Читать книгу Grimm City. Bestie - Jakub Ćwiek - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеDwa tygodnie później
W rodzinnych stronach Oleandra Walsha kawę jak ta, którą właśnie pił, nazywano grimm coffee. Tu, w mieście miast, czarną smołę z dodatkiem melasy i masła nazywano tyktablod, co podobno znaczyło gęsta krew. Miało to rzekomo związek z legendą założycielską Grimm City, mówiącą, że zbudowano je na skamieniałym ciele olbrzyma o sercu z węgla, w którego żyłach płynęła ropa.
Oleander nie znał się na legendach. Wyjątek stanowiły te traktujące o kwiatach. Bo o nich Walsh wiedział wszystko.
Tam skąd pochodził, nie było to nic niezwykłego, bo cały region żył z hodowli kwiatów czy też, jak określił to kiedyś po pijaku jeden z królewskich ministrów: pozbawionego ekonomicznego uzasadnienia pielęgnowania powszechnej próżności. Był zresztą z tej wypowiedzi niezły skandal zakończony kilkoma dymisjami i szczodrą dotacją z królewskiego skarbca na rozwój regionu i odkrywanie nowych kwietnych krzyżówek. I to właśnie te dodatkowe fundusze, w połączeniu z naprawdę dobrym rokiem, sprawiły, że Walsh postanowił pójść za swoim marzeniem i otworzyć kwiaciarnię w Grimm City.
Nie była to decyzja pochopna. Poprzedził ją najpierw bardzo uważnym obserwowaniem rynku, a potem godzinami przemyśleń oraz rozmów nad tysiącami szkiców, planów i konceptów. Dość szybko zorientował się, że największe koszty dla miejskich kwiaciarzy generuje szybki transport świeżych kwiatów w specjalnie do tego przystosowanych wagonach kolejowych zaopatrzonych zarówno w system grzewczy, jak i nawilżający. Wiązała się z tym jeszcze jedna wada: otóż wiązanki czy bukiety, zwłaszcza te z co delikatniejszych kwiatów, choć przygotowywane przez wyśmienitych florystów z prowincji, w transporcie nieodmiennie traciły na atrakcyjności. To bowiem, co służyło kwiatom, niekoniecznie dobrze działało na wstążki czy maleńkie sztuczne dodatki. Z kolei pomysł, by wyśmienitych florystów ściągnąć do pokrytego czarnym osadem, brudnego, hałaśliwego miasta, wszystkim – w tym także i Oleandrowi – wydał się tak niedorzeczny, że nie wart nawet wspomnienia.
Kolejnym, być może najważniejszym czynnikiem przemawiającym przeciwko inwestowaniu w kwietny biznes w mieście, były zastoje w interesie. Ludzie w Grimm byli praktyczni, a jak wiadomo, kwiaty dość łatwo łapią brud i osad, nawet w dobrze filtrowanych domach. To sprawiało, że pozostawały drogą ekstrawagancją, w dodatku z bardzo krótkim terminem żywotności. A kierowanie biznesu wyłącznie do kapryśnych bogaczy oznaczało proszenie się o kłopoty i stres. Których to ludzie, zwykle delikatni jak kwiaty, nad którymi sprawowali pieczę, woleli unikać nawet za cenę zysków.
Oleander wiedział to wszystko, gdy zabrał się do wdrażania swojego planu. Miał jednak również świadomość, że jego podejście znacząco się różni od tego, jak biznes pojmują inni w branży. Przede wszystkim uznawał swoją pracę za rzemiosło, nie sztukę. Owszem, cenił sobie pracę z najlepszymi ogrodnikami czy z prawdziwymi artystami bukieciarstwa, ale miał też świadomość, że miasto, przynajmniej na początku, wcale ich nie potrzebuje.
Zamiast tego zainwestował w młodych, już biegłych w sztuce, ale jeszcze nie skażonych podejściem własnych rodziców. Obiecując im dobry start w zupełnie innym życiu, ich rękami wybudował na terenie starej fabryki swoją pierwszą szklarnię i posadził w niej pierwsze sadzonki.
