Читать книгу Kłamca 2,5. Machinomachia - Jakub Ćwiek - Страница 5
Minneapolis, Minnesota
Współcześnie
ОглавлениеDzwonek windy wyrwał go z odrętwienia. Mocniej zacisnął palce na uchwycie nesesera, zaczerpnął tchu i poczekał, aż rozsuną się drzwi. Wyszedł na hotelowy korytarz, nucąc pod nosem kawałek, którego tytułu za nic by sobie teraz nie przypomniał. Zerknął na napisany po wewnętrznej stronie dłoni numer pokoju i skręcił w lewo. Mijając starszego, siwowłosego mężczyznę w czarnym garniturze, musnął rondo fedory, ale ponieważ jegomość mocował się właśnie z magnetycznym zamkiem, ani myślał odpowiadać na uprzejmości. A to był afront, którego białym nigdy nie należało puszczać płazem.
Przystanął, postawił neseser i powoli się odwrócił. Gdy to zrobił, na jego twarzy gościł szeroki, szczery uśmiech. W połączeniu z dołeczkami w policzkach oraz z kurzymi łapkami nieco powiększonymi przez szkła okularów nadawał jego obliczu wyraz wręcz dobrotliwy. Podobnie głos, który dobrał do twarzy, był głęboki, ale ciepły. Miły, sugerujący doświadczenie i przede wszystkim dobrą wolę.
– Może panu pomóc? – zapytał. – Widzę, że się pan męczy, a ja dobrze znam te zamki.
Nie czekając na odpowiedź, podsunął się do mężczyzny, lewą ręką sięgnął po kartę, prawą wsunął mu dyskretnie do kieszeni spodni i wyjął telefon.
Mężczyzna w czarnym garniturze, skonfundowany, próbował podziękować za pomoc, zapewnić, że sobie poradzi, ale tak naprawdę nie opierał się jakoś szczególnie. Poziom frustracji osiągnął już zapewne ten punkt, za którym robiło się maleńkie wypady za granicę wstydu i czasem korzystało z pomocy.
Nietrudno było zgadnąć, co tu robił. Garnitur porządnej firmy, ale z wyraźnymi śladami znoszenia, na karku ścinki siwych włosów, nieco już obwisła skóra szyi, a na niej kilka nacięć, kilka kępek niedogolonego zarostu. Buty eleganckie, skórzane, ale niespecjalnie dobrane do stroju, bo ciemnobrązowe i tylko zapastowane na czerń. No i jeszcze ten problem z kartą świadczący, że mężczyzna nieczęsto bywał w hotelach. A już z pewnością nie w tak drogich.
Szybkie zerknięcie na telefon – oczywiście niezabezpieczony, do odblokowania wystarczyło wcisnąć fabrycznie ustawioną kombinację klawiszy – i lista ostatnich wiadomości utwierdziła go tylko w już zdobytym przekonaniu. Mężczyzna w garniturze miał romans z jakąś młodą naciągaczką, która zagięła na niego parol.
Normalnie to by mu wystarczyło, ale dziś… Dziś nie było normalnie, neseser i jego zawartość przypominały o tym aż nadto dobitnie. Poza tym on skłonił się pierwszy, bez specjalnego powodu, co już samo w sobie było rzadkie. Ostatni raz zdarzyło się bodaj ze sto pięćdziesiąt lat temu. Tym mocniejsze było więc w nim pragnienie rewanżu.
Szybko przejrzał listę kontaktów za plecami mężczyzny w garniturze, jednocześnie udając, że czyści kartę magnetyczną. Potem powoli przeciągnął ją przez szczelinę czytnika. Przy klamce zapaliła się zielona lampka.
– O, dziękuję – powiedział mężczyzna, choć w jego głosie wcale nie słychać było wdzięczności.
Komu jednak była potrzebna jego wdzięczność, skoro w telefonie bez trudu znalazła się słodka zemsta. Zapamiętał numer i szybko wrzucił aparat z powrotem do kieszeni spodni tamtego.
– Proszę – rzekł i wrócił do nesesera.
