosem rozpoczął deklamację:

Silingio ma słodka, Silingio jak wino,

Tęsknię tu za tobą tak jak za dziewczyną,

Której niby klątwą królów nie zobaczę,

Poszedłem po lepszą, potem za tą płaczę.

Wy, którzy widzicie wszystko na tym świecie,

Panowie potężni, panie niczym kwiecie,

Na szczytach gór naszych, na zwyczajnej strudze

Pozwólcie powiedzieć pieśń tę swemu słudze

O dworze dorodnym w dopływie Odery,

Cichych się wsi cięgiem ciągnęły szpalery,

O kraju królewskim kraka Fredebala

Dziś pustym, ponurym — Pani Łąk tak chciała.

Rikard zrobił pauzę, którą zaraz wypełniły brawa i okrzyki zachęty. Wojewoda Racibor nachylił się do Ritigerna.

— Boję się, że nie zrozumiem wszystkich słów. Czy mógłbyś mi powiedzieć, o czym mówi ta pieśń, przyjacielu?

— Hmm… — komes przez moment skubał brodę. — To nasza historia. Może być dla was trochę zawiła, ale spróbuję — wziął głęboki oddech. — To było dawno, dawno temu, kiedy naszym wysokim królem był Fredebal, pan dumny i szczodry — zaczął szeptem, wsłuchując się co chwila w słowa pieśniarza. — Pewnego dnia, gdy jego żona urodziła córkę, postanowił wydać wielką ucztę. Zaprosił na nią wszystkich naszych dwunastu królów oraz władców Burgundów i Swebów, a także królową Gotów z Osterthalu23. A pewnie znalazłoby się też wielu niższych rangą gości z innych plemion. Każdy z nich zjechał z wielką świtą i przez siedem dni i nocy polowali, urządzali zawody i ucztowali. Wandalowie, Burgundowie, Swebowie i Goci. Niespodziewanie siódmego dnia zjawił się nieproszony Godigisel, król Asdingów, z synami. Równie śmiały i rozumny, co porywczy i bezbożny.

— Spotkałem Gotów, słyszałem coś o Burgundach i Swebach — przerwał cicho Racibor. — Ale kto to są ci Asdingowie?

— To było jedno z naszych plemion. Wieki temu wywędrowali na południe, za góry, a potem jeszcze dalej. Czasem bili się z Rzymianami, czasem za Rzymian, a w końcu niektórzy z nich przyjęli chrzest. Ale nie stracili kontaktu z pobratymcami tutaj, w Starym Kraju.

— Aha, chyba rozumiem — pokiwał głową Racibor.

— Godigisel, król Asdingów — podjął dalej Ritigern — przywiódł również ze sobą wodza Alanów24, którzy byli wówczas silnym ludem i wspaniałymi jeźdźcami. To dzięki nim nasza pancerna konnica siała kiedyś postrach wśród Rzymian — wyjaśnił wojewodzie.

— Tak, znam Alanów — szepnął Racibor. — Spotkałem ich kiedyś na wschodzie.

— To musiał być jakiś inny ich odłam — odszepnął Ritigern. — Tak czy inaczej, Asdingowie i Alanowie przybyli zbrojnie jak na wojnę i tak też wkroczyli do hali, gdzie ucztowali nasi królowie. Mimo to Fredebal powitał ich uprzejmie, proponując ich wodzom miejsce przy stole. Ci jednak odrzekli, że nie będą spokojnie ucztować, gdy ze wschodu nadciąga wielka wojna, a na zachodzie czekają wielkie bogactwa. Na przemian straszyli zgromadzonych dzikimi jeźdźcami, diabłami na koniach i mamili łatwym łupem. „Za nami ciągnie krew, niewola i śmierć”, wołał Godigisel. „Przed nami czekają wielkie czyny i wielkie bogactwa! Ale nie dostaniemy ich za darmo”, wołał. „Czeka nas długi znój. Zostawmy te nędzne chaty! Zostawmy słabych, co wolą marny dach nad głową! Zostawmy tchórzy, co wolą niewolniczy los! Zabierzmy za to nasze miecze, by wyrąbać sobie żyzną ziemię, złoto i nieśmiertelną sławę! Będziemy panami świata i nie damy go sobie odebrać innym plemionom!”

— Podoba mi się ten wasz Godigisel — uśmiechnął się Racibor.

— Źle skończył — odpowiedział, również z uśmiechem, Ritigern. — Ale tak wtedy przemawiał, a wśród królów i ich drużyn, wśród włościan i wśród sług zapanowało poruszenie. Ten i ów, podochocony miodem, już krzyczał, by wyruszać choćby skoro świt. Lecz wtedy podniósł się stary Tolkren, sędzia i kapłan z samej Świętej Góry. Oznajmił, że bogowie zabraniają im opuszczać ten kraj. Kraj, który im przeznaczyli. „Nie ulegajcie szaleństwu Godigisela, jego pustym obietnicom i groźbom bez pokrycia”, przemówił Tolkren. „Bogowie mówią »Nie odchodźcie!«. Idziecie w złą godzinę, w drogę, na której czeka was wiele bólu. A Ansowie zamkną swoje uszy na wasze wołania”. Tak rzekł, a w hali zapanowała cisza. Ale wtedy w sprawę wmieszał się ognistowłosy Loge — demon ognia, kuglarz i oszust. Przybrał postać Gezeryka, bękarta Godigisela, spoiwszy go uprzednio miodem. Tak też wystąpił przed wszystkich, choć Gezeryk był jeszcze dzieckiem prawie, i tak przemówił: „Starzy bogowie mamią was i straszą, bo się boją. Wiedzą, że tam, gdzie zmierzamy, panuje nowy Bóg, potężniejszy od wszystkich. Jeśli Ansowie nie chcą iść z nami, zapomnijcie o nich. Nowy Bóg wskaże nam drogę!”. A potem rzucił im wszystkim wyzwanie. Jeśli z pomocą swojego Boga pokona ich na ziemi, w powietrzu, w ogniu i w wodzie, wtedy porzucą ten kraj i ruszą z Asdingami na zachód. Jeśli przegra, Asdingowie pozostaną tu, jako niewolni.

— Dobry zakład — pokiwał głową Racibor. — Przyjęli?

— Tak. Królowie przystali na tę propozycję i dali swoje słowo. Wybrali spośród swoich ludzi czterech najtęższych mężów, po jednym z każdego ludu, by stanęli z fałszywym Gezerykiem do zawodów. Dzięki swoim oszustwom i czarom Loge-Gezeryk wygrał i bieg dokoła góry, i rzut oszczepem, i skok przez płonące drwa, i nawet pojedynek na picie piwa z Gotem. Śmiał się potem głośno z dowcipu zrobionego bogom. Królom zaś nie pozostało nic innego, jak dotrzymać danego słowa. Tylko królowa Gotów oznajmiła, że skoro i tak, czy to odchodząc, czy łamiąc przysięgę, ściągnie na siebie gniew bogów, woli oszczędzić swojemu ludowi tułaczki. Pozostali rozesłali wici, by wezwać swoich ludzi na wędrówkę na koniec świata. Podobno niektórzy uczynili to bez żalu, bo i w nich odezwał się zew Zachodu.

— No i dobrze — szepnął Racibor. — O tych, co zostali, pewnie nikt nie śpiewa u was pieśni.

— Tak, ale wtedy stary Tolkren rzucił na nich straszną klątwę. Tych, którzy odejdą, bogowie zawsze będą ścigać swoim gniewem. To, co zasieją, zniszczą burze, to, co wyhodują, zabierze zaraza, to, co zbudują, runie w gruzy. „Wylejecie rzekę łez i rzekę krwi. Gniew Ansów będzie was ścigał po krańce świata. Idziecie na wieczną tułaczkę, a wszystko, co zdobędziecie, obróci się w pył!”25. Jednak oni przypasali miecze, załadowali wozy, zabrali rodziny i opuścili swoje domy. Kto żyw, ciągnął na zachód. A gdy już zebrali wielką siłę, ruszyli dalej, na podbój świata. Plemiona Wandalów, Swebów, plemiona Burgundów, Alanowie. A reszta to już inna opowieść. — Ritigern zamilkł razem z pieśniarzem.

Salę znów wypełnił aplauz. Komes pociągnął głęboki łyk z pucharu.

— To wszystko, w pewnym skrócie i bez tych wszystkich stylistycznych ornamentów. Dobrze, że są weseli i pijani. Inaczej niektórym mogłoby się to bardzo nie spodobać.

— Dlaczego? — zdziwił się Racibor. — Ten pieśniarz to wielki mistrz!

— To delikatny temat na dworze Alamunda, gdzie pewnie połowa ludzi na tej sali ma w żyłach asdińską krew. A i gadanie o starych klątwach nigdy nie jest na czasie.

— Nie znam się, przyjacielu, na waszej polityce, ale ta opowieść robi wrażenie — uśmiechnął się wojewoda.

— Owszem, ładne, ale nieprawdziwe — skrzywił się Ritigern.

— Jak to? — nie zrozumiał Racibor.

— W ogólnym zarysie, owszem, się zgadza. Ale… — pokręcił głową komes — nazwałbym to raczej luźną interpretacją faktów i anachronicznym zlepkiem wydarzeń z wielu lat.

Racibor spojrzał na siedzącego obok tłumacza, który przez chwilę milczał z otwartymi ustami. W końcu powiedział coś krótko do wojewody. Wened się uśmiechnął.

— Nie znam tak dobrze waszego języka ani nie rozumiem wszystkich słów — odparł — ale wystarczy popatrzeć na tego pieśniarza, by wiedzieć, że to musi być prawda. Tu chodzi o sens i o pamięć, nie o kolejność bitew. Jeśli było inaczej, musiałbyś wyjść tam na stół i opowiedzieć im swoją wersję — roześmiał się wojewoda. — Tylko kogo byś porwał swoją prawdziwą mową jak ten pieśniarz swoimi wierszami?

— Cóż… — wzruszył ramionami Ritigern. — Być może.

— Ale co było dalej? Co z klątwą bogów?

— Klątwa czy nie, nieszczęście szybko dosięgło wszystkich królów, a w końcu również ich ludy. Król Asdingów, Godigisel, nigdy nie ujrzał Zachodu. Zginął, gdy starli się z Frankami na skutej lodem rzece u wrót jeszcze potężniejszego niż dziś Cesarstwa. Burgundowie przestraszyli się i pozostali nad Renem, jednak i ich wkrótce dosięgnął zły los, ale to już zupełnie inna historia. Reszta uparcie podążała dalej. I choć z początku zdawało się sprzyjać im szczęście, wielu zginęło spośród tych, którzy ruszyli z tej ziemi. Nasz król Fredebal niedługo padł ofiarą zdrady Wizygotów i Rzymian, którzy rozbili też w puch potęgę Alanów. Wszystkich wciąż prześladowali dawni i nowi wrogowie, targały nimi bratobójcze walki. W końcu, po latach cierpień, tych, co ocaleli, Gezeryk z Asdingów powiódł dalej, na kraj świata. Tam, jak obiecywał jego ojciec, w końcu zdobyli ziemię, złoto i sławę — w dalekiej Afryce. A dziś nie został z tego kamień na kamieniu. I nawet tutaj Osterthal w końcu spłonęło i spłynęło gocką krwią. Jeśli to był gniew bogów, to widać nie znają miary. — Ritigern westchnął i pokiwał głową. — Cóż… — nie dokończył, słysząc Rikarda Burgunda tłumaczącego właśnie coś Ariarykowi.

— Tak, książę. „Odejście Silingów” to niewątpliwie dzieło mojego życia. Teraz pracuję nad czymś skromniejszym. Coś o upadku Nyblungów. Dużo złota, krwi, zdrady i morderstw. Może jakiś smok? Rozumiesz, książę, coś dla mniej wyrobionej publiczności.

Ritigern wzrokiem wskazał Raciborowi pieśniarza, pokręcił głową i kazał przechodzącemu słudze zostawić jeden pełny dzban na stole.

Gdy opadły już trochę emocje po występie pieśniarza, Alamund dał znak, że chce mówić. Sala uciszyła się powoli, podczas gdy król cierpliwie czekał, aż wszystkie oczy zwrócone będą w jego stronę.

— Goście i przyjaciele! — zaczął mocnym głosem, nie wstając. — Jak doskonale wiecie, dawne urazy, tak barwnie przedstawione przez Rikarda, poszły w zapomnienie. Oddajemy dziś bogom należną im cześć i przestrzegamy starych praw.

Ritigern chrząknął cicho, tak jednak, by nikt nie zwrócił na to specjalnej uwagi.

— Jedno z nich — ciągnął krak — nakazuje zapewnić naszym gościom jak najlepszą opiekę. Goście w domu — bogowie w domu — skinął głową w stronę wojewody Racibora i jego ludzi. — Dlatego mam dla was na dzisiejszy wieczór jeszcze jedną, specjalną rozrywkę — przerwał na moment, by spojrzeć po wyczekujących twarzach. — Jak niektórzy z was już słyszeli, schwytano niedawno zbiegłych niewolników, którzy podnieśli rękę na swego właściciela. Kazałem ich tu sprowadzić — zrobił krótką pauzę. — Zapraszam was na dziedziniec na podwójny bieg z patrochami! — dokończył z uśmiechem.

Po sali przebiegł najpierw szmer podnieconych głosów, który przeszedł w zgiełk podekscytowanych okrzyków. Sigeryk nachylił się do siedzącego obok Wulfreda.

— Co to jest bieg z patrochami?

