Читать книгу Grimm City. Bestie - Jakub Ćwiek - Страница 5
PROLOG
ОглавлениеW wieczór taki jak ten wystarczyła ledwie odrobina romantycznej nieostrożności, by ulec czarowi ponurego miasta Grimm. Zwłaszcza tutaj, na styku dzielnicy Grandmerkad zwanej potocznie Pępkiem i Dolnego Reuben, gdzie niezliczone kolorowe neony migotały zarówno nad głowami przechodniów, jak i pod ich stopami, odbite w taflach tłustych, oleistych kałuż.
Mimo późnej pory miejsce tętniło życiem. Daleko mu było do przaśnej, kurortowej atmosfery jarmarku znamionującej Troll’s Face. Tam dominowała atmosfera nieskrępowanej i nade wszystko taniej rozrywki, tu – szyk i styl. Zdawałoby się, starannie dobierało sobie gości – nie tylko podług zasobności portfela – a przyjemności oferowało niedomówione i subtelne niczym melodyjne smooth’n’wave sączące się wraz z papierosowym dymem spod kawiarnianych drzwi.
Tak właśnie – za sprawą dymu, muzyki i migoczących neonów – powstawała dźwięczna, kolorowa mgła, od której miejscu nadano nazwę Rozmytego Kwartału. W wieczory jak ten niemal wszystko wokoło przemieniała się w gotową malarską inspirację: kobietę o nienagannej sylwetce poprawiającą elegancki płaszcz lekko już zawianemu, rosłemu mężczyźnie; chudego jak patyk policjanta opartego o latarnię i leniwie kręcącego młynki drewnianą pałką; kwiaciarza sprzedającego bukiety z ciężarówki z otwartą paką, a teraz przecierającego ściereczką listki róż. Główki kwiatów były zawinięte w cieniutki papier, by na płatkach nie osiadała sadza.
To o tym miejscu śpiewał swego czasu Burton J. Ell, wówczas jeszcze początkujący artysta, zaintrygowany miejscem i tym, że na witrynach ekskluzywnych butików:
Manekiny o zadartych noskach
W swych kreacjach na sto dwa
Mrużąc oczy w blasku neonowych feerii,
Patrzą, co im dziś przyniesie mgła…
Tego wieczoru kolorowa, kłębiąca się mgła Rozmytego Kwartału przyniosła zmiany. I pewnie niejeden mieszkaniec miasta, dociekający potem, co naprawdę się wtedy wydarzyło, dałby wiele, żeby te przeklęte manekiny potrafiły mówić.
***
Kiedyś nazywał go swoim zaułkiem, ale od przeszło roku, kiedy to Nowy Gracz postanowił traktować taksówkarzy na równi ze swoją bandycką konkurencją, Alldaman Hoffer w zasadzie się tu nie pojawiał. Właściwie jedynie kaprys okrutnego losu sprawił, że gdy tylko prasę zalały doniesienia o pierwszych morderstwach dokonanych na jego kolegach, on sam nie zrezygnował z pracy. Nosił się z tym już od jakiegoś czasu, od kiedy jego córka, Peggy, wreszcie skończyła szkołę, dostała pierwszą pracę i postanowiła wyprowadzić się z domu, wynajmując pokój w ośrodku dla młodych panien madame Jickaford. Alldaman miał wówczas w odwodzie etat w komunikacji miejskiej, gorzej płatny i podobno grożący straszną nudą. Z drugiej strony była to praca wyłącznie w dzień, w jasno określonych godzinach, co dla starzejącego się taksówkarza, zmęczonego nocnymi wezwaniami, brzmiało niezwykle kusząco. Poza tym, jak się okazało po wstępnym rekonesansie, do obsadzenia były obecnie nade wszystko trasy wiodące przez Navalla Afiada, czyli dzielnicę względnie spokojną, o ile nauczyć się lokalnych zasad. A Hoffer, miłośnik krzyżówek i szarad, lubił zdobywać wiedzę, nawet tę pozornie bezużyteczną.
Żyli z żoną skromnie, mieli więc odłożone trochę pieniędzy, w sam raz, by uzupełniając je skromniejszą wypłatą, żyć wygodnie, bez konieczności zmiany nawyków. A może nawet pozwolić sobie raz do roku na jakąś dłuższą podróż? Nieodżałowanej pamięci teść Alldamana Hoffera zwykł mawiać, że największym wrogiem człowieka są jego wygórowane ambicje. Wystarczy je utemperować, by żyć szczęśliwie. To właśnie taksówkarz miał zamiar zrobić.