Podniósł go z ziemi, raz jeszcze zerknął na numer na ręce, jedyny, którego jakimś niezrozumiałym cudem nie potrafił sobie zakodować w głowie, i zorientował się, że stoi już w zasadzie przy właściwych drzwiach.
Zza rogu na końcu korytarza wyłonił się właśnie boy hotelowy, z oddali dobiegł go też znajomy dźwięk dzwonka windy, zwiastujący pojawienie się ślicznej, mocno już rozchwianej blondynki w zwiewnej sukience w czarno-białe pionowe pasy. Trzymała w ręce sandałki. Gdy go ujrzała, zamachała nimi do niego, a on uniósł rękę w geście pozdrowienia. Może jeszcze dziś się zobaczą, choć nie obstawiałby tego specjalnie. Zresztą nie lubił takich, które nie stanowią żadnego wyzwania. To było jak jedzenie w fast foodach. Dobre dla leniwych białych.
Poczekał, aż dziewczyna zniknie w pokoju mężczyzny w garniturze. Chwycił mocniej rączkę nesesera, po czym wreszcie zapukał.
– Wejść – rozległo się z wnętrza.
Nawet nie sięgnął do klamki, wiedząc, że bez karty nie dostanie się przecież do środka. Uśmiechnął się więc tylko i czekał. Po chwili zapukał jeszcze raz.
Tym razem ktoś wewnątrz zorientował się, w czym rzecz, bo rozległy się kroki, a zaraz potem drzwi stanęły otworem. W progu stał ubrany w dżinsy i czarny T-shirt mężczyzna pod czterdziestkę o surowej, jakby wyciosanej z drewna czerwonej twarzy, orlim nosie i oczach ciemnych i tak przenikliwych, jakby chciał nimi przejrzeć wszystkich na wylot. Czarne, lśniące włosy miał zaplecione w dwa warkocze opadające mu na ramiona. Na rzemieniach, którymi były związane, wisiały małe, drewniane koraliki.
– Ty jesteś… – spróbował zapytać Indianin, ale słowa uwięzły mu w gardle. – Jesteś…
– No dalej – zachęcił, poprawiając okulary i uśmiechając się szeroko, choć tym razem nie tak dobrodusznie jak wcześniej. – Powiedz moje imię.
– Ty jesteś Kojot?
Skinął głową.
– Może wpuścisz mnie do środka? – zaproponował. – Mam coś pilnego do zrobienia, zanim zaczniemy.
Indianin cofnął się o krok i odsunął na bok, wpuszczając Kojota do pokoju.
Gość dziarsko wszedł do środka, minął drzwi do łazienki i łóżko, odsunął krzesło i położył na nim neseser. Następnie sięgnął nad blatem masywnego biurka po telefon stacjonarny, przymknął oczy i bezgłośnie poruszył ustami, powtarzając zapamiętany szereg cyfr. Wklepał go w klawiaturę, pamiętając o uprzednim wybraniu podwójnego zera wymaganego przy wybieraniu rozmowy zewnętrznej. Odczekał trzy sygnały, aż usłyszał dojrzały kobiecy głos.
– Przepraszam panią najmocniej – powiedział, zmieniając głos na roztargniony, pocieszny baryton podstarzałego nauczyciela – ale dzwonię z hotelu Panorama, pani mąż zgubił tu portfel, a ja znalazłem pani numer na tej śmiesznej karteczce, wie pani, tej z wiadomością, kogo powiadomić w razie wypadku. Chciałem mu go oddać, ale w recepcji nie chcieli mi powiedzieć, w którym jest pokoju. – Roześmiał się troszkę nerwowo, troszkę przepraszająco. – A może po prostu nie chcą nam, maluczkim z jedynek na parterze dawać namiarów na kontakt do tych z apartamentów… Nie, proszę pani, na pewno się nie pomyliłem i… Chociaż nie, chwileczkę. Może rzeczywiście. Tak, przepraszam, że kłopotałem. Tak, do usłyszenia.
Rozłączył się i spojrzał na nieco zdumionego Indianina.
– Spotkałem na korytarzu – wyjaśnił. – Nie odkłonił mi się.
– Aha.