— Sam zobaczysz — mruknął bez entuzjazmu Wulfred. — Czasem prawo nie sięga wszędzie, gdzie by mogło. Wiadomo, co zrobić ze skrytobójcą — spalić dom i ścigać go jak zwierzę, którym się stał. Wiadomo, co zrobić ze świętokradcą — oślepić, wytrzebić, obciąć nos, uszy, język i utopić w bagnie. Ale jak ukarać drabinę, która złamała się pod gospodarzem tak, że ten skręcił kark? W jaki sposób dokonać sprawiedliwej zemsty na koniu, który zabił swojego jeźdźca? Albo, jak w tym przypadku, co zrobić z niewolnikiem, który podniósł rękę na swojego pana? Prawo nie zajmuje się sprzętem gospodarskim26, ale ludzka pomysłowość nie zna granic. Chodźmy — podniósł się, choć bez większego zapału.

Alamund wyszedł już, podtrzymywany dyskretnie przez dwóch rosłych strażników, a za nim wyszli też Wenedowie i najważniejsi goście, reszta ucztujących zaś tłoczyła się przy drzwiach. Sigeryk spostrzegł, że Ritigern nie ruszył się od stołu, siedząc z zamyśloną miną nad pełnym kielichem. Popatrzył pytająco na ojca, ten jednak wzruszył tylko ramionami, więc chłopak podążył za wszystkimi.

Na zewnątrz było już ciemno i chłodno, niebo przykrywała warstwa chmur, ale otwartą przestrzeń przed otaczającym dwór ostrokołem oświetlały jasno pochodnie, przywiązane do wbitych w ziemię tyczek. Utworzony w ten sposób prostokąt, długi na jakieś dwadzieścia parę kroków, a szeroki na niecałe dziesięć, otoczyli podekscytowani biesiadnicy, do których dołączyli też licznie wahwelberscy służebni. Król w towarzystwie Wenedów i możnych zasiadł na jednej z ław ustawionych tuż obok oświetlonego placu, w połowie jego długości. Gdy już większość widzów zajęła swoje miejsca, Alamund kazał przyprowadzić obu schwytanych niewolników.

Więźniowie szli boso, w samych tylko podartych spodniach. Ręce mieli ściśnięte za plecami między połówkami długich belek, w których wycięto po dwa otwory i zbito na powrót w kleszcze drewnianymi klinami. Podobnie pędzono czasem jeńców wojennych lub niewolników na sprzedaż, lecz tamci mieli ręce skuwane z przodu po dwóch, trzech obok siebie i pęta na szyi. Tych dwóch mogło iść samodzielnie, o żadnym szybszym biegu nie było jednak mowy, a każdy upadek musiałby skończyć się z twarzą w ziemi. Niewolnicy byli wychudli, lecz nie zagłodzeni, na ich ciałach widniały stare blizny i liczne świeże siniaki. Byli brudni i zarośnięci, ale nie starzy, raczej w sile wieku. Wyższy szedł z opuszczoną głową, rzucając dokoła ukradkowe, pełne strachu spojrzenia. Niższy, z wielką opuchlizną pod jednym okiem, trzymał się prosto, na ile pozwalała mu kłoda za plecami, wydawał się jednak nieobecny, skupiony w sobie. Gwar wśród zebranych wzmógł się jeszcze bardziej i każdy wyciągał szyję, by przyjrzeć się prowadzonym więźniom. Zaczęły się pierwsze zakłady.

— A ty którego obstawiasz, Alamundzie? — zagadnął gospodarza wojewoda.

— Nie obstawiam żadnego, Raciborze — uśmiechnął się krak. — Pozostawiam to moim ludziom.

— Zakłady to u was rozrywka niegodna króla? — zainteresował się Racibor. — W tej pieśni było inaczej.

— Nie, przyjacielu. Jednak, jak słyszałeś w pieśni, królowie powinni ostrożnie postępować z losem. Porażka jednego człowieka pozostaje złą wróżbą jednego człowieka. Porażka króla jest złą wróżbą dla całego ludu — wyjaśnił krak. — Czy u was jest inaczej? — spojrzał badawczo na wojewodę.

— Nie, Alamundzie — odparł pogodnie Racibor. — Ale u nas ludzie powierzają komuś władzę, bo wierzą w jego szczęście i nie obawiają się powierzać mu również swojego szczęścia przy każdej okazji. Ja obstawiam tego niższego — wskazał na jednego z niewolników.

— Dobrze, Raciborze — uśmiechnął się wyrozumiale Alamund. — Jesteś moim gościem, więc jako gospodarz będę towarzyszył ci w tym zakładzie, lecz żeby nie było między nami przegranych i wygranych, obstawię tego samego. Co ty na to?

— Niech tak będzie, Alamundzie — roześmiał się wojewoda. — Wspólnie założymy się z losem.

Uścisnęli sobie dłonie i krak dał znak, że można rozpoczynać. Sigeryk spostrzegł w mroku pod jedną z chałup stojący pieniek, wycofał się więc z tłoku i stanął z tyłu, za to z doskonałym widokiem.

Więźniów ustawiono przed dwoma wbitymi w ziemię kołkami, jakby na początku trasy wyścigu. Po drugiej stronie placu, niby u mety, jeden ze strażników wbił w ziemię nagi miecz. W tym samym momencie biesiadnicy stojący w pobliżu niewolników zaczęli odsuwać się pospiesznie na boki, niedaleko bowiem rozległo się głośne ujadanie psów i po chwili na plac wszedł przysadzisty mężczyzna, prawie ciągnięty przez dwa wielkie, toczące pianę z pyska brytany o przekrwionych oczach. Trzymał je jednak mocno na grubym sznurze i gdy tylko któryś spróbował szarpnąć się z wyszczerzonymi kłami w stronę publiczności, zaraz zdzielił go ściskaną w drugiej ręce pochodnią, aż zwierzę przysiadło ze skowytem. Zatrzymał się nieco ponad długość sznura od obu niewolników, gdy tymczasem czterech silnych mężczyzn złapało krępujące więźniów belki, po dwóch na każdego więźnia, czterech innych chwyciło ich za nogi. Rozległy się zachęcające okrzyki widzów i na plac wyszło dwóch starszych mężczyzn, którzy wcześniej siedzieli na uczcie w gronie prawomówców i wiedzących. Teraz przebrani byli w proste, czarne szaty. Skłonili się przed Alamundem, król przyzwalająco skinął głową, a okrzyki widowni zamieniły się w krótki aplauz, lecz zaraz ucichły, gdy obaj mężczyźni podwinęli rękawy, wyciągnęli długie noże i unieśli je, jakby w darze, w stronę nieba. Stojący na pieńku Sigeryk podparł się ręką o ścianę i odruchowo wspiął się na palce, żeby mieć jeszcze lepszy widok.

Mężczyźni opuścili noże i podeszli do unieruchomionych niewolników. Wyższy z więźniów drżał cały i widać było spływające po nim, mimo chłodu, krople potu. Drugi, wciąż jakby nieobecny, patrzył gdzieś daleko przed siebie z pozbawioną wyrazu twarzą. Zapadła cisza przerywana tylko wściekłym warczeniem trzymanych na napiętym sznurze wielkich psów. Mężczyźni z nożami wymienili spojrzenia i naraz, jak na komendę, wbili ostrza w brzuchy więźniów. Wyższy niewolnik krzyknął przeraźliwie i szarpnął się, niższy jęknął głucho i jakby spróbował się skulić, jednak obu trzymały silne ręce. W blasku pochodni widać było wyraźnie, że noże weszły płytko, na wysokości pępka. Obaj oprawcy wolnym, wydawałoby się, ostrożnym ruchem pociągnęli ostrza, wykonując krótkie cięcie. Pociekła krew i krzyk skazańca przeszedł w płaczliwe zawodzenie, drugi zaś wydał z siebie zduszony charkot.

— Zapomniałem cię uprzedzić, Raciborze — uśmiechnął się król. — W tej grze nie ma wygranych. Obstawiamy raczej, kto w lepszym stylu przegra. Chcesz się wycofać z naszego zakładu?

— Jak to w życiu, Alamundzie — roześmiał się wojewoda. — Nie wycofuję się. Losy już toczą się po stole. A ty?

— Wobec tego mnie też nie wypada — westchnął z uśmiechem krak. — Gramy dalej.

Tymczasem obaj oprawcy odrzucili skrwawione noże i — ku zgrozie Sigeryka — wsadzili dłonie prosto w otwarte rany. Bolesne wycie poniosło się nad całą okolicą, a przez zgromadzenie przeszedł pomruk podnieconych głosów. Sigeryk patrzył z rozszerzonymi oczami, jak mężczyźni w czarnych szatach zaczynają gołymi rękami wywlekać z jęczących, krzyczących niewolników ich wnętrzności. Ostrożnie, metr po metrze, wyciągali żywe, parujące jelita, które spływały na ziemię kolejnymi splotami jak wielkie, wijące się, oślizgłe glisty. Z ust wyższego niewolnika popłynęła krew, prawdopodobnie przegryzł sobie język. Gdy w końcu spływające krwią brzuchy niewolników zapadły się w sobie, a u ich stóp znalazły się kupki splątanych wnętrzności, oprawcy znów podnieśli zakrwawione noże. Skazańcy zwisali w drewnianych okowach, wykręcając sobie przy tym ręce, i jęczeli cicho. Własne jelita zwisały im z rozciętych brzuchów jak podwójne pępowiny. Mężczyźni z nożami złapali po jednej z nich w krótkie pętle, jak łapie się przecinany sznur, i szybkim ruchem ostrza odcięli koniec każdego jelita od reszty. Niewolnicy drgnęli i kolejny okrzyk bólu zaświdrował zastygłemu w bezruchu Sigerykowi w uszach. Z rozciętych wnętrzności popłynęła biało-czerwona maź, a trzymający skazańców mężczyźni odwrócili głowy, marszcząc nosy, jednak niezrażeni oprawcy sprawnie przywiązali końce jelit do wbitych w grunt kołków. Następnie pokaleczonych niewolników rozkuto i pozwolono im opaść na ziemię.

Przez chwilę leżeli w bezruchu, umazani potem i własną krwią, wstrząsani tylko krótkimi dreszczami, ale zaraz skoczyły w ich stronę z wściekłym ujadaniem poszczute psy. Trzymający je na sznurze mężczyzna szarpnął, nim oślinione zęby dosięgły skazańców, to wystarczyło jednak, by ci drgnęli i odsunęli się nieporadnie w pierwotnym odruchu ucieczki. Zgromadzeni zaczęli krzyczeć, dopingując w niewybrednych słowach tego, na którego akurat postawili w tych krwawych zakładach. Niższy z niewolników potoczył przekrwionymi oczami po zebranych, jakby dopiero teraz zauważył ich obecność. Spojrzał na tkwiący w ziemi po drugiej stronie placu miecz i zaczął powoli czołgać się w jego stronę, wlokąc za sobą krwisty sznur własnych wnętrzności. Jednak drugi ze skazańców usiadł tylko i płacząc, zaczął z bezmyślnym wzrokiem pakować je sobie z powrotem do brzucha. Dokoła rozległo się niezadowolone buczenie i znów skoczyły ku niemu rozwścieczone zgiełkiem i zapachem świeżej krwi psy. Tym razem udało im się ugryźć parę razy, nim niewolnik z obłędem w oczach ruszył po ziemi za towarzyszem kaźni. Okrzyki otaczających plac ludzi wzmogły się jeszcze, mieszając się ze szczekaniem rozwścieczonych brytanów.

— Skąd są ci niewolnicy? — spytał Racibor, przyglądając im się z zainteresowaniem.

— Nie pamiętam, zdaje się jacyś Estiowie znad morza — odparł Alamund, nie odrywając wzroku od widowiska. — Tych, za których nie będzie okupu, należałoby kastrować, ale za mało ich wtedy przeżywa. A jak u was radzicie sobie z krnąbrnymi niewolnymi?

— Nie mamy takich problemów — uśmiechnął się wojewoda. — Jesteśmy ubogimi ludźmi i wolny wojownik nie żyje wiele lepiej od swojego niewolnika. Poza tym niewolny to jeszcze jedna gęba do wyżywienia, a pożytek na wojnie z niego żaden. Dlatego pozwalamy im odejść, gdy odpracują swoją cenę, lub zostać jednymi z nas, co większość wybiera.

— Ciekawe… Cóż, co kraj, to obyczaj — pokiwał głową Alamund.

Niewolnicy pełzli powoli, metr za metrem, ciągnąc za sobą długie krwawe sznury, z tyłu za nimi szarpały się zaślinione psy, odganiane pochodnią od świeżych wnętrzności, a kibice darli się coraz głośniej. W pewnym momencie, gdy pierwszy ze skazańców był już jakieś kilkanaście kroków od początku wędrówki, żywa lina łącząca go z kołkiem rozwinęła się do końca i napięła. Niewolnik zacharczał i opadł na ziemię. Ktoś z boku cisnął w jego stronę kamień, potem kolejny. Jeden z nich trafił go w ramię. Skazaniec uniósł się raz jeszcze, szarpnął i zwalił się znów na ziemię, rzeżąc, a z ust pociekła mu krew. Poganiacz psów przypuścił je bliżej, pozwolił szarpnąć raz i drugi za nogę leżącego, ten jednak pozostał w bezruchu. Część widzów zaczęła gwizdać, inni jednak dalej dopingowali drugiego skazańca.

— Czy komuś udało się go dosięgnąć? — Racibor wskazał wzrokiem tkwiący w ziemi miecz.

— Nie, to niemożliwe — uśmiechnął się Alamund. — To także jest częścią kary. Ale czasem ta złudna nadzieja jest też potrzebna, by biegli. Bywa, że psy nie wystarczą.

Wojewoda pokiwał ze zrozumieniem głową. Tymczasem drugi ze skazańców dopełzł już na wysokość leżącego towarzysza i czołgał się dalej, lecz i jego krwawiąca uwięź zbliżała się do końca. Zdołał jednak przesunąć się jeszcze prawie metr dalej, nim padł z jękiem na napiętym jak postronek jelicie. Podnieceni widzowie westchnęli zawiedzeni, po czym ochoczo przystąpili do rozliczania zawartych zakładów. Noże, pierścienie i brosze zaczęły zmieniać właścicieli.