Ludzie pukali się w czoła, bo na co komu szklarnia w mieście, w którym nie ma słońca. W dodatku kwiaty w przemysłowym Dystrykcie Grumliga? Niedorzeczność! Oleander nie przejmował się tym gadaniem, zwłaszcza że dzięki temu budynek kosztował go niemal połowę mniej, niż powinien. Deweloper, zakładając szybki upadek interesu i wietrząc w tym łatwy zarobek, był gotowy pójść na wiele ustępstw, zastrzegając sobie w umowie jedynie prawo odkupu terenu po bardzo preferencyjnej cenie. Oszczędzone w ten sposób pieniądze Walsh zainwestował w skomplikowany system lamp i luster, opracowany na jego zamówienie przez wybitnych fizyków z Uniwersytetu Królewskiego. Sam projekt zresztą, jako niezwykle interesujący i poruszający ciekawe zagadnienia, kosztował go dużo mniej, niż można było zakładać.
Mimo tych wszystkich innowacji, które faktycznie spodobały się klientom, i mimo oszczędności poczynionych czy to na etapie budowy, czy potem przy transporcie, nowo powstały biznes długo przynosił straty. Energia, woda, regularnie wymieniane filtry powietrza, wynagrodzenia… Koszty były tym większe, że Oleander nieustannie inwestował w edukowanie okolicznych dzieciaków, płacił im też regularnie po kilka dijmarów ekstra miesięcznie za uliczną sprzedaż, za gotowość do pracy i za to, że nie pójdą do – w zasadzie wyłącznie hipotetycznej – konkurencji.
W pewnej chwili doszło do tego, że chcąc utrzymać ciągłość biznesową przy jednoczesnej redukcji kosztów, rozważał przeniesienie interesu na drugi brzeg. Rozpoczął tam nawet pewne inwestycje: wynajął kawałek opuszczonej fabryki i zbudował zapasową szklarnię, tę jednak dość szybko zdewastowali lokalni wandale.
I gdy wreszcie nikt już nie wierzył, że to może się udać, na jaw wyszło, na czym jeszcze prócz kwiatów doskonale zna się Oleander Walsh.
Pierwszy raz kwiaciarz odwiedził seniora Räu przy okazji śmierci syna jego nieżyjącego już podówczas brata, młodego Kalleno Räu zwanego Tico. Uważnie przestudiowawszy biografię chłopaka, zaznaczył w niej sobie kilka bardzo jasnych punktów i polecił jednemu z zatrudnionych dzieciaków, takiemu z literackim talentem, uwypuklić je w liście, starannie przy tym maskując mafijną działalność zmarłego. Następnie przygotował prześliczny wieniec i osobiście dostarczył go do siedziby bossa, mówiąc, że nie chciałby przeszkadzać w pogrzebie, że wie, że to uroczystość rodzinna, ale dla niego drobne gesty tragicznie zmarłego miały wielkie znaczenie i chciałby za nie podziękować, przekazując jego wielkiemu krewnemu ten oto wieniec.
Räu senior przyjął kwiaty, a potem zareagował dokładnie tak, jak Oleander zakładał. Uznając, że być może znajdzie się więcej ludzi gotowych złożyć hołd Tico, zorganizował w urzędzie miasta, a potem ogłosił w prasie, przemarsz żałobny ulicami zakończony stosownym nabożeństwem w przycmentarnym Schronieniu. By jednocześnie podkreślić, jak bratanek był ważny dla niego samego, Räu kazał zamówić największy i najdroższy wieniec, o jakim słyszało miasto. Już sama wartość tego zamówienia pokrywała półroczne koszty utrzymania biznesu Walsha. A przecież w ślad za bossem poszli wszyscy jego podwładni.
Nawet mimo przygotowanego zaplecza Oleander nie był w stanie sam sprostać zadaniu, dlatego by dopełnić wszystkich zobowiązań, jedyny raz w swojej karierze był zmuszony skorzystać z dawnych metod, w tym transportu kolejowego. Jednak się opłaciło. Teraz, piętnaście lat i niezliczoną ilość mafijnych ślubów i pogrzebów później, Walsh mógł powiedzieć, że koniec życiowej drogi Tico Räu dla niego był prawdziwym nowym początkiem.
Myślał o tym wszystkim teraz, we względnym zaciszu swojego biura, pochylony nad filiżanką kawy. Ten słodki, gorący lepik był jedynym rodzajem pokarmu, jaki obecnie przyjmował jego organizm. A te krótkie chwile w fotelu, dwie na cały dzień – jedyną formą odpoczynku, na jaki pozwalał sobie od… nie umiał nawet stwierdzić kiedy.