I pewnie gdyby zdecydował się tydzień czy dwa wcześniej, wszystko skończyłoby się dobrze. Ale potem przyszła ta pamiętna noc, kiedy dostał zlecenie z dyspozytorni, przyjął je, lecz wkrótce się zorientował, że jest jednak za daleko, a przez trwające remonty nie da rady dojechać w wymaganym w zamówieniu czasie poniżej kwadransa. Przekazał je więc poza radiem pierwszemu chłopakowi, który odebrał telefon na postoju.
Kiedy godzinę później pił kawę w obskurnym barze na pograniczu Dystryktu Grumliga i tam usłyszał w radiu informację o mafijnych porachunkach, w wyniku których zginął również taksówkarz, najpierw przejął się śmiercią kolegi, a potem dotarło do niego, że to miał być jego kurs. Chwilę potem usłyszał z odbiornika swoje nazwisko jako rzekomej ofiary ataku i dotarło do niego, że nie podał zmiany na dyspozytorni. Natychmiast spróbował zadzwonić do domu, ale w tym czasie Lisbeth, jego cudowna, wrażliwa i kochająca żona leżała już nieprzytomna na kuchennej podłodze.
Wylew wywołany najprawdopodobniej gwałtownym stresem – taka była diagnoza. Po dwóch tygodniach Lisbeth co prawda przebudziła się ze śpiączki, ale z niedowładem połowy ciała. Lewa część jej twarzy wyglądała, jakby ktoś nadtopił woskową rzeźbę – opadnięty kącik ust wyrażał dojmujący smutek. Lekarze nie mieli wątpliwości, że nie ma mowy o powrocie do dawnej sprawności, a nawet utrzymanie obecnego stanu miało wymagać ciężkiej pracy i sporych nakładów finansowych. Nie było więc mowy o zmianie pracy na gorzej płatną. Przeciwnie, Alldaman Hoffer stanął przed pozornym wyborem: albo weźmie dodatkowe godziny za kierownicą, albo skorzysta z propozycji córki: Peggy zaofiarowała się, że wróci do domu, dołoży się do czynszu i pomoże mu z Lisbeth. Na to nie mógł przystać. Nie po to włożyli z żoną tyle wysiłku, by dać dziewczynie godziwy start, by teraz ciągnąć ją w dół. To był ich bagaż, to oni przysięgali sobie przed Bajarzem, że splotą wątki swych żywotów w jedną opowieść. Nikt nie obiecywał, że łatwą.
Został więc na taksówce. Jedynym, co wymusiła na nim Lisbeth, było to, że będzie się trzymał z dala od dzielnic bogaczy i mafiozów i skupi się na mniej opłacalnych, krótszych, ale bezpieczniejszych kursach. Słowem, żegnaj, zaułku z Rozmytego Kwartału, żegnajcie, postoje na Troll’s Face czy parkingu pod urzędowymi budynkami Podgardla. Żegnajcie, wielkie napiwki, stałe i dobrze płatne kontrakty z burdelami na dowóz dziwek dla mafijnych żołdaków w ich melinach. Witaj, wozie zarzygany przez pijanych imprezowiczów i targowanie się o każdego dijmara z pozerami w kartonowych kołnierzykach.
A potem wszystko się nagle skończyło. Pół roku po aferze ze śmiercią tego całego inspektora Wolfa zjednoczone rodziny Räu i Thorniniego wzięły się wreszcie solidnie do Nowego Gracza. Przez dwa tygodnie na ulice nie wychodził w zasadzie nikt o zdrowych zmysłach, a kanonady z maszynowych broni słychać było nieustannie na każdym niemal rogu. Tytuły prasowe zamieniły się w jeden wielki nekrolog, władze rozważały ściągnięcie wojska i wprowadzenie stanu wyjątkowego. Schroniska Bajarza wypełniły się ludźmi święcie wierzącymi, że to prawdziwy koniec miasta, a zatem jedynego znanego im świata.
Dwa tygodnie. A potem nagle cisza i kolejne dni poświęcone na przywrócenie starego ładu. Z ulic zniknęły ciała, uprzątnięto opiewany potem w piosenkach „rubinowy szlam”, wszyscy pospołu przystąpili do porządkowania miasta. Niektórzy widzieli nawet ludzi Złej Królowej czy Thorniniego, jak w roboczych strojach zamiatają ulice czy tynkują podziurawione kulami fasady. To tym dwóm tygodniom miasto zawdzięczało dwie nowe szkoły, ośrodek dla bezdomnych i remont opery. A także, co dało się odczuć dopiero po jakimś czasie, całkowite uwolnienie od Nowego Gracza, tego czarnego luda bez twarzy i nazwiska.