— Sam widzisz, Raciborze — pokiwał głową Alamund. — Liczyłem na lepszą wróżbę.

Jednak nim wojewoda zdążył odpowiedzieć, niższy z niewolników, który pozostał w tyle, drgnął i z wysiłkiem dźwignął się na kolana. Zebrani ucichli. Skazaniec klęczał, a z ust i rany na brzuchu spływała mu krew. Powoli uniósł głowę i utkwił wzrok w Alamundzie i otaczających go możnych. Drżącymi rękami chwycił swoje rozpięte na kilku metrach jelito i krzywiąc się z bólu, uniósł je na wysokość twarzy. Stojący z tyłu Sigeryk mało nie zleciał z pniaka, na którym stał, gdy niewolnik zacisnął zęby na własnych wnętrznościach i szarpnął jak wilczyca odgryzająca pępowinę. Oniemiali ludzie patrzyli, jak skazaniec szarpie i gryzie, jak rwie własne wnętrzności, by w końcu zerwać się z uwięzi na podobieństwo odrzucającej ogon jaszczurki. Krew z żółcią i treścią żołądka popłynęła z wiszącego strzępu jelita, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. Niewolnik nie zdołał wstać, ale wbił się palcami w ziemię i drapiąc, kopiąc, popełzł dalej w ciszy przerywanej tylko warczeniem psów, które jednak nie ośmieliły się szczekać, jakby też wyczuwając, że dzieje się coś niezwykłego. Sigeryk stał, jak większość zebranych, z otwartymi ustami, śledząc kurczowe ruchy skazańca. Krok dalej, kolejny — niewolnik minął skulonego w rozpoczynającej się dopiero agonii, rzężącego cicho towarzysza. Pięć kroków, cztery, trzy — coraz bliżej błyszczącego w świetle pochodni miecza. Jeszcze tylko dwa, jeszcze jeden… Niewolnik sięgnął, złapał za ostrze i szarpnął z wysiłkiem, kalecząc sobie dłoń. Miecz potoczył się na ziemię tuż przed nim. Skazaniec dźwignął się kolejny raz na kolana, chyba już tylko resztką woli, i chwycił oburącz za broń. Uniósł głowę gdzieś w stronę ciemnego nieba i zastygł na chwilę, a potem zaskakująco szybkim ruchem podniósł broń i krótkim, mocnym cięciem rozpłatał sobie gardło. Trysnęła krew, skazaniec znieruchomiał na moment, po czym zwalił się twarzą w ziemię. Minęło parę uderzeń serca, nim zgromadzenie zafalowało zgiełkiem podnieconych okrzyków.

— Wspaniałe widowisko! — ocenił z niekłamanym podziwem Racibor. — Dziękuję ci, Alamundzie. Jeśli kiedyś będę mógł odwdzięczyć się gościną, pokażę ci tańczące niedźwiedzie, ale to nic przy tym, co przed chwilą widziałem.

— Tak, ludzie długo będą wspominać ten wyścig — odparł krak z satysfakcją. — Tego jednego każę pogrzebać, zamiast wrzucać do rzeki. Jesteś zadowolony z naszej wróżby, Raciborze?

— A ty, Alamundzie? Nie mogliśmy spodziewać się lepszej — uśmiechnął się wojewoda.

— Tak, przyjacielu — roześmiał się król. — Dwa trupy, ale jakże pięknie. Chodźmy, trzeba to opić.

Gdy już wszyscy wrócili do sali, by zwilżyć wysuszone gardła i głośno komentować niezwykłe wydarzenie, Sigeryk zorientował się w pewnym momencie, że siedzący obok Wulfred gdzieś zniknął, zgiełk dokoła stał się trochę niewyraźny, a świat zaczął się łagodnie rozmywać i falować. Uniósł gwałtownie głowę, która powoli zbliżała się już nosem do stołu, i rozejrzał się po sali. Zabawa trwała w najlepsze. Pito, jedzono, rozmawiano, śpiewano, podszczypywano służące. Chłopak zaczął zerkać w stronę ostatniego stołu, gdzie zauważył parę twarzy w swoim wieku, gdy naraz kątem oka dostrzegł jakiś ruch pod dachem. Uniósł głowę. Coś jakby szczur, a może parę szczurów kręciło się po belce stropu, powłócząc długimi nagimi ogonami. Sigeryk spróbował skupić wzrok, lecz zaraz przetarł oczy, bo szczury zmieniły się w kilka małych rozczochranych stworzeń w burych strojach, które siedziały na belce, wesoło machając nogami i pijąc coś z wielkich drewnianych kubków. Sigeryk zamrugał parę razy, jednak postacie nie znikły. Rozejrzał się dokoła, ale wszyscy byli zajęci zabawą i nikt nie patrzył w tamtą stronę. Ponownie uniósł głowę, akurat by zobaczyć, jak jedno z dziwnych stworzeń wstaje, opuszcza spodnie i cienka struga moczu leje się prosto w stojący poniżej kielich, podczas gdy reszta istot spod dachu śmieje się do rozpuku. Nagle jedna z nich klepnęła sikającego w plecy, ten wychylił się mocno, rozpaczliwie zamachał rękami i, ku wielkiej uciesze towarzyszy, poleciał w dół, prosto w naczynie pod spodem. Rozległ się głośny, nawet w panującym zgiełku, plusk i zawartość pełnego kielicha obryzgała jednego z zajętych rozmową wojowników. Ten błyskawicznie uniósł się, szukając winnego, już podjudzany przez podchmielonych sąsiadów, ale Sigeryk nie patrzył na szykującą się bójkę. Wychylił się, by zobaczyć, co wpadło do naczynia, to jednak było puste. Chłopak jeszcze raz spojrzał w górę. Napotkał tylko obojętny pyszczek drepczącego po belce szczura. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, po czym Sigeryk położył głowę na stole i zasnął. Wkrótce zmęczony król udał się na spoczynek, a resztę nocy, jak zwykle, wypełniło niekrępowane pasami obżarstwo, wspaniała pijatyka i widowiskowe bójki między młodymi osiłkami.

*

Drzwi chaty uchyliły się z cichym skrzypnięciem, wpuszczając do środka niosące się od dworu odgłosy hucznej biesiady. Siedząca przy stole wiedząca Ingomara i dwaj mężczyźni podnieśli głowy. Wulfred szybko zamknął i zaryglował drzwi za sobą. W środku paliło się tylko jedno łuczywo i było chyba dość brudno.

— Już się baliśmy, że zrezygnowałeś, Wulfredzie — uśmiechnął się przyjaźnie pierwszy z mężczyzn, magister officiorum Beomer, który ucztował jeszcze niedawno przy królewskim stole.

Wulfred usiadł na wolnym miejscu.

— Wybaczcie, musiałem znaleźć jakieś towarzystwo dla syna Ritigerna — popatrzył po zebranych.

— Właśnie wyjaśniałam naszemu młodemu przyjacielowi, czemu w tym spotkaniu bierze udział kobieta — Ingomara z lekko kpiącym uśmiechem wskazała głową siedzącego naprzeciw nieznajomego z jasną brodą splecioną w krótki warkocz.

— A co na to ten Ritigern? — obcy spojrzał nieprzychylnie na Wulfreda.

Wydawał się wchodzić dopiero w średnie lata, ale twarz miał surową, a w jego wzroku widać było powagę starszego wieku.

— Zdaje się, że to człowiek Alamunda, tak? — zmarszczył brwi. — Wie, że tu jesteś?

— Khem — chrząknęła znacząco wiedząca. — To właśnie Wulfred Wilimundlaf, nasz człowiek w Marchii Zachodniej, a to Rodulf Abragilaf z posłaniem od Wygnańców — przedstawiła ich sobie.

— Uchodźców — poprawił z krzywym uśmiechem Rodulf. — Nie zostaliśmy wygnani przez prawo, tylko przez Alamunda.

— Tak, Ritigern jest człowiekiem Alamunda, Rodulfie — nie dał zbić się z tropu Wulfred — a ja jestem człowiekiem Ritigerna — zlustrował rozmówcę poważnym wzrokiem. — Ingomara — wskazał wiedzącą — przyjaźni się z Wandą, córką Alamunda, Beomer zaś jest członkiem Rady Alamunda — spojrzał na dostojnika, który kiwnął głową. — Jesteś otoczony ludźmi Alamunda, Rodulfie — uśmiechnął się lekko Wulfred. — Jednak, być może, leżą nam na sercu wspólne sprawy, o których ani Alamund, ani Ritigern nie muszą wiedzieć.

Rodulf skinął głową i wyciągnął dłoń. Podali sobie ręce.

— Pamiętam Abragila Niedźwiedzia — pokiwał głową Wulfred. — Byłem bardzo młody, kiedy odjeżdżał ze swoimi ludźmi ze Skogardu. W roku czarnego słońca27. Jechali na północ z opuszczonymi głowami, gdzieś w mrok, choć było południe.

— Uciekał, chciałeś powiedzieć — uniósł palec Rodulf. — Uciekał przed Alamundem. Nie musimy bawić się w dyplomację, Wulfredzie. Ojciec zmarł pięć lat temu. Teraz przewodzi nam mój stryj, Ansgar.

— Który chciałby wrócić tam, skąd musiał uciec twój ojciec — pokiwała głową Ingomara. — Wystarczy tych pogawędek. Wszyscy wiemy, o co chodzi, a czasu mamy niewiele. Mów, Rodulfie, z czym cię przysyła Ansgar? Czy może raczej powinnam powiedzieć król Ansgar?

— Nie, Ingomaro — skrzywił się Rodulf. — Wybacz mi śmiałość, ale siedzicie tu, w wahwelberskich dziedzinach, jakoby w Królestwie Wandalów, podczas gdy wolne plemiona nie chcą żadnych królów. Byłem w gminach w każdej stronie, gdzie pozostało jeszcze choć trochę naszych ludzi. Byłem u wolnych Silingów i u Helizjów, u Manów i u wszystkich innych28. Wiele sławnych imion, lecz ludzi niewielu, czasem ledwie parę małych gmin zagubionych wśród puszczy. Jedynie Hariów, którzy nas przygarnęli, zostało nad Vaduą nieco więcej, ale i oni nie chcą już żadnych królów. Królowie nas opuścili i niech tak zostanie. Ale do rzeczy. Stryj Ansgar uważa, że to najlepszy, a zarazem ostatni moment, by pozbyć się stąd Alamunda i tych przeklętych Asdingów. Na czym, jak rozumiem, wam również zależy.

— Zależy nam na bardzo różnych rzeczach, Rodulfie — westchnął Wulfred. — Wy chcecie odzyskać swoje ziemie i żeby było jak dawniej. To oczywiście niemożliwe, nikt się nie pali, żeby wam cokolwiek oddawać. Choćby sam Beomer musiałby pewnie przesiedlić połowę swych ludzi — spojrzał na magistra officiorum.

— Ziemi mamy pod dostatkiem, przepędzimy też ludzi Alamunda. Na pewno się dogadamy — uśmiechnął się serdecznie Beomer.

— „Dogadamy”, bo Beomer, jak przypuszczam — Wulfred skinął głową dostojnikowi — widziałby się na miejscu Alamunda, ale przecież nie wystąpi sam przeciw królowi z jego synami oraz Gibamundem i Ritigernem. Lecz Uchodźcy wcale nie muszą go poprzeć, bo Ansgar, cokolwiek by mówił, na pewno też ma swoje ambicje.

— Nie jestem pazerny, Wulfredzie — rozłożył dłonie Beomer. — Poprzyjcie we właściwym czasie moje prawa do przewodzenia ludowi w dzisiejszej Marchii Północnej i Wschodniej, a hojnie się odwdzięczę. Nie zapomnę też o twojej Świętej Górze, Wulfredzie.

— Obietnice nic nie kosztują, a „moja” Święta Góra leży daleko stąd — wzruszył ramionami Wulfred. — Nam, wiedzącym — zwrócił się do zamyślonej Ingomary — marzą się czasy, kiedy władcy bardziej szanowali bogów i liczyli się z naszym zdaniem, jak podobno nadal jest wśród Uchodźców. Ba, niektórzy z nas może nawet myślą o czasach, gdy to spośród wiedzących wybierano królów, jeśli wierzyć legendom. O tym, rzecz jasna, możemy zapomnieć. Jak widzicie — popatrzył po siedzących — bardziej kruchy i słaby to sojusz niż garnek sklejony z rozbitych skorup. Tylko nadzieja na śmierć Alamunda może utrzymać go razem. Ale potem znów zostaną skorupy.

— A na czym zależy tobie, Wulfredzie? — przerwał Rodulf. — Dlaczego jesteś tu z nami? Przyjaźnisz się z Asdingami i tymi, którzy wysługują się Alamundowi — znów popatrzył na niego podejrzliwie.

Wulfred zamyślił się na moment, nie odwracając wzroku.

— Możesz się śmiać, Rodulfie — podjął w końcu z powagą — ale ja… My — poprawił się, zerkając na milczącą Ingomarę — chcemy zdjąć wiszącą nad tym krajem klątwę. I myślę, że wasz powrót może w tym pomóc.

— Nie śmieję się, Wulfredzie — odparł równie poważnie Rodulf. — Ale tę klątwę zabrali ze sobą, odchodząc, Asdingowie. A potem przynieśli ją tu z powrotem.

— Zrozumcie wreszcie! — uniósł głos Wulfred. — Ty, twój stryj, wasi ludzie… Nie ma już żadnych Asdingów! Na zachód odeszli Silingowie, Helizjowie, Manowie i inni, nawet Hariowie. A ci, co wrócili, ich potomkowie, wrócili Wandalami! Tam, na końcu świata, udało im się to, co nam tutaj nie udało się przez setki lat!

— Być może — odparł spokojnie Rodulf. — Ale udało im się pod asdińskim panowaniem i pod asdińską religią. A wracając, przynieśli tu z powrotem swoją klątwę. Nazywaj ich sobie, jak chcesz, dla nas zawsze będą Asdingami, zdrajcami naszych bogów.