Gospodarz pokoju pokiwał głową, jakby w pełni rozumiał. Kto wie, może tak było w istocie, a może chciał już przejść do ważniejszych spraw, na przykład do zawartości nesesera. Trudno było bowiem nie dostrzec jego nerwowych zerknięć w tamtą stronę, pięści zaciskających się i otwierających, przestępowania z nogi na nogę.
Kojot skrzywił się na ten widok. Kiedyś jego lud był zdecydowanie bardziej cierpliwy. Musiał, zważywszy na to, co zgotował mu los, biali i ten ich przeklęty bóg. Czy też raczej bóg aniołów. Westchnął, cisnął kapelusz na łóżko. Następnie zdjął czarną kurtkę, rozpiął guzik koszuli pod samą szyją i zzuł buty.
– Jesteś młody jak na szamana – powiedział, nie zaszczycając Indianina spojrzeniem. – Ale to może i dobrze, dość miałem tych rozlatujących się, roztrzęsionych worków kości mówiących pieprzonymi zagadkami. Jak się nazywasz?
– Dominic Verenton, sir.
Kojot odwrócił się gwałtownie i splunął na ziemię prosto pod stopy Indianina. Następnie wykrzywił się w grymasie pogardy i wycedził, starannie podkreślając każde słowo:
– Nigdy więcej nie mów do mnie w ten sposób. Zapytałem cię też o imię, a nie o jebane przezwisko, pod którym się kurwisz.
– Idący-W-Cieniu – poprawił się błyskawicznie Indianin. I przepraszam, si… znaczy Kojocie.
– Adekwatnie.
Kojot westchnął i rozpiął rozporek. Wsunął rękę do bokserek, szarpnął i oderwał sobie dorodne, gładko ogolone przyrodzenie, którym również cisnął na łóżko obok kapelusza.
Bezbrzeżne zdumienie Indianina skwitował wzruszeniem ramion.
– Przeszkadzał mi w skupieniu się – powiedział. – A sprawy są ważne i niecierpiące zwłoki.
Zapiął spodnie, podniósł z krzesła neseser i usiadł, Idącemu-W-Cieniu wskazując miejsce na łóżku naprzeciw siebie i ledwie kilkanaście centymetrów od swojego penisa. Dopiero gdy tamten spoczął, Kojot założył nogę na nogę i splótł dłonie w piramidkę, palce wskazujące przykładając do warg.
– Rozumiem, że jesteście gotowi. Ustawa przygotowana, ludzie przygotowani do jej realizacji, wszystko, co było po stronie Szczepów, Plemion, jest już zrobione i jedyne, na co teraz czekacie, to działania Kongresu?
Idący-W-Cieniu skinął głową, choć jak przypuszczał Kojot, była to tylko w połowie prawda. W rzeczywistości bowiem nikt na nic nie czekał. Nikomu nawet się nie śniło, żeby ktokolwiek tak naprawdę przejął się losem współczesnych Indian, będących jedynie nabrzmiałym, czerwonym pryszczem na gładkim licu sumienia zjednoczonych stanów. A już marzenia o autonomii, takiej prawdziwej, niemal państwie wewnątrz państwa, z własnym prawem, a nie jego parodią, z pracą, z urzędami… Nie, to była mrzonka, w którą nie wierzył w zasadzie nikt, nawet ci, którzy pokładali jeszcze jakąś nadzieję w nim, Kojocie, swoim, było nie było, bogu.
Większość tych, którzy w niego wierzyli – czy też dokładniej: dopuszczali istnienie gdzieś, kiedyś, w przeszłości – dawno już nabrała przekonania, że ich opuścił. Topili swe smutki w morzach, oceanach taniej whisky, którą biali dawali im w zamian za ich potulność, głosy, a bywało, że także za córki na noc czy dwie. Czasem, w pijackim widzie albo w bolesnym przebłysku trzeźwości złorzeczyli mu, pytając, czemu ich opuścił. Bez cienia wątpliwości myślał tak ten tutaj. Ale Kojot pamiętał, był z nimi wciąż i wciąż, a najlepszy na to dowód stanowił ten oto właśnie neseser.
