Читать книгу Mierząc ku gwiazdom - James Donovan - Страница 6

Prolog Canaveral, 16 lipca 1969 roku, godz. 4.15

Оглавление

Bestia – czyli to, co niektórzy dawni pirotechnicy nazywali rakietą – stoi na wyrzutni, a dziesiątki reflektorów zalewają światłem jej mlecznobiałe poszycie; syczy, stęka i gulgocze, gdy grube, przypominające pępowiny węże wpompowują w nią paliwo, płaty lodu ze zmrożonego ciekłego tlenu w jej wnętrzu zsuwają się po jej bokach, niektóre parują, zamieniając się poniżej w gęste kłęby białej pary, i wygląda tak, jakby mogła odtrącić ramiona gigantycznych dźwigów do obsługi rakiet nośnych, wyrwać się ze swoich pęt i podążyć ku wybrzeżom Florydy[1].

Trzynaście kilometrów dalej, na trzecim piętrze Budynku 24 w Centrum Lotów Kosmicznych imienia Kennedy’ego, Deke Slayton ruszył korytarzem przyległym do kwater dla załogi i zastukał do drzwi trzech pokojów. Pukając w nie, odzywał się radośnie: „Mamy dziś piękny dzień” – i mówił to szczerze.

Wychowany na farmie, bezpretensjonalny Slayton był dla swoich podopiecznych nadopiekuńczy – trochę jak przewodnik zastępu skautów ze skłonnościami dyktatorskimi – a zarazem zazdrościł każdemu z nich. Ten były pilot bombowca w latach drugiej wojny światowej, a potem oblatywacz, przewidziany na członka załogi statku kosmicznego Mercury 7, został wyznaczony na szefa Biura Astronautów, kiedy wykryta u niego drobna wada serca odebrała mu szansę uczestniczenia w locie kosmicznym. Slayton do pewnego stopnia lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał, że los tych trzech ludzi znajduje się w jego rękach, gdyż to on dobierał uczestników misji kosmicznych i mógł wynieść ich ku sławie albo złamać karierę. I zazwyczaj dokonywał selekcji, kierując się nadzwyczajną starannością.

Ci trzej za drzwiami to byli astronauci: Neil Armstrong, Edwin Buzz Aldrin i Michael Collins. Stanowili załogę Apolla 11, przewidzianego do startu tamtego poranka. Za trzy godziny mieli się wspiąć do niewielkiego pojazdu kosmicznego umieszczonego na szczycie stutrzydziestometrowej trzystopniowej rakiety Saturn V – najpotężniejszej machiny zbudowanej przez człowieka i wystrzelonej w kosmos. Po kilku następnych dniach dwaj z nich mieli podjąć próbę dokonania czegoś, czego wcześniej nikt nie dokonał: małym, kruchym pojazdem mieli wylądować na innym globie, oddalonym o około 385 tysięcy kilometrów od Ziemi, i zejść na jego powierzchnię.

Zarówno oni, jak i inni, najczęściej wyselekcjonowani z grona najlepszych amerykańskich oblatywaczy i pilotów myśliwskich, poświęcili się całkowicie temu celowi i pracowali niestrudzenie aż do owego momentu.

Do czasu, kiedy w 1958 roku został zapoczątkowany amerykański program kosmiczny, żaden człowiek nie znalazł się jeszcze w skrajnie nieprzyjaznych warunkach panujących w pozaziemskiej przestrzeni – w pozbawionej powietrza, niskociśnieniowej próżni, w ekstremalnie niskiej temperaturze czy intensywnym żarze nie mogła przetrwać żadna żywa istota. Bez sztucznego systemu podtrzymywania życia człowiek zginąłby tam w jednej chwili. Mógł zginąć, nawet korzystając z takiego systemu; skutki nieważkości, promieniowania kosmicznego, uderzeń meteorów oraz kolosalnych przeciążeń, towarzyszących startowi i powrotowi na Ziemię, pozostawały w znacznym stopniu nieznane. Każdy z astronautów szkolił się przez lata, aby stawić czoło tym i innym zagrożeniom.

Przez ten czas ludzie ci poświęcili też tysiące godzin na naukę obsługi maszyn, które miały ich wynieść w kosmos – urządzeń daleko bardziej wyrafinowanych i skomplikowanych aniżeli wszelkie inne, wynalezione wcześniej, maszyn zaprojektowanych przez kadrę myślących o przyszłości naukowców i inżynierów zjednoczonych wspólnymi marzeniami o wyprawach kosmicznych, niezaspokojoną ciekawością i determinacją, aby takie marzenia ziścić. Wszyscy oni pracowali jak szaleni wiele godzin dziennie, nierzadko przypłacając to problemami w życiu osobistym i związkach z bliskimi. Wraz z czterystoma tysiącami innych kobiet i mężczyzn, którzy faktycznie zbudowali te machiny, astronauci poświęcili się zadaniu wspomożenia swego kraju w triumfie nad komunistycznym zagrożeniem. Stawką była bowiem nie tylko supremacja w kosmosie, ale i realne przetrwanie Ameryki jako demokracji.

Nie osiągnęli tego kulminacyjnego punktu bez poważnych niepowodzeń i wielkich tragedii. Rakiety eksplodowały. Zawodziły różne systemy. Ginęli ludzie. A zabójstwo patrzącego w przyszłość prezydenta USA, który rzucił śmiałe wyzwanie, dzięki któremu realizacja programu kosmicznego nabrała impetu, tylko utwierdziło jego uczestników w determinacji, by wywiązać się z postawionego zadania.

Jednak w październiku 1957 roku, wciąż znajdując się na fali optymizmu po zwycięstwie w drugiej wojnie światowej, Amerykanie nie mieli pojęcia, jak pewna niewielka metalowa kula wyposażona w radionadajnik zmieni świat.

– Przypisy –

1 Leonard, Flight into Space, s. 10–11.

Mierząc ku gwiazdom

Подняться наверх