— Chcę wam pomóc w powrocie, ale nie kosztem kolejnej bratobójczej wojny — z rezygnacją pokręcił głową Wulfred. — Nie pozwolę na to.

— Rodulf ma rację, bogowie przeklęli tych ludzi. Nie zapominaj o tym, Wulfredzie — z troską pokiwał głową Beomer.

— Niech bogowie sami załatwiają swoje klątwy — westchnął Wulfred.

— Twoja przyjaźń z Ritigernem cię zaślepia — pokręcił głową Beomer.

— A co zaślepia ciebie? Władza i złoto? — popatrzył Beomerowi w oczy Wulfred. — Zresztą dzielicie skórę na niedźwiedziu — dodał, nie czekając na odpowiedź.

— Jak zwykle trochę się czepiasz i kraczesz, drogi Wulfredzie — uniosła głowę Ingomara. — Rodulf nie powiedział, że chce wymordować wszystkich ludzi Alamunda i chrześcijan, prawda, Rodulfie?

Wysłannik Uchodźców bez przekonania pokiwał głową.

— Widzisz, Wulfredzie? — uśmiechnęła się wiedząca. — Na pewno dojdziemy do jakiegoś porozumienia z Ansgarem w sprawie twoich… naszych przyjaciół.

— Nie chcemy zemsty, tylko sprawiedliwości, Wulfredzie — oznajmił Rodulf. — Też mamy tu krewnych i nie zamierzamy prześladować nikogo, kto nie będzie stawał przeciw staremu prawu. Mogę wam to przyrzec w imieniu wuja. Musimy tylko pozbyć się Alamunda. To nie podlega negocjacjom.

— Nawet gdyby… — mruknął Wulfred — po co ryzykować w pośpiechu? Alamund już długo nie pożyje.

— W tym właśnie cała rzecz! — ożywił się Beomer. — Chodzi o to, by nie zdążył przekazać władzy żadnemu z synów. Wtedy Ariaryk i Hildimer — jeśli trzeba, z niewielką pomocą — szybko wzniecą wojnę. Stary Gibamund na pewno stanie po którejś stronie. Podobnie twój Ritigern, twoja w tym głowa, by po przeciwnej. A nam wystarczy stać spokojnie z boku. Potem podzielimy się wszystkim, jak za dawnych lat — my, uchodźcy, prawomówcy, wiedzący, starszyzna — uśmiechnął się z satysfakcją magister officiorum.

— Dobrze wiecie, że nie zrobię niczego, co zagrozi Ritigernowi! Wliczając w to wciąganie go w bezsensowną wojnę — pokręcił głową Wulfred.

— Co w takim razie proponujesz, Wulfredzie? — rozłożył ręce Beomer. — Droga z kraju Hariów do Wahwelbergi wiedzie przez wasze ziemie. Tylko ty możesz zapewnić Ansgarowi bezpieczny dostęp do Wahwelbergi, bez przedzierania się przez dziką puszczę. Przekonasz Ritigerna, by się nie angażował lub stanął po naszej stronie, gdy dziedzic jego ukochanego Alamunda, jego przyjaciel Ariaryk, zgłosi pretensje do tronu?

— Nie — pokręcił głową Wulfred. — Nie przekonam. Nawet ja. Ritigern stanie po stronie, którą uzna za słuszną, choćby wiedział, że przegra. Ale… — zawiesił głos — gdyby nie było słusznej strony?

Zamknęły się drzwi za Beomerem i Rodulfem, łuczywo zadrgało z trzaskiem, wypełniając izbę drgającymi cieniami i cieniami cieni, zdającymi się wyciągać tuż zza granicy wzroku wijące się macki i krzywe pazury.

— Zaczęło się. — Wulfred raz i drugi przesunął dłoń nad płomykiem, a ten zaświecił równym, jasnym światłem, jakby uspokojony taką pieszczotą.

— Jeszcze nie, ale niedługo się zacznie — odparła z powagą Ingomara.

— Sądzisz, że to wystarczy, by zadowolić bogów? — spytał z powątpiewaniem.

— Odsunięcie od władzy, wybacz, mój drogi, Asdingów, wyrównanie dawnych krzywd, przywrócenie starych praw? — uśmiechnęła się. — Z pewnością nie zaszkodzi. Im dłużej Alamund i jego ludzie będą tu rządzić, im więcej zbudują, im dalej nas poprowadzą, z tym większym hukiem się to zawali. Wiesz o tym.

— Ale to może nie wystarczyć. Znasz Panią równie dobrze co ja, siostro — zasępił się Wulfred.

Wiedząca nie odpowiedziała. Jakby od niechcenia zatoczyła palcem dokoła płomyka, a ten rozedrgał się na powrót jak szturchnięty kijem psiak. Cienie znów wysunęły się z ciemnych kątów izby, zafalowały niespokojnie.

— Tak, może być tak, że potrzebna będzie ofiara — pokiwała głową Ingomara. — Wielka ofiara.

— Wciąż mam nadzieję, że jest inna droga — mruknął Wulfred.

— Ładna rzecz taka nadzieja, bracie — uśmiechnęła się. — Jak bańka mydlana.

— Jak cały ten świat — odpowiedział z uśmiechem.

— Wiem, że masz do nich słabość — spoważniała Ingomara. — Szczególnie do tego Ritigerna.

— Tak jak ty do Wandy — wytknął, celując w nią palcem. — To mój przyjaciel.

— Tak, ale ja poświęcę ją dla sprawy — westchnęła. — A ty?

— Nie wiem — odparł po chwili wahania. — Masz jakiś pomysł… — popatrzył na nią z niepokojem.

— Wielka ofiara potrzebuje wielkiego płomienia, Wulfredzie — odruchowo potarła dłonią poparzoną twarz.

— Chyba nie myślisz o…? — zmrużył oczy.

— Znasz lepsze rozwiązanie? On jest ogniem, który ich spali i poniesie dym bogom — dmuchnęła w łuczywo, a płomyk zatańczył jak szalony i cienie zawirowały dokoła.

— Nie, siostro — potrząsnął głową Wulfred. — To dziki ogień. Nikomu nie jest posłuszny, gra tylko dla siebie i nie dotrzymuje żadnych sojuszy. Jeśli go uwolnisz, spróbuje podpalić cały świat — na powrót uspokoił płomyk ruchem dłoni. — Podejmiesz takie ryzyko?

— Tak. Bo tam gdzie ogień, znajdzie się i woda, a żaden pożar nie trwa wiecznie. — Ingomara pośliniła dwa palce i zgasiła łuczywo.

*

Na wzgórzu wstał słoneczny, choć zimny poranek, ale poniżej, na polach i mokradłach, kłębiła się mgła. Płynęła doliną Vistly jak wezbrana rzeka, rozlewała się dokoła gęstą powodzią, snuła po lesie, wspinała na zbocza. Przez chwilę Wahwelberga wydawała się jedną z kilku wysp na morzu białej piany. Sigeryk stał na skraju zabudowań, obserwując wynurzające się w oddali, na wzgórzach za rzeką, czubki kurhanów. W końcu mgła zaczęła się rozwiewać i chłopak powoli ruszył w stronę chat. W osadzie zaczynała się już poranna krzątanina.

— Nie śpisz już, chłopcze?

Sigeryk odwrócił się i ze zdziwieniem ujrzał opartą o drzewo Wandę.

— Mam na imię Sigeryk i nie jestem już chłopcem! — burknął.

Dziewczyna się roześmiała.

— Dorośli mężowie leżą teraz bez sił, błagając szeptem o łyk maślanki i zimne okłady na bolące łby, Sigeryku.

Zmieszany chłopak spuścił wzrok.

— I nie widzą tego pięknego widoku. Dziś jest przeznaczony tylko dla kobiet, młodzieży i służby. — Wanda głęboko wciągnęła w piersi zimne, wilgotne powietrze.

Sigeryk odwrócił się, żeby ukryć rumieniec.

— Podobno kiedy ojciec tu przybył, na wzgórzu stały tylko jakieś zarośnięte ruiny. Te kopce tam, za rzeką… — wskazała ręką — to kurhany tych, którzy panowali tu przed wiekami. A my nawet nie znamy ich imion. Ten duży to na przykład mógłby być kurhan króla Anthyra. A ten mały, bliżej rzeki, to kopiec jego córki Guiliaruny, która wolała się utopić, niż wyjść za króla Gotów. A ten pod lasem… Zresztą czy to ważne? Gdy rozwieje się mgła, zobaczysz grób, który kazał sypać sobie ojciec. Gdy skończą, po jego śmierci, będzie większy niż tamte. Ale czy za sto lat ktokolwiek będzie pamiętał, kto pod nim leży? — westchnęła. — Powiesz coś w końcu, Sigeryku?

— Ojciec mówił, że mogę ci ufać — odparł nieśmiało chłopak.

— Ritigern… To do niego podobne. Tutaj, Sigeryku, nie możesz ufać nikomu. Co jeszcze mówił ci o mnie twój ojciec?

— Chyba, że wszyscy tu cię kochają i że nikt cię nie skrzywdzi.

— Tak powiedział? — Wanda zagryzła wargi. — To też nieprawda, Sigeryku. Twój ojciec się myli. Ritigern w wielu rzeczach się myli. Idź już — popchnęła go delikatnie. — Nie marnuj takiego pięknego poranka.

Poranek zmienił się w słoneczny dzień i wczorajsi biesiadnicy zaczęli powoli wychylać głowy zza drzwi. Ritigern zajął wygodną ławę pod ścianą, by wygrzewać się w promieniach ciepłego jeszcze, jesiennego słońca. Na drugiej, stanowczo zbyt małej dla niego ławie chrapał Wulfred. Komes szykował sobie właśnie podobne posłanie, gdy zza rogu pojawiła się Wanda. Miała na sobie obcego kroju suknię, a gdy podeszła bliżej, na jej piersi zalśnił elegancki naszyjnik w rzymskim stylu.

— Dzień dobry, Ritigernie — odezwała się wesoło. — Jak tam głowa?

— Witaj, Wando. Głowa jest w stanie… którego nie wypada nazywać przy królewskich córkach — wyznał z uśmiechem.

— Pomogę ci — wyszczerzyła zęby królewna. — Ojciec zwykł w takich przypadkach mówić, że łeb go napieprza jak… Mniejsza o to jak — roześmiała się.

— Powinnaś się przynajmniej zaczerwienić… — komes z udawanym oburzeniem pokręcił głową.

— Już od dawna nie jestem małą dziewczynką, Ritigernie — zwróciła mu uwagę, poważniejąc.

— To prawda — pokiwał głową, patrząc w ziemię. — To prawda…

— Ojciec chce się z tobą widzieć — przerwała kłopotliwe milczenie Wanda.

— A ja myślałem, że przyszłaś do mnie. — Ritigern z uśmiechem spojrzał spod oka na dziewczynę.

— Jeśli masz ochotę, mogę odprowadzić cię do dworu — zaproponowała z powagą, nie odwracając wzroku.

— Tak, dziś mógłbym sam tam nie trafić. Usiądź na chwilę, muszę jeszcze zebrać siły.

Wanda przysiadła na skraju ławy. Brwi miała poczernione sadzą, usta chyba czerwieńsze niż zwykle.

— Długo u nas zabawicie, Ritigernie? — spytała obojętnym tonem.

— Nie wiem — wzruszył ramionami komes. — Chciałbym wrócić do Skogardu przed pierwszym śniegiem.

— Kiedyś przyjeżdżał… przyjeżdżaliście tu na dłużej — stwierdziła, odwracając twarz ku słońcu.

— Kiedyś… — Ritigern oderwał z ławy długą drzazgę i zaczął się nią bawić — nie sprawiało to… nikomu różnicy.

— A skąd wiesz, że teraz komukolwiek sprawia? — tym razem ona wzruszyła ramionami. — Zresztą i tak nigdy cię to nie obchodziło.

— Nie mogę zostać dłużej — pokręcił głową. — Mam obowiązki.

— A gdybyś nie miał? — zmrużyła oczy Wanda.

Ritigern westchnął.

— Chodźmy, nie każmy królowi czekać.

— Masz rację. — Wanda podniosła się z ławy. — Cierpliwość nie jest mocną stroną naszej rodziny — dodała z irytacją.

Komes dźwignął się z ławy i oparł ręką o ścianę.

— Wando… — zaczął ostrożnie.

— Tak?

— Zostanę jeszcze parę dni — spojrzał na nią pytająco.

— Po co? Czekają na ciebie… obowiązki — wzruszyła ramionami.

— Cholera, czego ty ode mnie oczekujesz?! — burknął. — Że tak po prostu zostanę… zostanę tutaj?

— A zostałbyś? — spytała poważnie, patrząc mu w oczy.

— O diabli! — Komes wypuścił drzazgę i włożył do ust ukłuty palec. — Mylisz mnie z kimś — odparł po chwili. — Z kimś, kim nie jestem.

— Być może. — Wanda znów wzruszyła ramionami.

— I co, nie idziesz? — uniósł brwi komes. — Powinnaś teraz odwrócić się na pięcie i odejść.

— Przestań już pieprzyć, Ritigernie — pokręciła głową Wanda. — Obiecałam, że cię odprowadzę. Jeśli chcesz, możesz już nic nie mówić.

Na ławie obok Wulfred sapnął i obrócił się na drugi bok, jakimś cudem nie spadając przy tym na ziemię.

Było już późne popołudnie, gdy Alamund z Ritigernem ponownie zasiedli przy stole, na którym, zamiast pełnych wina pucharów, stały tym razem kubki z maślanką.

— Nie mam już siły objeżdżać kraju29, Ritigernie — westchnął krak, odstawiając kubek. — W przyszłym roku jeszcze ruszę w objazd, ale tak późno, jak się da. Pojawię się u was pewnie dopiero w środku lata i nie zabawię długo.

— Amalfrida będzie rozczarowana.