Otworzył go teraz, powoli, z namaszczeniem, ale i ze złośliwą przekorą, wiedział bowiem, że siedzący naprzeciwko mężczyzna lada chwila dostanie kręćka. Tak się mówiło? Kręćka? Kojot czasem nie był pewien, co w języku białych ma znaczenie, a co jest debilnym słowem ułożonym na poczekaniu z lenistwa.
Wreszcie odskoczyły zamki, podniosło się wieko i oczom Idącego-W-Cieniu ukazały się dziesiątki małych i większych starannie wyplecionych łapaczy snów. Wszystkie ozdoby emanowały żółtawym, a czasem czerwonawym światłem, wszystkie szemrały cichutko niczym strumień gdzieś między drzewami w Górach Skalistych.
– Oto dar od waszego boga, Idący-W-Cieniu, od ducha, może niekoniecznie dobrego, ale jedynego, jaki wam został. Jedynego, jaki może spełnić wasze sny.
Indianin przez chwilę przyglądał się zawartości nesesera, zezując, jakby patrzył na trójwymiarowy obrazek i za wszelką cenę wśród kolorowych nitek, piór i koralików usiłował wypatrzyć żaglówkę. W końcu poddał się i uniósł głowę.
– Wybacz, Kojocie, ale nie rozumiem – powiedział. – Co to właściwie jest?
– To… – zaczęło bóstwo, ale nie dane mu było dokończyć.
Oto bowiem nagle otworzyły się drzwi do łazienki i stanął w nich… siwowłosy mężczyzna. Garnitur miał trochę przybrudzony, wyglądał też na zaspanego, ale wyraźnie zadowolonego z siebie. W dłoni trzymał ogromny pistolet, w zębach – wykałaczkę.
Kojot spróbował się poderwać z miejsca, ale kątem oka dostrzegł ruch za oknem i wiedział już, że zda się to na nic. Zaraz zresztą okno otworzyło się – mimo że pozornie było to niemożliwe, nie na tym piętrze – i skrzydlata postać, którą indiańskie bóstwo dostrzegło przed momentem, majestatycznie wleciała do pokoju.
Trzeba przyznać Idącemu-W-Cieniu, że próbował zareagować. Rzucił się przez łóżko, nie bacząc już teraz na leżący na nim organ, i sięgnął do szuflady po mały rewolwer. Ale choć był szybki, jego tempo w niczym nie mogło się równać temu osiąganemu przez anioła, który błyskawicznie zjawił się przy szafce i kolanem zamknął półotwartą szufladę z ręką Indianina w środku. Chrupnęło. Idący-W-Cieniu wrzasnął.
Mężczyzna w garniturze pokręcił głową z udanym współczuciem.
– No i komu ja teraz wygłoszę ten cały przygotowany zawczasu monolog, hę? Komu opowiem, jak odkryłem twój sekretny plan i jak cię przejrzałem, Kojocie? Przecież mówienie tego tobie jest bez sensu i trąci przemową czarnego charakteru z taniej sensacji.
Kojot wzruszył ramionami. Odłożył neseser na biurko, rozłożył ręce.
– Nie mam pojęcia, co teraz zrobisz, Loki – powiedział. – Bo to właśnie ty, prawda? Zdrajca Loki, sługus na usługach boga białych?
– Hej, ja jestem biały, ty pieprzony, czerwony rasisto – roześmiał się Kłamca.
Iluzja spływała z niego w tym momencie zupełnie, jakby była woskową fasadą, a w pokoju nagle podniesiono temperaturę. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej sobą, eleganckim, długowłosym blondynem o starannie przystrzyżonej brodzie, ubranym w nienaganny czarny garnitur i T-shirt tej samej barwy.
– A poza tym ten numer z telefonem do żony… Słabe to było, naprawdę. Poniżej twojej, powiedzmy, godności.
W kącie łóżka Idący-W-Ciemności przestał krzyczeć. Teraz tylko skamlał cicho i pociągał nosem. Wyglądał z tymi warkoczami, glutami cieknącymi z nosa i łzami w oczach jak wyjątkowo szpetna, wyrośnięta drugoklasistka.
Kłamca raz jeszcze westchnął, po czym usiadł na krawędzi łóżka.
