Читать книгу Zawisza Czarny - Jakub Ćwiek - Страница 6
ROZDZIAŁ 1
NIEZNAJOMI Z POCIĄGU
Оглавление– Ale jak to, kurwa, Murzyn?
Ordon, do tego momentu wpatrzony w swojski, nieco rozmyty widok za oknem pociągu InterCity relacji Wrocław–Białystok przez Katowice i Warszawę, powoli odwrócił głowę i przyjrzał się uważnie dzieciakowi stojącemu w drzwiach przedziału. Czyli jednak, jak zakładano, szykowały się kłopoty, a on był również po to, by im zapobiec.
– No normalnie, Murzyn. Czarny taki. – Szczyl, na oko nie więcej niż siedemnastoletni, ekscytował się tak, że drgało mu oko. Nozdrza podrygiwały jak u rozdrażnionego byka; łysa, gładka czaszka lśniła w blasku porannego słońca. Mówiąc rwanymi, zdyszanymi równoważnikami zdań, odruchowo drapał się po symbolu Polski Walczącej wyrysowanym na koszulce na wysokości piersi. Zdaniem Ordona, na co dzień zatrudnionego w służbie zdrowia, zachowywał się jak zawałowiec próbujący rozmasować ból.
– Jesteś pewien, że facet nie był po prostu opalony? – zapytał kolega tego z kotwicą.
Wysoki, chudy dwudziestoparolatek z nosem szpiczastym i ostrym jak ptasi dziób był tym samym, który swoim zdziwionym pytaniem wyrwał Ordona z odrętwienia.
Trzeci z paczki na razie milczał; ściągnął usta w dziubek i w skupieniu skubał brodawkę nad lewą brwią. Z jego T-shirtu, spod szalika reprezentacji, łypał wyklęty wilk.
Dzieciak w progu, Kotwica, nieco się zaperzył.
– Jakie, kurwa, opalony? – krzyknął. – Jakie opalony?! Nos też mu się od słońca spłaszczył?! Wary napuchły? Końskie zęby też od jebanego, kurwa, słońc… – Przerwał nagle i odwrócił głowę w stronę korytarza. – Masz jakiś problem? Nie? To świetnie, się schowaj do przedziału i się, kurwa, nie wychylaj!
Ordon westchnął i ledwie zauważalnie pokręcił głową, trochę z irytacją, bardziej jednak ze znużeniem i politowaniem. Przecież kiedyś był taki sam. Gniewny, w gorącej wodzie kąpany, skłonny do bitki. Niezliczone blizny na jego twarzy, rękach, piersi, zgrubienie na nasadzie krzywego nosa, tatuaże więzienne i te późniejsze – wszystko przypominało mu dawne czasy, ilekroć spoglądał w lustro. Zgrubienie bliznowca nad czołem i kalafior na uchu znamionowały przeszłość, której nie zamierzał się wypierać. Podobnie jak wytatuowany, pękający łańcuch na szyi symbolizujący zerwanie wreszcie obcego jarzma. Był jak ten chłopak z kotwicą na piersi na długo przed tym, nim jego ogolony łeb, podbródek i policzki porosła szczecina w kolorze soli i popiołu. W jakiś sposób był nim również teraz, tyle że w umyśle, bo już nie w wyrywnym sercu. Życie nauczyło go, że nie tak załatwia się sprawy, jeśli są naprawdę ważne.
– Dobra, czyli niech będzie, że Murzyn. – Szpiczastonosy postanowił zmienić podejście. – Ale przyjrzałeś się mu i naprawdę ma na sobie patriotyczną koszulkę?
– Tak – odparł Kotwica; zamknął usta, otworzył je i znowu zamknął. – Tak.
– Polską?
– A widziałeś kiedyś niepolskiego patriotę? – odezwał się wreszcie ten trzeci, Wilk. Głos jednak miał zupełnie nie wilczy; brzmiał raczej jak bardzo dumna z siebie wiewiórka. – To tak jak papież. Wielu może się tak nazwać, ale prawdziwy jest tylko jeden!