— Nie sądzę — uśmiechnął się starzec. — Twoja żona nigdy za mną nie przepadała.

— Cóż… — Ritigern wypił mały łyk. — W każdym razie musisz przyznać, że stara się tego za bardzo nie okazywać.

— Tak to jest, kiedy bierzesz sobie babę, której się wydaje, że jest równa mężczyznom. Wiem coś o tym — pokiwał głową Alamund. — Ale w przyszłym roku, jak mówiłem, nie będę nadużywał waszej gościnności. Najchętniej w ogóle bym się stąd nie ruszał i wyznaczył już kogoś na swoje miejsce.

— Ariaryka? — uniósł brwi komes. — A co na to Rada? Trzeba będzie przekonać wiece…

— Pieprzyć wiece! — zirytował się starzec. — Sam podejmę decyzję. I jeszcze potrafię zadbać o to, żeby ją przyjęli do wiadomości!

— Nie wątpię — uśmiechnął się Ritigern.

— Dobrze — odparł spokojniej Alamund. — Zaraz wrócimy do tego tematu. Ale powiedz mi najpierw, przyjacielu, co myślisz o tych „Wenedach”?

— Cóż… — zastanowił się komes. — Robią dobre wrażenie.

— A nie wydaje ci się, że coś za dużo tych zbiegów okoliczności? — zmarszczył czoło krak. — Biały Lud, stare pierścienie…

— Sam nie wiem. — Ritigern pociągnął łyk maślanki. — Ale kto wiedziałby o tym starym, nic niewartym pierścieniu i jeszcze zadał sobie trud robienia podobnego? I po co?

— Może masz rację, ale jeśli ta historia z pierścieniami jest prawdziwa, to by mogło oznaczać… — zawiesił głos Alamund.

— To by mogło oznaczać, że go znaleźli, ukradli, zrabowali, kupili. Na przykład od jakichś Asdingów, którzy nie poszli na zachód. — Ritigern pokręcił głową. — Podobnie nie wiemy, skąd miał go ojciec. To zupełnie nic nie oznacza.

— Tak czy inaczej, musimy na nich uważać — stwierdził poważnie krak.

— Jak na każdego, prawda, Alamundzie? — uśmiechnął się komes.

— Tak, na każdego — odpowiedział uśmiechem starzec. — Dlatego musimy być silni i zjednoczeni. A ty mi w tym pomożesz, Ritigernie. To najważniejszy powód, dla którego poprosiłem cię o przybycie. — Alamund zrobił pauzę. — Chcę, żebyś przejął po mnie tron, żebyś został następnym krakiem.

Ritigern zakrztusił się maślanką30.

— Ale jak to?! Ariaryk, Hildimer…

— Naprawdę chcesz, żeby schedę po mnie przejął Ariaryk albo Hildimer? — pokręcił głową Alamund. — Moi synowie to durnie. Zaraz wezmą się za łby lub zaczną drażnić Gepidów i Longobardów. Tu trzeba kogoś bywałego, kto najpierw myśli, potem sięga po miecz.

— Wybacz, Alamundzie, ale chyba za dużo wczoraj wypiłeś — popatrzył na niego z niedowierzaniem Ritigern. — Ariaryk…

— Tak, tak… — przerwał mu starzec. — Wiem, że lubisz Ariaryka. Przyznaję, niezły z niego wódz, doświadczony w wojaczce. Ale to jest Królestwo, nie banda osiłków z bronią. Tu nie wystarczy dobrze machać mieczem. Tu trzeba myśleć, planować dziesięć ruchów w przód, kalkulować i knuć. A mój pierworodny jest na to, przykro to mówić, za głupi — westchnął.

— Nie wiem, co powiedzieć… — pokręcił głową Ritigern.

— Na pewno chciałeś powiedzieć: Hildimer — mrugnął okiem krak. — Zawsze był oczkiem w głowie swojej matki. Szkoda, że odeszła tak wcześnie. Co to była za kobieta! — na chwilę zapatrzył się gdzieś przed siebie. — Tak, Hildimer… — otrząsnął się. — Mój młodszy syn nie jest głupi. Ale jest skryty, zżera go ambicja. Takie osoby są niebezpieczne. I dobrze, ale ludzie to czują. Nie pójdą za nim. A już na pewno nie zniosą tych jego Longobardów. Tak, wiem, sam go tam do nich wysłałem — uciszył dłonią Ritigerna. — Hildimer jest też zawistny i małostkowy, nie umie współpracować. To nie jest materiał na króla.

— Naprawdę chcesz wydziedziczyć własnych synów?! — z niedowierzaniem pokręcił głową komes.

— Zrozum, Ritigernie, nie jestem tylko ojcem — popatrzył mu w oczy starzec. — Jestem królem. A ani Ariaryk, ani Hildimer nie rozumieją, czym było nasze dawne Królestwo. Ani jak je odbudować. Zresztą zawsze byłeś dla mnie jak syn, Ritigernie.

— Królestwo? — Ritigern znów pokręcił głową. — Wiesz, ile bym za nie oddał. Ale spójrz w końcu prawdzie w oczy, Alamundzie. Możesz nazywać swoich ludzi duksami, komesami, siebie królem czy krakiem, ale nie ma powrotu do dawnej chwały. Za mało nas, to tylko mrzonki — westchnął.

— Gezeryk też miał tylko mrzonki — uśmiechnął się starzec.

— I tysiące wojowników! Już mój ojciec mówił ci, że w dzisiejszych czasach nazywać się królem bez dziesięciu tysięcy żołnierzy to i głupio, i niebezpiecznie.

— Gezeryk stawał przeciw Cesarstwu. A tu jesteśmy wśród swoich.

— Swoich? — żachnął się Ritigern. — Jesteśmy dla nich prawie tak obcy jak Sklawini! Inaczej się nosimy, inaczej mówimy, inaczej myślimy! Mamy innego Boga! Wciąż mówią o nas „ci Asdingowie”, choćbyś był swój z dziada pradziada. Nawet dla naszych dzieci jesteśmy jak… jak… wielbłądy.

— Spójrz na mnie, Ritigernie — odparł poważnym głosem Alamund. — Popatrz. Czy ja wyglądam jak wielbłąd, czy jak władca tych kniei? Czy nie mówię dobrze starodawną mową? Czy nie składam — wiem, co o tym myślisz — ofiar starym bogom? Ty po prostu chcesz być inny. Nie chcesz uznać tej ziemi za dom. Ale i ty masz ją we krwi.

— We krwi mam Afrykę i tam miałem swój dom — zacisnął wargi komes. — Miałem go też w Italii.

— Tu cię boli! — prychnął krak. — Ale nie ma już pięknej Italii. Ruiny, zgliszcza i Rzymianie, a po drodze Długobrodzi i inna hołota. Tu jest nasza przeszłość i przyszłość. Zawsze tu była, nie tam, na piaskach pod palmami.

— To ty próbujesz zbierać piasek z rozbitej klepsydry, Alamundzie — potrząsnął głową Ritigern.

— A co, mam wyjść przed drzwi i ogłosić im, że to wszystko nic niewarte, bo kiedyś już było lepiej? — Starzec uśmiechnął się pobłażliwie. — Bo byliśmy już potęgą, tylko sobie stąd poszliśmy? Bo gdzieś, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, było sobie przez chwilę prawdziwe Królestwo? Ty widzisz starego człowieka, który chce być królem na jakimś pagórku — pochylił się ku niemu Alamund. — A ja widzę to, co zbudujemy tutaj za sto lat. Wiesz, dlaczego nie jesteś wielkim wodzem? Brakuje ci wizji, Ritigernie.

— Przyjdą znów jacyś nowi Herulowie i co? Oczarujesz ich tą swoją wizją? — pokręcił głową komes. — Przetoczą się przez nas jak kiedyś przez Gotów w Osterthalu. Zrobią to samo co z Widiwariami w Gothiskandii31 — gdzie teraz są ich królowie? Nawet tutaj do dziś straszą dzieci Herulami.

Starzec westchnął głęboko.

— Pamiętasz, jeszcze z Afryki, tego naczelnika poczty w Hipponie? Jak mu tam było?

— Beketar. Pamiętam, zbierał pergaminy i malował wielką mapę świata. Zdążyliśmy trochę się zaprzyjaźnić — rozpogodził się nieco Ritigern, jakby się uśmiechając do własnych wspomnień.

— Tak, Beketar — mruknął Alamund. — Był może najmądrzejszy z nas wszystkich, a jednocześnie był skończonym głupcem. Niestety, czasem mi go przypominasz, Ritigernie, a to niedobrze. Pamiętaj, mapy świata rysuje się mieczem i krwią, nie pędzlem i tuszem.

Komes w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.

— Powiedz mi, jaki masz cel w życiu, Ritigernie? — popatrzył mu w oczy Alamund.

— Słucham? — uniósł brwi zaskoczony komes.

— Cel — powtórzył krak. — Co chciałbyś osiągnąć?

— Zadajesz dziwne pytania, Alamundzie — wzruszył ramionami Ritigern.

— Widzisz, nie wiesz. A ja go mam, to Królestwo. Tutaj — wskazał dokoła Alamund — nie gdzieś w Afryce. I przed śmiercią chcę ci ten cel przekazać. Dać przyszłość tobie i temu krajowi.

— Twoi synowie rzuciliby się na mnie, nim zdążyłbym włożyć diadem — mruknął komes.

— Tak, ale na szczęście mam jeszcze Wandę — uśmiechnął się starzec.

— Wandę? — nie zrozumiał Ritigern.

— Wandę — potwierdził Alamund. — Moją bystrą i energiczną Wandę. Moją córkę — stanowczą, gdy tego wymaga sytuacja, łagodną, gdy potrzeba. Niezależną jak wojownik, ale kochaną przez ludzi jak święta. Moja mała Wanda — urodzony krak… — rozmarzył się.

— No, tak… — chrząknął Ritigern. — Jest tylko mały problem…

— Powinna być mężczyzną — ze smutkiem pokiwał głową Alamund. — Dlatego chcę, żebyś ożenił się z Wandą — dodał spokojnie.

Ritigern otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

— Nowy krak musi być mężczyzną; nie jesteśmy jakimiś Gotami — starzec nie dał mu dojść do słowa. — Musi mieć też poparcie ludu. Albo tych, którzy się za lud podają — Rady, prawomówców… Nie poprą nikogo spoza rodu — nie przerywaj! Wybaczyliby ci nawet, że nie szanujesz naszych bogów, ale musisz przynajmniej mieć królową, która urodziła się tutaj, z mojej krwi, i która będzie mogła być ich królową. Ludzie ją kochają, nie zrobią niczego przeciw niej. Ale oczywiście najpierw musisz odprawić Amalfridę.

— Odprawić?! — Komes popatrzył na niego osłupiały. — Cóż ci strzeliło do głowy?!

— Ritigernie — podjął spokojnie Alamund — wiem, że twoja religia ci tego zabrania…

— Tu nie chodzi o religię! — zaprotestował komes.

— Daję ci przyszłość i moją ukochaną córkę — ciągnął spokojnie starzec. — Nie, nie przerywaj! Ofiaruję ci to, co mam najcenniejszego. To, co może odmienić ten kraj i uratować cię w tej dziczy. Mógłbyś wtedy nawet spróbować nawrócić ten kraj na to swoje chrześcijaństwo. Odmówisz?

Ritigern milczał ze wzrokiem utkwionym w stół. Alamund przyglądał mu się przez chwilę, po czym niezgrabnie chwycił jego dłoń.

— Daję ci wszystko, co mam… synu. Jeśli nie chcesz tego dla władzy, dla złota, dla Królestwa, to zrób to dla Wandy.

— Co masz na myśli? — zaniepokoił się komes.

— Ritigernie… — westchnął krak — od dawna macie się ku sobie.

— Co też… — żachnął się Ritigern.

— Wszyscy to wiedzą. No, może prócz was dwojga.

— Nigdy nie… — zaczerwienił się komes.

— Oczywiście — przerwał Alamund. — Ty masz swojego martwego boga, który każe ci mieć jedną żonę, a ona nigdy nie będzie tą drugą, nawet gdyby to nie było wbrew prawu. A posadzić was w jednej izbie, to od tych iskier strzecha się kiedyś zajmie — zaśmiał się krak.

— Gdybyś nie był stary, Alamundzie…! — zerwał się z ławy Ritigern. — Nie, nie przerywaj mi! Nie wiem, co widzą twoje stare oczy, ale jeśli jeszcze raz wrócisz do tego głupiego pomysłu, zapomnę, że jesteśmy przyjaciółmi.

Starzec uniósł powykręcane reumatyzmem ręce niby w obronnym geście i wskazał komesowi ławę.

— Coś sobie wyjaśnijmy, Alamundzie — podjął powoli Ritigern, uważnie dobierając słowa. — Nie interesuje mnie to zapadłe królestwo. Wystarczająco dużo psów chce się gryźć o ten gnat. A jeśli chodzi o twoją córkę, to nie wiem, co ci się wydaje, ale… — zawiesił głos — Wanda nic dla mnie nie znaczy — dodał po chwili. — Możesz ją… Wydaj ją za kogokolwiek. Za kogoś innego. Za któregoś z synów Beomera, wnuków Gibamunda czy kogo tam będziesz potrzebował do swych planów — dokończył zdecydowanie.

— Gdyby tylko się dało… — pokręcił głową starzec. — Gdyby się dało…

— Czy mogę już odejść? — wychrypiał przez zaciśnięte gardło Ritigern.

— Więc chcesz, żeby nasze dzieci zostały niewolnikami jakichś przybłędów? — nie odpuścił Alamund. — Lub bezpańskimi wieśniakami jak Sklawini? Zastanów się, to nie o twoje zasady i humory idzie, tylko o nasz lud.

— Tyle cię lud obchodzi, ile ci płaci daniny! — skrzywił się Ritigern. — Mógłbyś panować i nad bydłem, gdyby ci płaciło. I wiesz, że jeśli będzie potrzeba, ja będę za te twoje daniny walczył. Ale na więcej u mnie nie licz!