– Najgorsze jest w tym wszystkim to, Kojocie – powiedział – że ten twój plan mógł się powieść, gdyby nie to, co było w nim chyba najważniejsze. Skala. Za dużo chciałeś zrobić naraz i za bardzo się odkryłeś.
Kojot łypnął okiem najpierw na anioła w kącie pokoju, potem na Lokiego, aż wreszcie wlepił wzrok w obrazek na ścianie. Przedstawiał jakąś bitwę z okresu wojny domowej. Nagle bóg zdał sobie sprawę, dlaczego nie mógł zapamiętać numeru pokoju. 1890. To nie tylko numer, to data, którą kiedyś po prostu wyciągnął z pamięci, by gniew nie rozpraszał go podczas wykonywania misji pełnej fałszywych uśmiechów i pokornych ukłonów dla sprawy. 1890, grudzień. Masakra pod Wounded Knee.
– Rzecz w tym, że ja również bywałem w domach kongresmenów i innych polityków – kontynuował swój wywód Loki. – A także w ich, wyobraź sobie, sypialniach. O ile pojedynczy łapacz snów tu i tam zupełnie nie rzuciłby mi się w oczy, to gdy zacząłem je widzieć w każdym domu… Cóż, wzbudziły ciekawość.
– Wspominałeś chyba, że to bez sensu, byś to wszystko mówił – przerwał mu Kojot. – Jeżeli już koniecznie chcesz zająć czymś usta, to tam koło ciebie leży coś w sam raz.
Wskazał ręką własne przyrodzenie. Loki podążył za jego wzrokiem.
– No tak, słyszałem, że opanowałeś tę sztuczkę – powiedział z uznaniem. – Ale wracając, zastanawiam się, i do tego chyba zmierzam, czy ludzie naprawdę śnią o wstydliwych rzeczach? Czy naprawdę każdy dał ci w tych złapanych snach coś, co mogłeś wykorzystać?
Kojot skrzywił się z pogardą.
– Dlaczego miałbym ci cokolwiek mówić?
– Bo nie jestem czarnym charakterem, a twój pomysł… Doceniam go – podkreślił ostatnie dwa słowa, a potem dopowiedział jeszcze coś, już bezgłośnie, ale tak, by Kojot odczytał to bez trudu z ruchu warg.
Indiańskie bóstwo raz jeszcze spojrzało na obrazek na ścianie, potem na wijącego się w kącie łóżka Indianina, wreszcie na Lokiego.
– Czasem śnią. A gdy odpowiednio zaprojektujesz łapacz, nie tylko wychwyci konkretny sen, lecz także przywoła w głowie właściwe myśli. W tym neseserze – położył na nim rękę i zamknął wieko – jest wszystko, czego trzeba mojemu ludowi.
– Szkoda, że nigdy tego nie wykorzystają – stwierdził Loki, a potem wychylił się bardziej, niż musiał, i odwrócił w stronę Idącego-W-Cieniu. – Co nie, wodzu?
W tym momencie Kojot zerwał się z miejsca, złapał za neseser i skoczył do drzwi. Anioł rzucił się w jego stronę, przelatując nad łóżkiem, ale zdążył już tylko szarpnąć boga za rękaw, zanim ten wypadł na korytarz.
Nie miało jednak znaczenia, bowiem oczom pędzącego ku schodom Kojota ukazał się nagle ten sam boy co wcześniej, tyle że teraz właśnie rozkładający skrzydła. A potem nagle drzwi do wszystkich pokoi zaczęły się otwierać jedne po drugich, ukazując swych gości: grubych i chudych, mężczyzn i kobiety, młodych i starych, ale wszystkich skrzydlatych.
– To bez sensu, stary szamanie! – zawołał za jego plecami Loki. – Poddaj się, a załatwimy to szybko i możliwie bezboleśnie. No i nie na oczach tej beksy z kucykami, co chyba dowaliłoby ci najbardziej.
Kojot wyszczerzył zęby niczym zwierzę jego imienia, wodząc wzrokiem od jednego anioła do drugiego. Wreszcie odwrócił się, przykucnął i położył neseser płasko na ziemi. Wstał i kopnął go w stronę Kłamcy.