Ordon, który właśnie się podniósł, by zdjąć z półki czarną sportową torbę, sapnął z dezaprobatą. Z tym dzieciakiem raczej nigdy nie miał nic wspólnego, nawet w swoich najgłupszych czasach, gdy jeszcze tatuował sobie na uszach i tyle czaszki trzy pozostałe, dziś mocno wyblakłe oblicza Światowida, nie był aż takim idiotą.
Kotwica również musiał poczuć zażenowanie, bo zanim podjął wątek, wziął kilka głębszych oddechów.
– Jestem pewien, że siedzący wagon dalej wielki jak sam skurwysyn Murzyn ma na sobie koszulkę polskiej reprezentacji, biało-czerwony szalik i czapkę z daszkiem z napisem „Aj serce Kuba…”
– Ha, jak ta komunistyczna wyspa! – Palec satysfakcji wilka wyklętego wystrzelił w górę.
– …Błaszczykowski – dokończył Kotwica, przejeżdżając ręką po czole. – Dobra, panowie, bo to już ostatnia prosta i zaraz będziemy w stolicy wysiadać. Co robimy z czarnuchem? Bo ja tam rasistą nie jestem, ale trochę mnie pierdolona małpa przebrana za patriotę jednak obraża.
– No idziemy – powiedział Szpiczastonosy, podnosząc się z miejsca. – Pytanie tylko, jak to zrobimy, skoro taki wielki, a walka w przedziale… Ej, czy to Dumny Rodak?
Wskazał palcem półlitrową puszkę, którą przed momentem Ordon wyjął z torby i postawił na niewielkim stoliczku. Na biało-czerwonym pojemniku widniał chłopak w czarnych bojówkach i z rękami skrzyżowanymi na polskim orle zdobiącym mu pierś. Z jego pleców wyrastały widmowe husarskie skrzydła, a wokół głowy, niczym aureola, rysował się nie do końca materialny hełm Małego Powstańca.
Starszy mężczyzna udał zaskoczenie. Przez moment wpatrywał się w palec Szpiczastonosego, a następnie podążył wzrokiem za jego wskazaniem. Wziął do ręki puszkę, paznokciem szarpnął zawleczkę. Upił mały łyk, spijając to, co wylało się na denko.
– Tak, to Dumny Rodak – powiedział cicho schrypniętym głosem starego palacza, którym nigdy nie był. – Chcecie, chłopcy, skosztować, zanim pójdziecie bić czarnucha?
Popatrzyli po sobie. Wyglądali na zdziwionych, że wiedział, o czym mówili. Kretyni.
– A to nie tak, że Rodak jest dostępny tylko w Warszawie póki co? – zapytał Kotwica. Wszedł do przedziału i usiadł naprzeciwko Ordona. – Bo widziałem reklamy w telewizji, ale tak właśnie mówili. Że na razie tylko Warszawa, bo patriotyzm rozlewa się od serca. Jaki to?
– Godność – odparł Ordon, lekceważąc wcześniejsze pytanie. Nie chciało mu się wymyślać żadnego kłamstwa.
– Czyli jabłkowe? – zapytał Wilk.
Ordon pokręcił głową, ale z odpowiedzią uprzedził go Szpiczastonosy.
– Coś ty, godność to porzeczka – wyjaśnił. – Waleczność jest jabłkowa, a wierność wiśniowa.
– Dla mnie wiśniowa powinna być tolerancja – zauważył Kotwica. – Nienawidzę wiśni.
Ordon milczał. Były takie chwile – krótkie, choć ostatnio coraz częstsze – kiedy wątpił w sprawę. Zwykle te momenty zwątpienia wiązały się ściśle ze spotykaniem ludzi takich jak ci tutaj. Jak mawiał Tadzio Duda, trener lokalnej drużyny piłkarskiej w jego rodzinnej miejscowości: „Nacjonalizm to dobra rzecz, bo trzyma obcych z dala od twojego domu. Ale jest też niebezpieczny, bo jak przesadzisz ze stawianiem granic, skończy się ruchaniem sióstr i wtedy napłodzisz debili”.