— Rozumiem — pokiwał głową krak. — Amalfrida przypomina ci słoneczną Italię. Dla ciebie rzuciła dostatnie życie i przyjechała tu, w tę dzicz. Ale mam gdzieś twoje skrupuły i sentymenty! — walnął pięścią w stół. — Tu chodzi, cholera, o tę, no… rację stanu!32

— Czy to rozkaz, wasza wysokość? — spytał zimno Ritigern.

— Pfff… od razu rozkaz… — żachnął się starzec. — Znam cię jak starego wielbłąda. Zbiesiłbyś mi się i obaj mielibyśmy problem. To prośba. Od starego przyjaciela. I w imieniu przyszłych pokoleń. Przemyśl to. A teraz już idź, muszę odpocząć.

Ritigern ze złością popchnął uchylone boczne drzwi. Zmrużył oczy przed ostrym słońcem i prawie wpadł na stojącą z drugiej strony, czerwoną ze wściekłości Wandę. Nie zaszczyciwszy go choćby spojrzeniem, jak burza wpadła do hali.

— Niech to szlag! — mruknął komes.

Dokładnie zamknął za sobą drzwi i oddalił się szybkim krokiem. Nie zdążył wyjść za palisadę, gdy z tyłu, we dworze, rozległy się krzyki. Po chwili rozpętało się tam piekło, które słychać było na całym wzgórzu.

— Guntharze, zbierz szybko pozostałych. — Ritigern zamknął za sobą drzwi chaty. — Mają wytrzeźwieć, spakować się i przygotować broń. Tylko dyskretnie. Ty, Sigeryku, nigdzie już nie wychodź. Wyjeżdżamy o północy.

— Ale… — próbował zaprotestować chłopak znad miski z kaszą.

— Nie ma żadnego ale! — warknął Ritigern. — O północy!

Gunthar skinął głową, wstając od stołu.

— Aż tak źle?

— Alamund chciał mnie zrobić swoim następcą i zaraz dowie się o tym cała Wahwelberga.

Gunthar bez słowa wybiegł z chaty. Ritigern przez jakiś czas krążył po izbie. W końcu przysiadł na ławie obok syna.

— Przykro mi, Sigeryku, że musisz z nami wracać.

— Mówiłeś, że król to nasz przyjaciel. Dlaczego teraz musimy stąd uciekać? — spytał z pretensją w głosie chłopak.

— Król jest już stary i nie obroniłby nas przed każdym niebezpieczeństwem — odparł ponuro Ritigern. — Przebierz się na drogę, spakuj rzeczy i… przygotuj broń.

— A może ja nie chcę nigdzie jechać?! — wybuchnął Sigeryk. — Każesz mi zostawać, każesz mi wyjeżdżać, z tymi rozmawiać, z tamtymi nie rozmawiać…!

Komes popatrzył na syna osłupiały.

— Nie chcę! Nigdzie nie jadę, słyszysz?! — Sigeryk przesunął się w kąt i odwrócił do ściany.

— Cholera jasna! — Ritigern walnął pięścią w stół. — To nie są żarty, tu chodzi o nasze życie! Wstawaj i bierz się do pakowania!

Chłopak ani drgnął.

— Posłuchaj, szczeniaku! To nie czas na twoje fochy! Wstawaj i pakuj rzeczy, bo jak ja cię podniosę…

— To co?! — warknął Sigeryk. — Spróbuj! Nie mam już dziesięciu lat!

Ritigernowi krew nabiegła do twarzy. Nim zdążył się odezwać, otworzyły się drzwi i do środka wpadł Wulfred z jednym ze sług.

— Co się stało? Gunthar przeleciał, jakby go gonił pies piekieł, a we dworze jakaś karczemna awantura…

Ritigern wziął głęboki oddech.

— Alamund… oszalał. Chciał zrobić mnie królem. A dzięki Wandzie właśnie słyszy o tym cała okolica, stąd po Żelazne Wzgórza.

— No to pięknie… — westchnął Wulfred.

— Spróbujemy wymknąć się nocą. A ten gówniarz mówi mi teraz, że nigdzie nie jedzie!

Wulfred popatrzył na chłopaka.

— Twój syn jest już dorosły, Ritigernie — odparł po chwili. — I ma swoje zdanie, to dobrze. Ale zostawać teraz tutaj byłoby głupotą, Sigeryku. Taką samą… jak na przykład nocne spacery po puszczy.

Chłopak drgnął.

— Nie zostawaj sam w takim miejscu, Sigeryku.

*

Noc była wietrzna, zimne podmuchy szarpały płaszczami. Księżyc już się zbliżał do pełni, ale tej nocy częściej chował się za chmurami, niż oświetlał pogrążone we śnie wzgórze. Jakby bawił się schowany za czarną zasłoną, by nagle wyskoczyć na moment, chwytając zaskoczone koty swoim zimnym okiem. A wiatr zdawał się wtedy wzmagać, świszczeć, wciskać w każdą szczelinę.

Zmarznięci strażnicy, wbrew obawom, nie robili problemów, choć nie ukrywali zdziwienia nocnym wyjazdem ważnych gości. Grupa, nie popędzając koni, wolno zjechała ze wzgórza, i przepuszczona przez kolejne straże, bez przeszkód wjechała na groblę. Woda na rozlewisku była czarna, niespokojna, rozszeptana szumem szuwarów.

— Jeśli coś ma się wydarzyć, to tutaj — mruknął Wulfred.

— Nie kracz! — szepnął Gunthar i splunął przez ramię.

— Cicho! — rozkazał Ritigern. — Jak tylko miniemy następną straż, idziemy w galop. Zaraz za osadą zawrócimy na wschód i zatoczymy duże koło. Tam nie będą nas szukać.

Sigeryk rzucał ukradkiem nerwowe spojrzenia na marszczącą się w mroku wodę, na roztrzęsione trzciny. Powoli dojechali do końca grobli. Dwóch opartych o włócznie strażników odwróciło się w kierunku niespodziewanych nocnych gości. Nagle Sigeryk drgnął, bo spomiędzy trzcin wychylił się jakiś ciemny kształt, niby wystająca z wody zielonkawa głowa z falującymi włosami. Lecz nim zdołał przyjrzeć się jej lepiej, jeden ze strażników na końcu grobli powiedział coś półgłosem i z ciemności wyłonił się trzeci. A potem czwarty.

— Zaraza! W konie! — krzyknął Ritigern, wyciągając miecz.

Nie zdążył jednak uderzyć ostrogą, gdy wychodzący zza chmur księżyc ukazał, prócz dodatkowych strażników, kilku konnych blokujących zjazd z grobli.

— Psiamać! Schowajcie broń — rozkazał.

Powoli zjechali na ląd. Sigeryk obejrzał się jeszcze w stronę wody, ale nie było tam już nic prócz falujących trzcin. Zatrzymali się naprzeciw stojącego na drodze oddziału. Jeden z konnych podjechał kawałek w ich kierunku.

— Nie chcemy walki, Ritigernie.

— To ty, Hildimerze? — Komes wytężył wzrok. — Czego w takim razie chcecie? Zaprosić nas na szukanie kwiatu paproci? — prychnął.

— Chcemy wiedzieć, czy po tym… niefortunnym pomyśle ojca możemy na tobie polegać? — oznajmił książę Hildimer.

— Podejrzewam, że wiesz, co odpowiedziałem twemu ojcu.

— Ojciec nie będzie żył wiecznie — wzruszył ramionami książę. — A kiedy odejdzie, chciałbym mieć pewność, że będziesz po mojej stronie.

— Napadając mnie w środku nocy? — odparł zirytowanym głosem Ritigern.

— To nie napad — uśmiechnął się chłodno Hildimer. — To eskorta dla twojego syna, żeby nie musiał sam wracać po nocy do Wahwelbergi. W końcu miał zostać na dworze kraka. Szkoda, żeby stracił taką okazję.

Ritigern zmełł w ustach przekleństwo.

— A jeśli się nie zgodzę, Hildimerze?

— To będziemy mieli problem. Tylko że nas jest więcej — książę wskazał ręką stojących zbrojnych.

— Nie ośmielisz się! — Ritigern położył dłoń na rękojeści miecza, a jego ludzie w ślad za nim. — Wiesz, że ojciec nie puści ci tego płazem!

— Stary zbój ma teraz większe problemy niż twoja skóra — zaśmiał się ponuro Hildimer. — Chciał nas, kurwa, wydziedziczyć, wyobrażasz sobie?!

— To już nie moja sprawa, Hildimerze. A ty nie mieszaj do tego mojego syna! — warknął komes.

— Twój syn zostaje w Wahwelberdze, Ritigernie. Dość tych pogaduszek, bo zimno — książę dał znak swoim ludziom, którzy pochylili włócznie.

Ritigern zaklął pod nosem.

— Podjedź tu, Sigeryku — poprosił, schodząc z siodła.

Chłopak posłusznie podjechał i zeskoczył na ziemię, patrząc nieco przestraszonym wzrokiem na ojca.

— Pojedziesz z nimi. — Ritigern objął syna. — Pamiętaj, Alamund nie da zrobić ci krzywdy.

Sigeryk przytaknął niepewnie.

— Weź to. — Ritigern ściągnął z palca wężowy pierścień. — Nie jest dużo wart, ale złoto teraz na niewiele ci się przyda. Należał do mojego ojca, Godagisa, syna Berimunda, syna Arnulfa, syna Goderyka, a teraz należy do ciebie.

Chłopak drżącą ręką wsunął pierścień na palec.

— Jeśli nie wypluje ogona, dasz go kiedyś swojemu synowi — spróbował zażartować Ritigern. — Jedź już, zanim się zniecierpliwią.

*

Książę Hildimer szybkim krokiem przeszedł przez ciemną salę, minął strażników i wszedł do dużej izby w tylnej części dworu. Tu nie było na ścianach tarcz ani myśliwskich trofeów, za to podłogę zaściełały grube futra, a w skromnym umeblowaniu znać było rękę najlepszych rzemieślników. Pod ścianą stały dwa krótkie bogato rzeźbione łoża. Na jednym z nich zajęła miejsce Wanda i oparta o zwinięte futra wpatrywała się w sufit. Przy stole z pochmurnymi minami siedzieli Alamund z Ariarykiem. Krak oparł nogi o jedną z ozdobnie okutych skrzyń.

— Jak to przyjął, Hildimerze? — spytał.

Książę zamknął drzwi.

— Nie robił problemów, ojcze. Ale o ile go znam, może zrobić.

— Nie sądzę. Ritigern jest mi wierny. Ufa mi. A ja jemu — westchnął starzec.

— Bardziej niż swoim synom — rzekł z wyrzutem Ariaryk.

— Już o tym mówiliśmy…

— Zawsze go faworyzowałeś! — Hildimer rzucił płaszcz na stół. — Bo, jak ty, urodził się w jakiejś pieprzonej Afryce, cholera wie gdzie!

— To nie tak, Hildimerze… — uniósł dłoń Alamund. — Zresztą twój brat też urodził się w Afryce.

— A jak? — poparł brata Ariaryk. — Miło, że jeszcze pamiętasz o moich narodzinach — stwierdził z przekąsem. — Ale ja nie pamiętam żadnej Afryki. Ja też zawsze lubiłem Ritigerna, jednak żeby oddawać mu tron?! Mój tron! — dodał ostrzej.

— Mój tron! — warknął niepodziewanie twardo stary król. — Informuję was, że jeszcze żyję, a jak się któremuś nie podoba, to fora ze dwora! — wskazał powykręcaną dłonią drzwi.

— Nie jesteś nieśmiertelny! — podszedł do niego z zawziętą miną Hildimer. — Kto cię kiedyś zastąpi?! Ritigern nie chciał. Zaproponujesz teraz naszą koronę innemu komesowi czy po prostu zrobisz konkurs, kto ładniej poprosi? Albo nie! Mam pomysł — oddaj ją, kurwa, Wandzie!

Leżąca obok dziewczyna nie zareagowała, jakby w ogóle ich nie słuchała.

— Siadaj! — warknął Alamund.

Hildimer przez chwilę stał nad ojcem, zaciskając pięści, ale posłusznie usiadł przy stole. Ariaryk przyglądał mu się uważnie z marsową miną z przeciwnej strony blatu.

— Jesteście moimi synami — podjął łagodniejszym tonem Alamund. — I zależy wam na władzy. Rozumiem i nie potępiam. Ale Ritigern, odpowiednio pokierowany, mógł tu odbudować Królestwo.

— Królestwo! Zawsze na pierwszym miejscu Królestwo! — uniosła się nagle Wanda. — Przecież to jakaś obsesja!

— Teraz to i tak bez znaczenia — pokręcił głową Alamund. — Dlatego lepiej, żeby chłopak został tutaj. Zaopiekujesz się nim, Wando. Musimy też pamiętać, żeby przy najbliższej okazji odwdzięczyć się synowi Haragunda.

— Masz na niego jakieś haki czy coś mu obiecałeś? — zainteresował się Ariaryk. — Myślałem, że to przyjaciel Ritigerna.

— On też tak myśli. Jeden i drugi. Powiedzmy, że to taka rodzinna tradycja — uśmiechnął się krak. — Ritigern, podobnie jak jego ojciec, nie ma złych intencji, ale uważa, że wszystko może zrobić sam i nie o wszystkim musi mi mówić. Ja jestem innego zdania.

— Nie polegałbym teraz na jego dobrych intencjach — zauważył Hildimer.

— Póki tu jestem, Ritigern nic nie przedsięweźmie. Ale mój czas dobiega końca. Gunthar Haragundlaf będzie wam jeszcze potrzebny.