Nie znaczyło to rzecz jasna, że ponure miasto nagle zrobiło się bezpieczne, co to, to nie – ot, po prostu wróciło do dawnych zasad, w których cywil, w tym taksówkarz, mógł być co najwyżej przypadkową ofiarą porachunków. Zresztą i o tych ostatnich nie było na razie mowy, bo Nowy Gracz, zanim zniknął, w taki czy inny sposób wyeliminował pomniejsze rodziny, a dwie, które zostały, od pół roku trwały w korzystnym dla wszystkich sojuszu.
Minął miesiąc, zanim Alldaman Hoffer, z początku nieufnie, z czasem coraz wyraźniej, zaczął wracać do bardziej dochodowej klienteli, w swoje dawne rejony – w tym właśnie w okolice Rozmytego Kwartału, do swojego zaułka. Ten, już wcześniej niezwykle dogodny dla taksówkarza, ostatnimi czasy jeszcze zyskał na atrakcyjności, znajdował się bowiem vis-à-vis najbardziej gorącego lokalu w mieście, Iluento. Był to trzykondygnacyjny budynek z fasadą ozdobioną płaskorzeźbami starożytnych aktorów w maskach. Dawny teatr, a potem przez chwilę kino, kusił nowobogackich ułudą artystycznej bohemy. Choć wszyscy wiedzieli, że stoi za nim Thornini, miejsce to kojarzyło się ludziom wyłącznie dobrze. Być może dlatego, że rzeczywiście przestrzegano w nim prawa, panowało embargo na wszelkie brudne interesy czy nawet rozrywki uważane powszechnie za nieobyczajne. Do
Iluento przychodziło się, by obcować ze sztuką w każdej jej odmianie – od scenicznych występów po kulinaria.
„Klejnot w pępku”, żartował na temat lokalu dziennikarz „Harolda”, a „Tribune” szło mu w sukurs, mówiąc, że za sprawą tego miejsca Grimm City jest teraz niczym egzotyczna tancerka. Nie było w tym jednak złośliwości; większość cieszyła się z nowego obiektu krzewiącego kulturę na poziomie. Byli też tacy, którzy uważali, że o ile inne miejsca ufundowane miastu przez rodziny po zakończeniu wszelakich starć stanowiły zadośćuczynienie mieszkańcom, o tyle Iluento było prezentem na przeprosiny dla samego miasta. Hoffer nie szedł w swych rozważaniach aż tak daleko, ale umiał docenić dobry pomysł w należytym wykonaniu. Zwłaszcza taki, który przy okazji stwarza dla niego, prostego taksówkarza, okazję do zarobku.
Tej nocy jednak, choć jak zwykle zaparkował w zaułku, nie czekał na klientów. Specjalnie skończył pracę wcześniej i zajechał tu, by poczekać na Peggy i jej absztyfikanta, ambitnego kartona imieniem Hickory. Młodzi wybrali się do Iluento na przedstawienie oparte na jednej z apokryficznych opowieści z Księgi, tej o magicznych bucikach, które zmuszały, byś tańczył i tańczył aż do utraty sił.
– Nie było łatwo o bilety – chwalił się chłopak kilka wieczorów temu, stojąc w przedpokoju niewielkiego mieszkanka Alldamana i Lisbeth – ale szef naprawdę mnie docenia i postanowił dać temu wyraz.
Hoffer pamiętał, że Peggy patrzyła wtedy na swojego towarzysza z taką miłością, że jego, ojca, aż zabolało serce. Miał głęboką nadzieję, że Bajarz szykował dla tych dwojga prawdziwe „długo i szczęśliwie”, ale też wciąż grzmiały mu w głowie słowa swojego staruszka: największym wrogiem człowieka są jego wygórowane ambicje.
Mimo obaw kibicował im jednak z całych sił i miał nadzieję, że chłopak nie weźmie jego obecności tutaj za brak zaufania. W końcu ostatnio nagłówki znowu zaroiły się od niepokojących doniesień: kolejne tajemnicze porwania, a potem znajdowane tu i tam ciała młodych kobiet porąbanych na kawałki, i śledztwo policji, które najwyraźniej utknęło w martwym punkcie.
Drwal – tak sprawcę tych okrutnych uczynków ochrzciła prasa. To za jego sprawą Alldaman Hoffer układał teraz w głowie kłamstwo, w które, miał nadzieję, uwierzy jego córka i, daj Bajarzu, jeśli taka Twa wola, przyszły zięć. Kłamstwo, które jemu samemu i jego umęczonej żonie da potem spokojny sen. Nigdy więcej własnego nazwiska w radiu. Nieważne czy przez pomyłkę czy…
Nagłe zamieszanie przy głównym wejściu do Iluento sprawiło, że przerwał te rozważania i pochylił się lekko do przodu, mrużąc oczy. Wzrok miał już coraz słabszy, do tego trudno było cokolwiek dostrzec w kolorowej mgle, ale czego nie zobaczył, mógł się domyślić. Z lokalu wychodził właśnie ktoś bardzo ważny.