– Chciałem tylko dobra mojego lud… – zaczął, ale Loki nie dał mu dokończyć.
Dwa donośne strzały poniosły się po korytarzu echem, które zupełnie zagłuszyło dźwięk upadającego ciała.
Loki schylił się po neseser i już odwrócił, by odejść, gdy nagle zbliżył się do niego hotelowy boy, rozkładając jeszcze dwie pary skrzydeł.
– Ja to wezmę, Loki – powiedział stanowczo. – Trony i Zwierzchności raczą wiedzieć, co ty byś zrobił z taką wiedzą.
Kłamca pokręcił głową, ale oddał neseser. Zaraz też sięgnął do kieszeni po nową wykałaczkę.
– Nie ma tam niczego, czego sam nie mógłbym zdobyć, Gabrielu – stwierdził. – Wiemy o tym obaj i dlatego kazaliście mi wytropić i zabić Kojota zamiast kazać mu zająć moje miejsce. Z drugiej strony gdy pomyślę, co moglibyśmy zrobić we dwóch…
– To nie myśl – uciął Gabriel i wyciągnął z kieszeni kopertę. – To dla ciebie.
– Dziękuję, ale nie oczekuj napiwku, bo… Ej, cztery pióra? Co jest, do jasnej cholery? To żart?! Cała ta akcja, tropienie pieprzonego trickstera, pułapka… I tylko cztery pierdolone pióra?!!
– Taką podjęliśmy decyzję – stwierdził archanioł. – Uznaliśmy…
– Chcesz powiedzieć: Michał uznał – wszedł mu w słowo Kłamca.
Ale Gabriel nie dał się sprowokować.
– Uznaliśmy – powtórzył z naciskiem – że ostatnio przesadzaliśmy z wysokością twoich wynagrodzeń i przestałeś doceniać wartość zarówno samych piór, jak i tego, co przede wszystkim dostajesz, pracując dla nas. Ufam, że nie zapomniałeś, że…
– Nie – uciął Kłamca.
Wcisnął kopertę do kieszeni i ruszył korytarzem. Zaraz jednak zawrócił, szarpnięciem zdarł z głowy archanioła jego czapkę boya, po czym zniknął na chwilę w pokoju 1890. Gdy stamtąd wyszedł, czapka nie była już pusta.
Następnego dnia rano Dominic Verenton, znany także jako Idący-W-Cieniu, obudził się kompletnie ubrany w hotelowym łóżku. Natychmiast odezwał się pulsujący ból w prawym nadgarstku, co upewniło go, że wydarzenia ostatniej nocy, jakkolwiek niesamowite, rzeczywiście miały miejsce. Bogowie białych rzeczywiście dorwali Kojota i zniweczyli jego plan uratowania zjednoczonych plemion. W ten sposób upadła ostatnia szansa, by…
Nie dokończył tej myśli, bo właśnie obrócił się na łóżku i zauważył, że na krześle leży neseser. Nie było wątpliwości – ten sam, z którym zeszłego wieczoru zjawił się tutaj bóg przechera. Ten sam, za który złapał, uciekając z pokoju przed aniołem i dziwnym blondynem. Idący-W-Cieniu zerwał się z łóżka, ranną ręką odrzucając koc. Dopiero wtedy zauważył, że na stole leży też kartka z pospiesznie nakreśloną wiadomością:
Zabieram to, co tobie i tak się nie przyda, za to zostawiam coś, z czego możesz zrobić użytek. Powodzenia.
PS Kojot zginął jak ostatni dureń. Ale też bohater. Więc jakby w waszym stylu.
Indianin przebiegł wzrokiem po tych słowach jeszcze raz i mimo bólu uśmiechnął się szeroko. Następnie sięgnął po neseser. Bez zaglądania do środka nałożył na głowę pozostawioną fedorę i wyszedł z pokoju.
Zdążył zrobić parę kroków, zanim drzwi się zatrzasnęły, a wtedy nagle zawrócił, kucnął i dobył noża z pochwy na kostce. A potem podważył i oderwał numer pokoju, po czym cisnął nim daleko przez korytarz. Właściwie sam nie miał pojęcia dlaczego.