Pierwsze zamówienia przyszły jeszcze tej samej nocy: te największe, najdroższe, które prócz kondolencji miały wyrażać coś znacznie ważniejszego – zapewnienie o niewinności i obietnicę wsparcia. Od drugiej do niemal ósmej Walsh notował treść liścików i wskazówki od niemal wszystkich liczących się osób z rodziny Räu, a sama Zła Królowa zadzwoniła osobiście chwilę przed dziewiątą. Wtedy, ponieważ oficjalnie zaczął się już urzędowy dzień i niemal każdy był po lekturze porannej prasy, zaczęły się dobijać władze i urzędnicy. Zamawiane przez nich wiązanki i wieńce były skromniejsze, ale też nie wymagały aż takiego wysiłku i pieczołowitości. Oczywiście Oleander nigdy nie zamierzał pozwolić, by cokolwiek z jego kwiaciarni zeszło poniżej pewnego poziomu, ale tamtego poranka przy każdym urzędniczym zamówieniu stawiał ptaszka oznaczającego mniejszą pieczołowitość. Już wtedy powoli docierało do niego, że to, co się wydarzyło, nie ma precedensu w historii miasta.
Może gdyby pół roku temu zidentyfikowano i pojmano wielkiego przegranego ulicznej wojny, Nowego Gracza… Zaraz jednak odgonił tę myśl. Bo przecież nie. Nawet wtedy nie. W przeciwieństwie do siejącego postrach tajemniczego mafioza Thornini był częścią tego miasta. Jak ono miał swoje dobre i złe oblicze, czarne jak budynki po deszczu i jasne jak garnitury, które zwykł nosić. Więc może gdyby jego odwieczny rywal, stary Räu, zginął w podobnych okolicznościach…
Ktoś zapukał, a zaraz potem w uchylonych drzwiach stanęła przysadzista sekretarka Olleandra, Killary.
– Panie Walsh, agenci Szlachetnej Posługi do pana.
Zmarszczył nos, jakby coś nagle brzydko zapachniało, i zasłonił się filiżanką.
– Mam przerwę – mruknął. – Niech złożą zamówienie u ciebie.
– Nie jesteśmy tutaj, by cokolwiek zamawiać, panie Walsh – rozległ się niski męski głos, a zaraz potem zza Killary wyłonił się krępy mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu z postawionym kołnierzem. Miał gęste ciemne bokobrody sięgające kącików ust i dłuższe niż zwykło się nosić włosy, błyszczące od brylantyny i zaczesane starannie do tyłu. Na pierwszy rzut oka mógł być w wieku kwiaciarza. Pięćdziesiątka, może trochę więcej. – Mamy nakaz.
– Nakaz? – Oleander odstawił filiżankę na spodek, zamknął oczy i ścisnął palcami wskazującymi nasadę nosa. – Jaki nakaz?
– Zabezpieczenia i przeszukania pańskiej kwiaciarni wraz ze wszystkimi przyległościami.
To powiedział ktoś inny. Oleander w pierwszym odruchu chciał od razu sprawdzić kto, ale postanowił dać jeszcze chwilę odpocząć oczom. Jednocześnie próbował wyobrazić sobie drugiego agenta na podstawie samego głosu. Wysoki, choć jeszcze nie piskliwy, należał do kogoś młodszego i zdecydowanie zadowolonego z siebie. Dobór słów i sposób ich wypowiadania sugerował mężczyznę ubranego elegancko i modnie, ogolonego gładko, może z cienkim wąskim nosem. Powyżej przeciętnego wzrostu, co jest dla niego powodem do dumy i okazją do wywyższania się, do tego sylwetka atlety. Na głowie zdecydowanie kapelusz, nie prostacki kaszkiet. Rozpięty granatowy płaszcz, a pod nim idealnie skrojony garnitur…
Otworzył oczy, by się przekonać, że pomylił się nieomal we wszystkim. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego sekretarka stał teraz krótkonogi grubasek, młokos z kozią bródką, rzadkimi włosami pokrytymi brylantyną i zaczesanymi na bok, z podkreśleniem przedziałka. W dłoniach faktycznie trzymał kapelusz, ale jego płaszcz barwy burzowych chmur był zapięty po ostatni guzik.
Oleander oparł ręce na poręczach fotela i powoli wstał. Pokonał kilka kroków dzielących go od drzwi i podał rękę najpierw starszemu z gości, a następnie młodszemu.
– Oleander Walsh – przedstawił się.