Tak, pomyślał Ordon, otwierając torbę i wyciągając z niej trzy kolejne puszki, stary, poczciwy Tadzio, wiecznie niespełniony pisarz i bardzo spełniony alkoholik, miał talent do formowania takich myśli.
– To co, panowie, strzelicie po Rodaczku przed patriotycznym obowiązkiem? – zapytał. – Jestem pewien, że wasz Murzyn poczeka.
Znowu popatrzyli po sobie i dostrzegł w tych spojrzeniach zgodne, jednogłośne:
– Co tam, kurwa! – zawołał Kotwica. – No przecież, że poczeka. Dawaj pan!
***
Siedzący wagon dalej na fotelu numer siedemdziesiąt trzy – środek – czarnoskóry mężczyzna w koszulce reprezentacji faktycznie nigdzie się nie wybierał. Czytał książkę, starając się nie garbić i w miarę możliwości nie zajmować więcej miejsca, niż przysługiwało mu zgodnie z biletem. Muskularne ręce dociskał więc do żeber, nogi trzymał razem, a piętami dotykał kratki pod siedzeniem. Gdy odwracał stronę, najpierw podnosił róg kciukiem prawej dłoni, a następnie lewym powoli przeciągał kartkę na stronę przeczytanych. Każdorazowo przy tej czynności unosił lekko głowę i upewniał się, czy pyzaty blondynek w wieku przedszkolnym wciąż się na niego gapi. Uśmiechał się wtedy lekko, na co chłopiec reagował mrugnięciem i przełknięciem śliny. I tak do następnego przewrócenia strony.
W końcu maluch zebrał się na odwagę.
– Panie Murzynie, czy pan jest z Afryki? – zapytał nagle.
Jego matka, drobna, zgrabna blondynka o uroczo zaokrąglonej buzi, wyprostowała się, jakby raził ją piorun, zaczerwieniła się i oderwała wzrok od telefonu. Już otwierała usta, by przeprosić. Nie wiedziała, czy po polsku, po angielsku, czy może łamanym francuskim, który miała w szkole, ale uciekała z lekcji, bo francuski we wtorki był ostatni, a jak uciekła, to mogła wracać do domu z Gosią z równoległej klasy i gadać o Bartku i chłopakach z trzeciej… Zagadnięty mężczyzna okazał się jednak szybszy.
– Tak, tam się urodziłem – odparł płynną polszczyzną. – Na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Ale wychował mnie pewien polski misjonarz, nauczył mnie o Polsce wszystkiego, co wiedział, i teraz czuję się bardziej Polakiem.
Chłopczyk pokiwał głową, powoli, z rozmysłem, by zaraz stracić zainteresowanie i zająć się trzymaną na kolanach książeczką. Ledwie jednak jego mama nieco się uspokoiła, a czarnoskóry mężczyzna przeczytał kolejny akapit, chłopiec zadał kolejne nurtujące go pytanie:
– Dlaczego dzieci w Afryce tak bardzo lubią szpinak?
Tym razem matka była szybsza. Odwróciła się błyskawicznie i pochyliła do przodu, jakby chciała zasłonić chłopca przed pędzącą kulą odpowiedzi czarnoskórego mężczyzny.
– Pawełku, mógłbyś pana nie zaczepiać? – ofuknęła go. – Widać, że jest zajęty, tak? Czyta książkę i…
– A lubią? – zapytał mężczyzna.
Pytanie, mimo pleców matki, na których podwinięta koszulka ukazała jeden z dołeczków Wenus, jakoś dotarło do chłopca, bo wychylił głowę i energicznie nią pokiwał.
– Mama mówi, że dzieci w Afryce zabijałyby się za mój szpinak i dlatego nie powinienem grymasić.