*

Konie wracały stępem tą samą drogą przez bukowe wzgórza, którą pokonywały w przeciwnym kierunku ledwie parę dni wcześniej. Nikt ich nie popędzał, jeźdźcy z ponurymi minami ospale kiwali się w siodłach szczelnie owinięci płaszczami. Było szaro, wilgotno, a z ust, zamiast rozmów, wydobywały się obłoki pary. Gunthar co jakiś czas bezwiednie szarpał struny pandory, wydobywając z nich żałosne nuty, i mruczał coś po nosem.

— Dajcie mi jakiś rym do „trafi” — przerwał w końcu grobowe milczenie.

— Że co? — nie zrozumiał Wulfred.

— „Trafi”. Rym do „trafi”.

— Potrafi.

— Weź, przestań — skrzywił się rudy. — Cokolwiek.

— Ślimaki. Lepiej?

Gunthar wzruszył ramionami. Przez chwilę liczył coś na palcach.

— Na starym wzgórzu nowy dwór — zaczął cicho, przygrywając sobie na pandorze — kurhany porastają maki; na nowym tronie stary król; a niech go, kurwa, szlag trafi!

— Tylko ani słowa Amalfridzie — mruknął Ritigern.

Z nieba zaczęły powoli spadać pierwsze płatki śniegu, szybko topniejące na końskich grzbietach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Absolutnie nieobowiązkowe wtręty, dygresje i komentarze, głównie natury historycznej, które równie dobrze można całkowicie pominąć lub przeczytać na końcu. Używane poniżej terminy „barbarzyńcy”, „barbarzyński” itp. nie mają charakteru wartościującego. Oznaczają tu jedynie ludzi mieszkających (przynajmniej początkowo) za granicami rzymskiego limesu na Renie i Dunaju. Przypisy to lektura nadobowiązkowa dla zainteresowanych kontekstem historycznym, którą można odłożyć na koniec. Opowieść przede wszystkim.

„[…] trójka bez broni, za to z większymi jukami, zapewne służebni”. Służebni to rozpowszechniona w germańskim świecie kategoria ludności półwolnej, mającej (w przeciwieństwie do niewolników, traktowanych na równi z bydłem i narzędziami rolnymi) podmiotowość prawną, zapewniony udział w wiecach, płatnościach, wojnach itp. Ich wolność osobista ograniczała jednak w pewnym zakresie (dysponowania majątkiem, możliwości odejścia itp.) „opieka” patrona, a status społeczny był wyraźnie niższy od statusu wolnych wojowników. Faktyczne położenie ludności służebnej mogło być bardzo zróżnicowane — od rolników, rzemieślników i służby na pańskim majątku, poprzez gospodarujących na własnej ziemi gospodarzy, po dworzan i urzędników, których można określić bardziej mianem domowników lub klientów. Termin „służebni” wydawał się jednak najtrafniejszy z dzisiejszej perspektywy. Jest to zresztą bezpośrednie tłumaczenie nazwy niemieckich ministeriałów (łac. ministeriales), wczesnośredniowiecznych półwolnych rycerzy, którzy być może wywodzili się jeszcze z czasów barbarzyńskich.

2 „Królowie zawsze byli pazerni na łupy i skorzy przelewać cudzą krew”. Rzecz jasna, królowie w rozumieniu barbarzyńskich wodzów, bardziej obieralnych przywódców niż późniejszych koronowanych głów. Barbarzyński przywódca, określany przez Rzymian mianem króla (łac. rex, dux), był raczej — w dzisiejszym rozumieniu — liderem, który dzięki swojej charyzmie, skuteczności i szczęściu otrzymywał od pobratymców swoisty mandat zaufania. Mandat, który nie tylko nie mógł być dziedziczony (co nie znaczy, że nie próbowano), ale również bardzo łatwo było go utracić w wyniku jakiegoś niepowodzenia. Rzymska imperialna forma sprawowania władzy była oczywiście znana, ale instytucje plemienne skutecznie stawiały jej tamę. Trochę inny model rozwinął się dopiero podczas wielkiej wędrówki ludów, kiedy zebrane wokół takiego lidera zbiorowości przez długi czas działały we wrogim środowisku, oderwane od swoich korzeni. W germańskich królestwach sukcesyjnych król był już królem (dalekim jednak od absolutyzmu), ale dalej na północ i wschód przez długi jeszcze czas nic się nie zmieniło. Niemniej samo zdanie pozostaje prawdziwe.

3 „Od Odery do Vistly”. Albo Odry i Wisły. Tak zwane hydronimy mają długą żywotność i są w stanie przetrwać w podobnej formie setki lat i wielu kolejnych, mówiących różnymi językami „gospodarzy”. Dając jednocześnie argumenty na rzecz częściowej ciągłości osadnictwa, mimo masowych wędrówek, a na naszym gruncie również argumenty (niekoniecznie trafne) do niekończącej się dyskusji o ewentualnej tubylczości Słowian. Wszystkie użyte w tym tekście nazwy rzek mają przypuszczalnie starożytne pochodzenie, ginące czasem gdzieś w odległej przeszłości (np. celtyckie lub indoeuropejskie). Jedynie Vadua, niezidentyfikowana duża rzeka wymieniona w tym rejonie przez Ptolemeusza, została przez mnie dość swobodnie połączona ze „słowiańską” dziś Wartą.

4 „[…] wyciągnęli z juków saksy […]”. Długie, jednosieczne noże bojowe bardzo popularne wśród Germanów w okresie wielkich wędrówek ludów i epoce wikingów (prawdopodobnie ze względu na niższą cenę i większą poręczność na co dzień niż miecze). Zwykle miały do siedemdziesięciu centymetrów długości (skramasaks), choć bywały i dłuższe (langsaks).

5 „[…] sięgnęli po długie miecze”. W tym czasie były to rzymskiego wzoru miecze typu spatha przeznaczone — w przeciwieństwie do dawnych gladiusów — głównie do walki z konia i silnych cięć. Mogły być przez to nieco mniej poręczne w walce pieszej.

6 „Mimo że broń zdobyta na wrogu zdaje mi się lepszym darem dla bogów od morzenia się głodem”. Wydaje się, że stosunkowo duża tolerancja religijna była, z jednej strony, powszechną cechą społeczności barbarzyńskich. Przynajmniej wtedy, kiedy odmienne zwyczaje nie próbowały burzyć porządku społecznego (jak chrześcijaństwo w wydaniu misyjnym), a wyznający inną religię sąsiedzi nie próbowali narzucać jej siłą. Z drugiej strony, afrykańscy Wandalowie, będąc już chrześcijanami w wersji ariańskiej, nie grzeszyli — delikatnie mówiąc — specjalną tolerancją w tym zakresie, na co ich katoliccy (i nie mniej zaciekli) przeciwnicy pozostawili aż nadto świadectw.

Zwyczaj sakralnego — jak można przypuszczać — niszczenia zdobycznej broni pozostawił stosunkowo wiele śladów w bagnach i torfowiskach Germanii. Niestety po większości rytuałów przepełnionego magią świata barbarzyńców nie zachowały się takie namacalne relikty. Dlatego nie ma ich wiele w tej opowieści, a te, które są, zostały w większości wymyślone. W pewnym sensie — z dzisiejszej perspektywy — świat był dla ówczesnego barbarzyńcy jedną wielką świątynią. Miejscem kultu, które zaczynało się od domowego ogniska, a kończyło w świętych gajach, źródłach i górach. Ale też miejscem niebezpiecznym, pełnym ludzi i stworzeń, które w magiczny sposób mogły zrobić człowiekowi krzywdę i przed którymi należało się w równie magiczny sposób chronić. Trudno to dziś zrozumieć inaczej niż w wartościujących kategoriach zabobonu, ale lektury psychologiczne z zakresu magicznego myślenia mogą być tu pomocne.

7 „Gunthar brzdąkał cicho na trzech strunach niewielkiej pandory o płaskim pudle z litego drewna i wąskim gryfie”. Trudno chyba powiedzieć cokolwiek pewnego o instrumentach muzycznych w tamtym miejscu i czasie. Taka stosunkowo prosta odmiana lutni, zwana z grecka pandorą, mogła być w tamtych warunkach nieco egzotycznym instrumentem, ale raczej nie zupełnie nieznanym.

8 „Ale Frija to nie tylko Łowczyni, ma wiele obliczy”. Jedna z wielu w tym tekście licentia poetica. O pewnych elementach religii germańskiej dowiadujemy się nieco z „Germanii” Tacyta czy późniejszych skandynawskich sag, jest to jednak obraz w pierwszym przypadku szkicowy i pochodzący ze świata innej kultury, w drugim spóźniony o parę stuleci (w momencie spisania ustnych przekazów) i przefiltrowany przez powszechne już chrześcijaństwo. Jedno wydaje się pewne — germański panteon ewoluował, ulegał zewnętrznym wpływom i lokalnym odmiennościom, zachowując jednak pewien wspólny rdzeń. Ale o ile Wodan, Tunar i Teiwaz to inne formy znajomo brzmiących Odyna, Thora i Tyra, o tyle Frija jest w tym przypadku autorskim połączeniem nordyckich Frigg, Frei i Hel (Hellia), a może i celtyckiej Morrigan (w końcu wcześniejsza obecność Celtów na terenach Małopolski jest dobrze poświadczona archeologicznie), w coś na kształt potężnego bóstwa o lunarnym charakterze i matriarchalnym rodowodzie.

9 „Przysadziste, bezokienne chałupy z grubo ciosanych belek sąsiadowały z […] ledwo wystającymi nad ziemię dachami niewielkich, wkopanych w grunt półziemianek”. Zainteresowanych warunkami mieszkalnymi z tamtego okresu zachęcam do odwiedzenia skansenu archeologicznego w Nowej Słupi. Najlepiej w zimny, deszczowy dzień.

10 „W Królestwie komes był wielkim panem […]”. Komes (łac. comes), tytuł rzymskiego urzędnika cywilno-wojskowego, zaadaptowany na własne potrzeby przez władców barbarzyńskich państw sukcesyjnych, był używany również i wśród afrykańskich Wandalów. Jednak nałożenie takiej obcej „urzędniczej” struktury na oddalone od po-rzymskich terytoriów społeczności bywało bardzo trudne i z pewnością taki rzucony w puszczę komes był dla miejscowych ciałem z natury obcym. Nawet dysponując przymusem militarnym, musiał mieć o wiele mniejsze prerogatywy niż późniejszy hrabia czy palatyn, ograniczone głównie do zbierania danin i egzekwowania prawa (ale już nie wydawania wyroków). Podobne uwagi dotyczą występujących dalej, jeszcze dziwniejszych w północnych lasach, tytułów jak magister militum i magister officiorum.

11 „[…] z gepidzką księżniczką, małą Rosamundą, wnuczką ich króla. […] ma dziewczynka charakterek, co najmniej jak nasza Wanda”. Gdyby mała Rosamunda (Rozamunda), córka przyszłego (i ostatniego na gepidzkim tronie) króla Kunimunda, wnuczka Thoriswinda, wyszła za Ariaryka, historia longobardzkiej Italii byłaby uboższa o jedno dramatyczne wydarzenie. W przyszłości została żoną zwycięskiego króla Longobardów Alboina i bohaterką historii o krwawej zemście. Jedno jest pewne — charakterek miała rzeczywiście niełatwy.

12 „Thuederyk nie zostawił dziedzica w Marchii Północnej […]”. Kolejna nieścisłość. Marchie i hrabstwa to prędzej twórczość Franków i takie nazewnictwo raczej nie funkcjonowało wtedy na wschód od ich terenów, choć oznaczające jakieś terytorium określenie „mark” mogło być w użyciu. Wiele wskazuje jednak na to, że istniały tradycyjne jednostki organizacyjne wyższego rzędu, skupiające po kilka gmin (okręgów), wchodzące z kolei w skład większego związku „plemiennego”, a czasem i międzyplemiennego. Czy miały też swoją nazwę „administracyjną” (jak np. województwo), nie mam pojęcia, ale przecież wypada, żeby komes sprawował nad czymś swój urząd. A marchia całkiem nieźle brzmi.

13 „[…] dobrali nam się do dupy na Ansowych Polach”. Zginął tam również głównodowodzący Thurismund, następca tronu Gepidów, zabity przez Alboina, przyszłego króla Longobardów. Śmierć księcia i zadana przez Longobardów klęska w bitwie pod Asfeld w 551 lub 552 roku oznaczały zmierzch potęgi Gepidów.

14 „Jak się masz, przyjacielu? — dodał po łacinie”. Łacina była językiem urzędowym w wandalskiej Afryce, stąd jej lepsza lub gorsza znajomość u niektórych bohaterów.

15 „[…] trzy nowe gołębie pocztowe”. Przyznaję, wykorzystywane już od starożytności gołębie pocztowe w kraju, w którym nikt nie umiał pisać, to dziwny pomysł. Były jednak przydatne w pewnym miejscu intrygi, dlatego też pojawiają się co najmniej dwie osoby, które — o dziwo — pisać potrafią. Poza tym ściśle tajna poczta „lotnicza” musiała stwarzać niezwykłą przewagę taktyczną.

16 „Białe Ludy, Ukryte Ludy, wypędzone ludy, Hunowie i rusałki — przodków jak psów”. To bardzo interesujący temat, ale oprócz tego, co znajduje się w posłowiu, odsyłam do bogatej literatury i gorących sporów internetowych. Niech każdy sam wyrobi sobie zdanie, kim byli Wenedowie, a także… czy Wenedowie i Wenedowie (tak, to nie pomyłka) to jedno i to samo. Nie tylko krak miał takie wątpliwości. Wymienione Białe Ludy i Ukryte Ludy, to jedne z możliwych znaczeń nazw Wenedów i Celtów. Do tego Wandalowie i potraktowani tu trochę po macoszemu Goci. Mało elegancko — lecz trafnie określił to Alamund. Być może.