– Przecież wiemy, kim pan… – zaczął młodszy, ale jego towarzysz uciszył go, unosząc palec.
– Agent McShane, panie Walsh – powiedział cicho. – A to jest agent Labrou. Reprezentujemy Szlachetną Posługę.
Sięgnął do kieszeni i podał kwiaciarzowi legitymację służbową. Ten zerknął na nią pobieżnie, nie mając pewności, co właściwie powinien sprawdzić. Nazwisko rzeczywiście się zgadzało z podanym. Oddał dokument.
– Mogę wiedzieć, co to za nakaz, agencie McShane? Ten, o którym mówił pański kolega?
– Podwładny – poprawił go McShane, a Oleander dostrzegł wyraźną satysfakcję, jaką sprawił mu nagły grymas na twarzy młokosa.
Nie za bardzo wiedział, co powinien zrobić z tą obserwacją, ale intuicja, ta sama, która prowadziła jego rękę podczas układania kwietnych wiązanek, podpowiadała mu, że jeszcze mu się to przyda.
– Tak, oczywiście, podwładny – przytaknął, skupiając wzrok już wyłącznie na McShanie. – Wracając do nakazu, chciałbym wiedzieć, czy rzeczywiście istnieje czy był tylko niegrzeczną, acz w jakiś sposób zrozumiałą próbą ustawienia mnie w tej rozmowie.
Kącik ust agenta uniósł się lekko.
– Ależ mamy nakaz, panie Welsh. Nawet dwa. – Rozpiął płaszcz i sięgnął do wewnętrznej kieszeni, skąd wyjął dwie nieco pogięte koperty. – I któregoś z nich musimy dzisiaj użyć.
Oleander westchnął. O tej grze i jej regułach już słyszał od innych przedsiębiorców mających czasem styczność z tą mniej dosłownie brudną stroną miasta. I choć jego samego owa gra jak dotąd omijała, brakiem roztropności było wierzyć, że tak będzie zawsze.
– Mam rozumieć, że jedna koperta zawiera to, o czym powiedział agent Labrou? – zapytał. Był dumny ze swojej pamięci do nazwisk. – A drugi zawiera co? Wgląd do księgowości?
– Mniej więcej. Wgląd do listy ostatnich zamówień, wie pan których.
– Tak, chyba wiem – skrzywił się Walsh. – Wolałbym oczywiście tego nie robić, ale panowie dobrze wiedzą, że stawiają mnie pod ścianą. Nie mogę pozwolić sobie na przestoje.
– Owszem – zgodził się McShane.
Oleander westchnął ciężko.
– Musimy podejść do mojej sekretarki – powiedział, robiąc krok do przodu. Stojący w progu Labrou cofnął się, by zrobić mu miejsce. – Killary, czy możesz dać panom agentom kopię listy klientów na uroczystości pogrzebowe, a także oryginał do porównania?
– I jeszcze bukiet białych róż z przybraniem – odezwał się zza jego pleców agent Labrou.
Oleander na chwilę zamknął oczy i przełknął ślinę.
– To również w ramach nakazu z koperty? – zapytał.
– Nie, panie Walsh – odparł McShane, zanim młodszy agent zdążył się odezwać. – Za to Labrou zapłaci z własnej kieszeni. Zresztą zgłosi się po ten bukiet po godzinach, wpisując się w normalną kolejkę i szanując pański napięty grafik. Prawda Labrou?
Agenci starli się na spojrzenia i w pomieszczeniu zaległa cisza. Walsh przyglądał im się z zaciekawieniem, mimo że od pierwszej chwili było dlań oczywiste, kto wygra to starcie.
– Tak – wycedził wreszcie grubasek, a w jego głosie pobrzmiewała taka nienawiść, że kwiaciarz mimowolnie zadrżał.
Przyszło mu do głowy, co może się stać z nim, z jego interesem, jeśli jakimś cudem ten młody, wyraźnie niedowartościowany człowiek dojdzie kiedyś do większej władzy. Co będzie, gdy któregoś dnia zabraknie przy nim temperującego go przełożonego, zdolnego ukrócić jego praktyki? Co prawda doświadczenie, jakie Walsh miał z tym miastem, mówiło mu, że z takim nastawieniem Labrou ma większe szanse na kulkę niż awans, ale czasami zdarzały się przecież wyjątki. Nieprzewidziane sytuacje, przed którymi warto było się zabezpieczyć. Zwłaszcza gdy koszt był tak niski.