– Pawełek, wystarczy, naprawdę – jęknęła zawstydzona kobieta. Wyprostowała się, poprawiła bluzkę i fryzurę, wpatrzona w tym czasie w wielkie sportowe buty współpasażera. – Ja pana naprawdę przepraszam za syna, ale on…
– W porządku – odparł mężczyzna i zamknął książkę. – Nic się nie stało, a ja chętnie odpowiem, jeśli pani pozwoli. Pawełek, tak?
Chłopiec raz jeszcze energicznie pokiwał głową.
– No więc, Pawełku, afrykańskie dzieci nie będą się zabijały o twój szpinak. Ale jeśli faktycznie będziesz go jadł i będziesz silny i zdrowy, to może kiedyś dorośniesz na tyle, by zostać misjonarzem, pojechać do Afryki i dać tym dzieciom coś smacznego, by nie chodziły głodne. Co ty na to?
Matka Pawełka podniosła głowę. Tylko na moment, ale dość długi, by mężczyzna był w stanie zauważyć malujący się na jej twarzy uśmiech wdzięczności, w którym, gdy się przyjrzeć, dało się dostrzec coś jeszcze. Już wcześniej wzbudził jej zainteresowanie jako mężczyzna, zerkała przecież na niego od samych Katowic. Na masywne ramiona, na białe wnętrza dłoni o długich palcach, przystojną, egzotyczną twarz, a nawet raz czy drugi na krocze. Teraz jednak zyskał w jej oczach nie jako egzotyczny obiekt ewentualnych wieczornych fantazji, ale jako wyrozumiały dla dzieci, empatyczny mężczyzna, a tacy zawsze byli w cenie.
Przez tę krótką chwilę, gdy ich spojrzenia się przecięły, gdzieś pomiędzy nimi wszechświat wyrysował swą niewidzialną kredką całą mnogość romantycznych, choć w większości trącących mezaliansem scenariuszy, ciągnących się od niezliczonych wariantów pierwszej randki, przez wspólne wyjście do parku, aż po ślub, podczas którego on oczywiście będzie na biało, a ona…
– To znaczy, że ja mam jak debil jeść szpinak, żeby jakieś małe czarnuchy dostały łakocie? – zapytał nagle Pawełek, a jego głos był jak zgrzytnięcie igły w poprzek rowków winylowej płyty. – Nie ma głupich, panie Murzyn!
***
Nie protestowali, gdy Ordon poprosił ich o puste puszki. Siedzieli grzecznie, nieco osowiali, trochę odklejeni od rzeczywistości; kołysali się w takt stopniowo zwalniającego pociągu. Zgodnie z tym, co przed chwilą zapowiedziano z megafonu, mieli się niebawem zatrzymać na stacji Warszawa Zachodnia. Lekko rozkojarzony męski głos przypomniał wysiadającym o ich bagażach, podziękował za wspólną podróż i życzył udanego pobytu lub dobrej dalszej podróży. Ordon swoim zwyczajem podziękował cicho.
Starannie zgniótł ich puszki i włożył je do reklamówki, a następnie torby. Zrobił to także z tą po swoim własnym Rodaku. Wcześniej upił z niej ledwie dwa łyki, a potem dyskretnie wylał resztę w toalecie i uzupełnił wodą. Nie zamierzał sam pić tego dziadostwa. Nie potrzebował, bo umiał nad sobą zapanować.
Kotwica, Szpiczastonosy i Wilk zareagowali na dźwięk zgniatanej blachy, ale nie obeszło ich to specjalnie. Puszki, które Ordon miał ze sobą, były dodatkowo podrasowane, lecz i oni byli wyjątkowo podatni. Do tego stopnia, że Kotwica nawet w pewnym momencie zaczął przewracać oczami i się ślinić. Przez chwilę wyglądało na to, że będzie potrzebna pomoc, ale ostatecznie obyło się bez medycznych zabiegów. Pozostali dwaj patrioci zapytani o Murzyna i konieczność interwencji zbyli to wzruszeniem ramion i machnięciem ręką. Czarnoskóry w polskich barwach, jadący – jak pewnie i oni – na mecz reprezentacji mający się odbyć na Stadionie Narodowym, już ich nie tylko nie urażał, lecz także najwyraźniej specjalnie nie obchodził.