Pod budynek podjechała długa, masywna limuzyna. Zaparkowała przy krawężniku, a od strony pasażera wysiadł z niej barczysty mężczyzna w garniturze i ciemnym płaszczu. Nałożył czarny kapelusz, rozejrzał się na boki po czym podszedł do drzwi, zapukał i znowu powiódł wzrokiem to w lewo, to w prawo.
Z lokalu wyszło czterech jemu podobnych, identycznie ubranych drabów. Sprawnie utworzyli szpaler wiodący od wejścia do samochodu. Jednocześnie, pewnie na znak, którego taksówkarz nie był w stanie dojrzeć, pod lokal zajechały dwa kolejne, nieco mniejsze samochody. Jeden zaparkował za głównym pojazdem, drugi zablokował przeciwny pas ruchu, stając obok limuzyny. W żadnym z trzech wozów nie wyłączono silnika.
Hoffer poruszył się na siedzeniu. Jedynym, co mógł teraz zobaczyć zza aut, były kapelusze i gdy pojawił się ten wyjątkowy, jasny – choć w kolorowym świetle trudno orzec, czy biały czy kremowy – nie miał najmniejszych szans zaspokoić ciekawości, kto taki wychodzi z Iluento z taką pompą.
Chodnik przed lokalem był szeroki, ale w normalnych okolicznościach do pokonania w kilka sekund. Bywa jednak, i doświadczony taksówkarz wiedział o tym doskonale, że czas nie ma znaczenia, że klient chce zapalić, zaciągnąć się własnym, nie cudzym dymem, a tu, w tej okolicy może chcieć również dodać coś od siebie do kolorowej, rozśpiewanej mgły. I jasny kapelusz najwyraźniej na to miał właśnie ochotę, bo zatrzymał się nagle, a potem zniknął na krótką chwilę w szarym obłoczku.
Akurat wtedy zamknęły się drzwi do lokalu, samochód stojący z tyłu wycofał się odrobinę, a ten blokujący przeciwny pas ruszył do przodu. Przez moment wyglądało to na rutynowe formowanie się kolumny.
Nagle jednak oba pojazdy wyrwały do przodu i gwałtownie skręciły na chodnik, jeden przed limuzyną, drugi za nią. Z rykiem silników pokonały wysoki krawężnik, blokując przejście z obu stron i zamykając jasny kapelusz jak i całą jego obstawę w pułapce.
Hoffer usłyszał krzyki, dostrzegł, jak jasny kapelusz, osłaniany przez cztery czarne, nurkuje do przodu, zapewne w stronę otwartych drzwi limuzyny. Rozległ się terkot karabinów maszynowych, błysnęły ognie wylotowe z kilkunastu luf i jeden po drugim fedory ochroniarzy z obstawy znikały z pola widzenia taksówkarza.
Dużo później dotarło do niego, że to zaskakujące, iż mieszkając w tym mieście i uprawiając zawód tak mocno powiązany z ulicą, nigdy wcześniej nie był świadkiem rodzinnych porachunków. Teraz siedział tu, dokładnie naprzeciw wydarzeń, niczym jedyny widz w ogromnym kinie, a kolorowa mgła tym usilniej umacniała jego zaskoczony umysł w przekonaniu, że to wszystko nie może się dziać naprawdę. To z pewnością tylko inscenizacja…
Akcja trwała kilkanaście sekund. Wkrótce samochody blokujące chodnik wróciły na jezdnię, wykręciły i jeden za drugim pognały w lewo. Limuzyna ruszyła z piskiem opon popędziła w ślad za nimi, odsłaniając właściwą scenę: oto na błyszczącym od krwi chodniku leżało kilka ciał w czarnych płaszczach, wszystkie skąpane w odłamkach roztrzaskanej witryny lokalu. Dwa z nich podrygiwały w przedśmiertnych spazmach.
Pomiędzy nimi, co Hoffer dostrzegł dopiero po chwili, leżał też częściowo przygnieciony, drobny mężczyzna w bieli, z kapeluszem wciąż mocno osadzonym na głowie.
O tym, że był to sam Francisco Thornini, jeden z dwóch najważniejszych bossów mafijnego półświatka, Alldaman Hoffer miał się dowiedzieć dopiero za parę minut.