Wziął od Killary papierową teczkę, odwrócił się i uśmiechnął, podając listę młodszemu agentowi.
– Nie chciałem pobierać za kwiaty opłaty – wyjaśnił. – Ciekawiło mnie tylko, czy to w ramach nakazu, czy mogę uczynić z nich prezent dla panów. Zaraz polecę przygotować dwie piękne wiązanki…
Tym razem to McShane się skrzywił, a zaraz potem potrząsnął głową.
– Jesteśmy agentami Szlachetnej Posługi i nie wolno nam przyjmować korzyści majątkowych – wyjaśnił.
Wyjął teczkę z ręki Labrou i sprawdził zawartość.
– Rozumiem, oczywiście. I przepraszam. Nie miałem złych zamiarów. – Kwiaciarz wziął od sekretarki drugą teczkę. – A to jest oryginalna lista, spisywana ręcznie na bieżąco ze spływającymi zamówieniami, do wglądu dla panów. Życzą sobie panowie, bym udostępnił biuro, by mogli je panowie uważnie przejrzeć? Może kawy?
McShane nie odpowiedział na żadne z tych pytań. Na szybko porównał zawartość teczek, po czym oddał oryginał Walshowi.
– Dziękujemy – powiedział. – Pójdziemy już. Odezwiemy się w razie potrzeby.
– Oczywiście – Oleander ponownie uścisnął ręce obu agentom, a potem stał przy biurku sekretarki, patrząc za nimi i czekając, aż wyjdą z biura. Dopiero wtedy zerknął najpierw na zegar, a następnie na drzwi, za którymi rzesze jego pracowników uwijały się jak w ukropie. Tam czekał i jego stół z niemal już gotową wiązanką dla Reginy Räu – jedną z tych, których przygotowania, niezależnie od poziomu zmęczenia, musiał dopilnować osobiście. Pomyślał o kawie, której już nie dopije, i westchnął.
***
Prowadził McShane. Gdy usiadł za kierownicą, odczekał chwilę, aż Labrou zajmie miejsce, po czym rzucił mu na kolana teczkę.
– Powiesz mi teraz, czego w tym szukamy? – zapytał tamten, przyglądając się liście.
– W zasadzie niczego ważnego. Jestem po prostu ciekaw, czy ktoś się ostentacyjnie wyłamał. No i wysłaliśmy sygnał.
Opuścili brukowane fabryczne podwórze i ostrożnie włączyli się do ruchu. Jechali teraz na południe, nową drogą zwaną popularnie Żebrówką, ciągnącą się wzdłuż Dystryktu Grumliga aż po most. Jej zadaniem było ułatwić dojazd do kopalń i fabryk ludziom z drugiego brzegu, a w godzinach szczytu odciążyć zakorkowany Pępek. Przynajmniej w założeniu, bo zwykle mimo względnie wczesnej pory przeciwległe pasy o tej porze w zasadzie stały, zapchane przede wszystkim autobusami, ciężarówkami i mniejszymi wozami dostawczymi.
Dziś jednak droga w obu kierunkach świeciła pustkami, co najwyraźniej było konsekwencją kontrowersyjnej decyzji władz miasta o tymczasowym zamknięciu kopalń i ograniczeniu działalności hut w dystrykcie Grumliga. Istniał nawet jakiś oficjalny powód tej decyzji, ale tak bełkotliwy i bzdurny, że pamiętały go tylko władze i związki zawodowe oprotestowujące częściowe ograniczenie świadczeń pracowniczych na przymusowym wolnym. Prawdziwego powodu decyzji domyślali się natomiast wszyscy i plotki poszły w miasto. Burmistrz i rada bali się skutków Efektu Wulkanu. „Pierdnięcie z Doliny Mgieł”, czyli wyrzut kopalnianego pyłu i czasowe oślepienie całej okolicy, było ostatnim, czego ponure miasto teraz potrzebowało.
– Grałeś kiedyś w bierki, Labrou? – zapytał McShane.
– Bierki? – zdziwił się młodszy agent.
– Tak, wybieranie patyczków ze stosu, tak by nie poruszyć innymi.
– Aaa. To grałem, ale kiedyś, za dzieciaka.
McShane potrząsnął głową.