Swoją drogą, pomyślał Ordon, ten Murzyn mógł być całkiem interesującą postacią. Nie miał nic przeciwko takim, tolerował ich i w przeciwieństwie do wielu kolegów i znajomych uważał ich za ludzi. Takich, którzy nie powinni się tu specjalnie krzątać, roznosić chorób i pieprzonego multi-kulti, ale nadal ludzi. Ten, jeśli wierzyć, że nie założył narodowych barw ironicznie, miał w sobie dość rozumu i godności, by uszanować kraj, w którym się znalazł. To było w jakiś sposób budujące.
Wtedy Ordon przypomniał sobie, że kiedyś już o takim słyszał. Zaraz po tym, gdy zaczął się ten cały bum na ludzi w pelerynach, tych, co się naoglądali za dużo filmów i naczytali komiksów, a potem zaczęli robić z siebie idiotów w telewizji. Wtedy, chyba na Śląsku, bo opowiadał o tym kumpel z Chorzowa, kibic Ruchu, pojawił się taki jeden, właśnie czarny. Podobno bardzo dobrze się bił i strzelał, a nazywał się…
***
– Piotrek – powiedział czarnoskóry.
Postawił na podłodze przedziału walizkę matki Pawełka, która właśnie przed chwilą, gdy udało im się przełamać niezręczność wywołaną wypowiedzią chłopca wybuchem śmiechu mężczyzny i obejmującym pewnie już całe ciało jej płomiennym rumieńcem, przedstawiła się jako Gosia.
– Ale ludzie mówią na mnie Zawisza – dodał.
– O, ładnie. A dlaczego tak?
– Bo jestem czarny – odparł z uśmiechem, a gdy zobaczył, że nie załapała żartu, machnął ręką. – Mniejsza z tym. Bardzo miło było was poznać. Na pewno dasz sobie radę z tym bagażem? Mogę cię, Gosiu, podprowadzić do postoju taksówek czy na autobus… Zresztą, wiesz co? I tak tam idę, mam więc nadzieję, że nie będę wam zawadzał. Co ty na to, kolego?
Pawełek nie był głupi. Jak na bystrego chłopca przystało, zdawał sobie sprawę, w jaki sposób może teraz odrobić utracone u mamy punkty. Poza tym pochodzili z mamą z małego miasteczka i nie miał wcześniej w życiu okazji, by spotkać czarnego, a co dopiero spędzić z nim trochę czasu. Kierując się więc czymś, co dopiero za kilkanaście lat – gdy rozpocznie swą transformację z bezczelnego dziecka w nadętego studenciaka filologii – będzie umiał nazwać pragmatyzmem, pokiwał głową.
– Bardzo klawo, panie Czarny Zawiszo.
Pociąg wjechał w tunel i zaraz potem na wypełniony ludźmi peron Dworca Centralnego.
W jednej chwili tłum ściśnięty na wąskiej przestrzeni między ruchomymi schodami a tablicą informacyjną i podwieszonymi nań ekranami emitującymi programy TVN24 rozciągnął się wzdłuż białej linii. Ci z pasażerów, którzy już zawczasu zajęli pozycje w stosownych sektorach, żegnali się z bliskimi, jakby ruszali na front wojny stuletniej; inni szli lub biegli wzdłuż wagonów, by znaleźć się przy odpowiednich drzwiach, gdy tylko skład ostatecznie się zatrzyma.
Na korytarzu wagonu też uformowała się już kolejka. Ktoś z kimś rozmawiał, głośno, ale na tyle daleko, że trudno było zrozumieć słowa. Gruby facet opierający się o szybę przedziału Zawiszy właśnie dojadał kanapkę z kurczakiem i sosem czosnkowym, co wybitnie irytowało stojącą przed nim dziewczynę w bluzie z logo Nirvany.