17 „Podobno wciąż trochę kradną i tyle”. Słowiańskich czytelników uprasza się o odrobinę dystansu i wyrozumiałości (jak w przypadku następującego niewiele dalej fragmentu o higienie „[…] tylko trzeba pilnować, by się myły”). To tylko (w założeniu humorystyczne) nawiązanie do postrzegania Polaków przez część Niemców w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia i trochę potem. Oraz do naszego postrzegania „obcych” sąsiadów, na przykład Romów. Tak, mimo dużej otwartości na obcych, mogło być i dawniej. W końcu zwykle każdy barbarzyńca dla lepszego samopoczucia ma swojego, jeszcze większego barbarzyńcę. Oczywiście u Słowian kradzieże karano równie surowo co u Germanów, a i poziomem higieny (z dzisiejszej perspektywy zatrważającym) jedni raczej nie odbiegali od drugich. W każdym razie bizantyńskie źródła z epoki donosiły, że Słowianie okrutnie śmierdzieli.

18 „Przecież każdy tam u nich wódz […]. Który głośniej krzyczy, ten większy”. A to, wbrew pozorom, nie jest odniesienie do współczesnych realiów i sceny politycznej, tylko konsekwentnie wskazywana przez współczesnych im obserwatorów duża egalitarność pierwszych Słowian. Oczywiście do czasu. Zresztą „wiecowy” charakter ówczesnych struktur społecznych powodował, że podobnie można było powiedzieć również o części plemion germańskich, które nie pozwoliły wykształcić się trwałej władzy królewskiej (też do czasu).

19 „[…] prawomówcy i wiedzący”. O wiedzących będzie jeszcze mowa za chwilę, ale pewnego wyjaśnienia wymagają również prawomówcy. Umocowanie ich w barbarzyńskiej społeczności było prawdopodobnie zbliżone do statusu wiedzących (jako że byli wybierani przez wiec) i sensowne wydaje się przypuszczenie, że często mogły to być te same osoby, ponieważ również prawo, jak inne aspekty życia, ściśle splatało się z religią. Rola (i nazwa) prawomówców mogła różnić się u poszczególnych ludów barbaricum w szczegółach technicznych, jednak jej podstawa była ta sama — w pierwszej kolejności należałoby ich nazwać żywym leksykonem zbiorowej pamięci i tradycyjnego prawa. Ujętego zresztą, jak się wydaje, w dosyć ścisłe i rozbudowane normy. Na tej podstawie przedstawiali oni do zatwierdzenia wiecowi swoje wyroki, będąc jednak kimś więcej niż tylko sędziami.

20 „[…] Gotów, którzy ocaleli z Osterthalu”. Proszę nie wertować podręczników i atlasów, nie było żadnego Osterthalu (czyli Wschodniej Doliny w ramach własnego słowotwórstwa autora). Jednak również nie wszyscy Goci wywędrowali z terenów dzisiejszej Polski południowym szlakiem ze swymi pobratymcami. A profesor Andrzej Kokowski bardzo przekonująco przedstawił zgrupowanie w Kotlinie Hrubieszowskiej (tzw. Grupa Masłomęcka), charakteryzujące się (prawem swobodnej hipotezy) dużą rolą kobiet i zniszczone, być może (jak wyżej), przez powracających do Skandynawii Herulów. Historycy też mają prawo puszczać wodze fantazji, wtedy jest ciekawiej. A skoro jesteśmy przy „opornych” Gotach, co najmniej równie fascynujące jest przetrwanie ich resztek przez wielkie dziejowe zawieruchy na ruinach ich starych twierdz na Krymie… aż do epoki renesansu, a może nawet do XVIII wieku (!), kiedy to Rzeczpospolita chyliła się ku upadkowi pod rządami Sasów, a wielcy Ostrogoci i Wizygoci byli już tylko legendą z zamierzchłej przeszłości. Jednak to inna historia…

21 „Czemu ja ci zaufałam, wiedźmo?!” Pominąwszy ten jednorazowy epitet, właściwe określenie osób zajmujących się czynnościami magicznymi i sakralnymi nastręczało tu sporych problemów, szczególnie przy okazji usuwania występujących w pierwszych wersjach tekstu bardzo wygodnych „kapłanów”. Dlaczego nie „kapłan”? Przecież o takich osobach wśród barbarzyńców pisali i Rzymianie, i chrześcijańscy kronikarze. Jednak „kapłan” nasuwa od razu na myśl jakąś religijną instytucję, a co najmniej kastę lub stowarzyszenie podobne do druidów bądź braminów. Tak też musiały jawić się te osoby zewnętrznym obserwatorom, tak być może funkcjonowały też później na przykład u Słowian Połabskich. Nie można nie doceniać również wcześniejszych wpływów celtyckich (ze wspomnianymi wyżej druidami). Prawie na pewno istniały osoby „zawodowo” zajmujące się zielarstwem bądź odczynianiem uroków. Jednak generalnie — jak się wydaje — funkcje religijno-magiczne mógł pełnić każdy na własny użytek lub na użytek grupy, jeśli posiadał wystarczającą wiedzę i poważanie. Każdy na co dzień był trochę swoim własnym kapłanem, mógł nim być też doraźnie dla całej lokalnej społeczności. Oczywiście nie od rzeczy jest sądzić, że były osoby stosunkowo trwale przypisane do tego rodzaju funkcji, jednak ich religijna legitymizacja wynikała chyba wyłącznie z posiadanego wśród ziomków autorytetu (i być może dopełnienia jakichś rytuałów). Wspomną jeszcze o tym nasi bohaterowie późną wiosną. A na potrzeby tej historii użyłem dla tego rodzaju osób pojemnego określenia „wiedzący”.

22 „Stainhulm, dwergar […]”. Czyli podziemny elf. Nieco więcej na ten temat w indeksie osób.

23 „[…] władców Burgundów i Swebów, a także królową Gotów z Osterthalu”. Mogli to być w tym czasie Gebikar (Gebicca) Nyblung i Hermeryk. Gebikar, król Burgundów, zmarł w 407 roku, a tragiczne losy jego potomków uwieczniono (swobodnie traktując fakty) w „Sadze rodu Volsungów” i „Pieśni o Nibelungach”. Hermeryk, król Swebów (być może Kwadów lub jakiegoś związku plemion, gdyż mianem Swebów określano różne grupy) wędrujących na zachód w koalicji z Wandalami i Alanami, osadził swój lud w hiszpańskiej Galicji i zmarł dopiero w 441 roku po ciężkiej chorobie, pozostając do końca życia poganinem wśród teoretycznie nawróconych już ziomków. Królowa Gotów jest postacią tak samo fikcyjną, jak jej królestwo na wschodzie.

24 „[…] wodza Alanów […]”. Czyli Respendiala, który niedługo potem uratował Wandalów przed klęską w starciu z Frankami podczas forsowania Renu (w grudniu 406 roku), by następnie zniknąć w mrokach dziejów. Alanowie byli sarmackim ludem pochodzenia indoirańskiego, dzielącym się na wiele plemion lub z wieloma spokrewnionym. Na zachód, w koalicji z Wandalami, podążyli prawdopodobnie głównie Jazygowie. Inne odłamy Alanów wędrowały po Europie swoimi ścieżkami, czasami pozostawiając ślady aż do dzisiaj (np. wśród Węgrów). Część z nich trafiła nawet do Chin! Jednak bezpośrednimi spadkobiercami Alanów, którzy przetrwali w swych kaukaskich siedzibach, są dziś przede wszystkim Osetyjczycy żyjący na pograniczu Rosji i Gruzji.

25 „»Idziecie na wieczną tułaczkę, a wszystko, co zdobędziecie, obróci się w pył!«” Tak, te i wcześniejsze fragmenty to niemal dosłowne cytaty z „Quenta Silmarillion”. Tamta saga czerpała garściami z wielkiej wędrówki ludów, stąd taki ukłon w stronę jej Autora. Tym bardziej że słowa te pasują do Wandalów (Gotów, Gepidów, Burgundów, Longobardów…) nie gorzej niż do Noldorów. Ale tamte, wciąż niezwykłe opowieści bledną wobec prawdziwych losów Europy na progu średniowiecza.

26 „Prawo nie zajmuje się sprzętem gospodarskim[…]”. Wspominałem już, że ówczesne prawo i obyczaje bywały zaskakująco okrutne? Nie? No, to bywały. Na ponad tysiąc lat przed sformułowaniem koncepcji praw człowieka jedyne prawa jednostki wynikały z bycia członkiem lub gościem danej społeczności. Kto nie był częścią wspólnoty, w świetle prawa nie był człowiekiem. Niewolnik (albo banita) miał mniej więcej takie prawa jak motyka, którą pracował, i świnie, które wypasał — był jednym ze sprzętów gospodarskich. Późniejsze wieki poprawiły sytuację o tyle, że w chrześcijańskim świecie powoli (i z dużymi oporami) zarzucono niewolenie współwyznawców (wcześniej bywało, że i kościoły miały swoich niewolników). A także zaczęto wytaczać procesy sądowe świniom.

27 „W roku czarnego słońca”. Co pozwala nam dosyć precyzyjnie określić datę na rok 535 lub 536 po Chrystusie, kiedy to — według wszelkiego prawdopodobieństwa — miała miejsce zima wulkaniczna spowodowana dużą aktywnością któregoś z odległych wulkanów, gdy wyrzucone do atmosfery popioły na długie miesiące przyćmiły słońce. Niektórzy twierdzą, że skutki tego wydarzenia (klęska głodu i — bardzo możliwe — tzw. dżuma Justyniana) pogrzebały stare Cesarstwo Rzymskie na równi z barbarzyńcami. Ponieważ jednak klęska dotknęła cały znany świat i nie przeszkodziła Rzymianom w pokonaniu Ostrogotów w Italii, bardziej przekonujący wydaje się pogląd, że to Justynian wyeksploatował Cesarstwo, porywając się na spektakularne, ale już nierealne dzieło „rekonkwisty” zachodnich ziem ponad siły wschodniego imperium. Tak czy inaczej, nie miało to już wpływu na losy afrykańskich Wandalów, doszczętnie rozbitych w Kartaginie około dwóch, trzech lat wcześniej.

28 „Byłem u wolnych Silingów i u Helizjów, u Manów i u wszystkich innych”. Poza Hasdingami (Asdingami) i Silingami trudno ze stuprocentową pewnością wskazać inne plemiona Wandalów. Ówczes­ne związki plemienne łączyły się, dzieliły, wędrowały, zmieniały nazwy i sojusze. Nawet samych Wandalów należy traktować raczej jako elastyczny związek mniejszych organizmów połączonych wspólną tradycją i kulturą, a nie jako współczesny naród. Co więcej, wiele wskazuje na to, że sami Wandalowie przez długi czas wchodzili w skład większego (prawdopodobnie celtycko-germańskiego) zgrupowania Lugiów, które zmonopolizowało bursztynowy szlak. Charakter związku Wandalów z Lugiami (w tym ich ewentualna tożsamość) to pole do niekończących się dyskusji, na których referowanie nie ma tu miejsca. Grunt, że łączy się z Wandalami również takie etnonimy, jak: Wiktofalowie, Hariowie (Herjarowie), Helweonowie, Manimowie (tu jako Manowie), Helizjowie, Nahanarwalowie (identyfikowani na ogół z Silingami) oraz Lugiowie Omanowie, Lugiowie Didunowie i Lugiowie Burowie. Dla przykładu, Burów, którzy wcześniej i później postrzegani byli jako niezależne plemię, dawno już na tych terenach nie było. Do Wandalów zalicza się też często (choć wątpliwie) Lakringów, którzy mogli pod koniec II wieku naszej ery wywędrować razem z Hasdingami z naszego Podkarpacia na pogranicze dzisiejszej Słowacji i Węgier. Jeśli tak było, ich dalsze wzajemne relacje podczas wojen markomańskich i tak różne losy mogą być kanwą ciekawej opowieści.

29 „Nie mam już siły objeżdżać kraju […]” W tamtym czasie — jak i jeszcze długo później — władza królewska musiała „realizować się” w ruchu. Utrzymanie dworu i drużyny (nawet jeśli nie cała stacjonowała przy władcy) przekraczało możliwości lokalnej gospodarki, która przez swój ekstensywny charakter (wyjaławianie pól, „dzikie” wypasy itp.) z trudem zapewniała przetrwanie nawet niewielkim skupiskom ludzi. Również doroczna demonstracja siły i splendoru władcy skuteczniej cementowała relacje lojalności tudzież ograniczała nadmierne ambicje lokalnych wodzów. Nie dziwne więc, że trudność w odbywaniu takich podróży była poważną sprawą. A Wahwelberga byłaby bardziej zimową siedzibą króla niż „stolicą”.

30 „»Chcę, żebyś przejął po mnie tron, żebyś został następnym krakiem«. Ritigern zakrztusił się maślanką”. I nic dziwnego. Pominąwszy inne okoliczności, tradycja dziedziczenia władzy przez najstarszego z rodu panującego (niekoniecznie syna) była wśród afrykańskich Wandalów tak silna (i potwierdzona testamentem króla Gezeryka), że potrafiła doprowadzić do dużych kryzysów politycznych w Kartaginie.

31 „Zrobią to samo co z Widiwariami w Gothiskandii […]”. Na podstawie pozbawionej szczegółów (ale uprawdopodobnionej archeologicznie) informacji o związku plemiennym Widiwariów (przypuszczalnie gocko-bałtyjskim) istniejącym w tym okresie gdzieś w okolicy Pomorza Gdańskiego, czyli dawnej Gothiskandii (Gothiskandzy). Rozbitym — być może — przez re-migrujących Herulów.

32 „Tu chodzi, cholera, o tę, no… rację stanu!” I o gruby anachronizm. Pojęcie „racji stanu” nie tylko nie mogło być wówczas znane, ale byłoby również całkowicie obce i niezrozumiałe na gruncie mieszanki wspólnot sąsiedzkich i organizacji wodzowskich. Jednak, biorąc pod uwagę, że koncepcję „racji stanu” (choć jeszcze nie sam termin) przypisuje się Machiavellemu, dobrze pasuje ona do Alamunda.

Ostatnie lato Wandalów

Подняться наверх