– Dzieciaki grają w to nierozważnie – wyjaśnił. – Za szybko, rzucając się od razu na najlepiej punktowane trójzęby czy łopatki. A sedno tej zabawy to uważne wyglądanie okazji, delikatne opukiwanie patyczków leżących luzem i liczenie na to, że nikt nie zauważy, jak przypadkiem drgnie coś niewłaściwego.
– Zmierzasz z tym do czegoś? – Labrou popukał w filtr zamocowany na desce rozdzielczej, wyjął go, po czym otworzył okno i kilka razy trzepnął urządzeniem o zewnętrzną stronę drzwi.
– To nic nie daje, wymienić muszę – stwierdził McShane, sygnalizując jednocześnie odbicie na pobliski zjazd. – I tak, oczywiście, że zmierzam. Do tego, że nikt nie chce powtórki sprzed pół roku. Dwa tygodnie temu rodzina Thorninich mogła zareagować krwawym odwetem i zrobić z miasta strefę wojny. Zamiast tego, nie wiem, czy kierując się rozsądkiem czy strachem, zaproponowali nam wszystkim bierki.
– Nam?
– No wszystkim. Policji, NS, władzom miasta czy swojej małżonce z rozsądku, Reginie Räu. Nie wykonując gwałtownych ruchów, Thornini dali wszystkim szansę na nabicie punktów bez drgań i wstrząsów. Przynajmniej do czasu.
Młodszy agent ostentacyjnie machnął filtrem w stronę McShane’a, po czym zamontował urządzenie i zamknął okno.
– I ten wykaz, kwiaty na pogrzeb dowodzą, że wszyscy grają według tych zasad? – upewnił się, że dobrze rozumie. – Bo skoro Walsh oddał go nam tak łatwo i szybko, to znaczyło, że miał na to zgodę od klientów.
– Wręcz zachętę, bo ani chybi wszyscy chcą się z tym swoim szacunkiem obnosić, zwłaszcza teraz – przytaknął McShane. – I masz rację, gdyby było inaczej, pan kwiatek stawiałby opór. Chciałby pewnie zobaczyć te nakazy, dzwonić po adwokata. A tak wiemy, że każdy gra w tę samą grę, choć po swojemu. I że wszyscy się nawzajem obserwujemy i przez przynajmniej trzy najbliższe dni, a potem podczas pogrzebu, nic nie może przypadkowo drgnąć. Bierki, młody. Całe miasto to teraz stosik rozsypanych patyczków.
– Jak zawsze upieprzonych w szlamie. – Labrou włączył radio, ale zaraz je wyłączył orientując się, że zamiast muzyki czeka go wyłącznie ta sama od kilku dni śpiewka. – Nie masz tego czasem dość, McShane?
Starszy agent nie odpowiedział. Minął dwa skrzyżowania na Pępku, na trzecim skręcił w prawo, w jedną z bocznych uliczek, i dojechał do samego jej końca. Dalej ciągnął się już tylko park zwany Graent Hjarta, zielone serce Grimm City. Jak chyba jeszcze nigdy w tygodniu wszystkie miejsca parkingowe były zajęte, więc McShane zaparkował przy krawężniku na niedozwolonym, wyłożył na deskę rozdzielczą odznakę i dopiero wtedy spojrzał na towarzysza, uśmiechając się półgębkiem.
– Twoja kolej, by stawiać kawę, młody – powiedział, głową wskazując znany im obu lokal Groen Blauw, niewielką, kawiarnię stylizowaną na bajkowy pałacyk, stojącą na skraju parku, teraz ledwie kilka kroków od ich samochodu. Mimo że ze względu na przymusowe urlopy robotników alejki parkowe były pełne, o miejsca w Groen nie musieli się obawiać. Wszyscy wiedzieli, że kawa jest tam podła, ciasta nieświeże i tylko policjantom, a ostatnio i agentom, dostaje się co smakowite. Podobno dlatego, że właścicielem lokalu był eksglina, dla którego ważniejsza niż chęć zarobku była jego niechęć do cywili. A że oficjalnie, mając lokal gastronomiczny, podwojów dla postronnych zamknąć nie mógł, znalazł na to swój własny sposób.
Labrou westchnął.
– Zawsze jest moja kolej – stwierdził. – Podobnie jak na granie zadufanego w sobie idioty przed takimi jak Walsh.
– Takie twe życiowe role, co poradzisz – odparł McShane, z udawaną troską kładąc rękę na ramieniu kolegi. – Wiń Bajarza i spółkę.