– Gdzie się zatrzymasz… e, Zawiszo? – zapytała Gosia.
– Mam rezerwację w takim jednym hotelu niedaleko Wisły – odparł. – Spałem tam już kiedyś. Jest tanio i wieczorem można pospacerować. A co?
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo gdzieś na peronie rozległ się huk, a niemal natychmiast po nim – piski i wrzaski.
Zawisza zareagował instynktownie. Pchnął Gośkę i Pawełka na siedzenia, przykucnął i szeroko rozłożył ręce, tak że niemal ukrył ich za tarczą swych szerokich pleców. Jednocześnie zaczął czujnie obserwować przez szybę zamieszanie na peronie. Ludzie potykali się o innych ludzi, biegnąc lub próbując biec w różnych kierunkach. Podróżne torby jednych zaczepiały się o ciągnięte na kółkach walizki drugich. Ci, co już wsiedli, wracali, by sprawdzić, czy z bliskimi na peronie wszystko jest w porządku. U szczytu schodów tłum gapiów wyglądał na peron, blokując uciekającym wjazd na górę.
– Jezusmariaterroryści – jęknął ktoś w korytarzowej kolejce. – Pierdoleni ciapaci wszystkich nas tu wysadzą.
Ktoś inny napomknął go dyskretnie, że nie powinien tak mówić, bo to bezpodstawne oczernianie i przecież nie wiadomo, kto za tym stoi. Ktoś zaraz zauważył, że to właśnie przez takie lewactwo mamy teraz w Europie to, co mamy. Czwarty głos kazał się zamknąć poprzednim, a piąty zaczął się głośno modlić.
Zawisza zaryzykował odwrócenie głowy. Dostrzegł, że dziewczyna w bluzie Nirvany kucnęła i zasłoniła uszy łokciami. Gruby facet za nią również spróbował, ale kolana dość szybko uświadomiły mu, że nie ma takiego aktu terroru, który zmusiłby je teraz do zgięcia. Odpuścił więc i dał tylko Zawiszy dyskretny znak, że fajnie by było, gdyby ten zasłonił go znajdującą się w przedziale kotarką.
– Panie Zawisza, czy to bomba? – zapytał cicho Pawełek.
– Raczej petarda – odparł.
Jednak na wszelki wypadek wciąż trwał w tej samej niewygodnej pozycji, osłaniając dwójkę współpasażerów. Widział już, jak na peronie zjawiają się policjanci i strażnicy kolei, jak rozglądają się uważnie, kogoś szukają. Żaden z mundurowych nie zachowywał się jak przy ataku terrorystycznym, nie było też dymu, krzyków bólu czy widocznych zniszczeń. Tylko panika i ludzie kłócący się na ruchomych schodach, niezdecydowani, czy w chwili zagrożenia życia można stratować komuś walizkę, czy nie, i czy są wyjątki od reguły, że lewa strona schodów powinna być wolna od staczy.
Zawisza wyprostował się w końcu, przeciągnął i pomógł wstać Gosi.
– No to teraz, skoro znamy się bliżej – zauważył – nie będziesz chyba miała nic przeciwko, bym odprowadził was do taksówki.
Kobieta w pierwszym odruchu upewniła się, że Pawełkowi nic nie jest, następnie zaczesała włosy za ucho i obciągnęła bluzkę.
– Co to było? – zapytała. – Faktycznie petarda?
Zawisza wskazał brodą na okno, za którym grupa funkcjonariuszy prowadziła czwórkę dzieciaków w barwach narodowych. Trzech z nich szło, jakby mieli już nieźle w czubie. Czwarty, wspierany przez strażnika ochrony kolei, ledwie się przemieszczał. Zgięty wpół dociskał do brzucha lewą rękę owiniętą w szalik. Biały pas materiału coraz bardziej różowiał.
– Chyba urwało mu palce – zauważył z powagą Pawełek.