Читать книгу Mierząc ku gwiazdom - James Donovan - Страница 8

Rozdział pierwszy
Kozacy w kosmosie

Оглавление

Naszym celem od początku było dotarcie

do nieograniczonej przestrzeni kosmicznej[1].

Generał-major Walter Dornberger,

koordynator niemieckiego programu V-2

W sobotni poranek w październiku 1957 roku pewien czternastolatek z rolniczego miasteczka Fremont w stanie Iowa obudził się w świecie, który nie był już taki jak wcześniej. Związek Sowiecki wystrzelił w kosmos, na orbitę okołoziemską, srebrzystą kulę wielkości piłki plażowej. Sowieci nadali jej nazwę Sputnik – po rosyjsku „towarzysz podróży”. Rosjanie, ci gnający po stepach, pijący wódkę „Kozacy”, powszechnie uznawani za obywateli mocarstwa zacofanego technologicznie, pokonali Stany Zjednoczone w wyścigu kosmicznym.

Wspomniany chłopiec nazywał się Steve Bales, był średniego wzrostu, miał gęste szatynowe włosy i nosił okulary. Jego matka pracowała w salonie piękności, a ojciec, który wcześniej, w latach drugiej wojny światowej został powołany do armii amerykańskiej i służył w 102. Dywizji Piechoty, prowadził sklep z narzędziami metalowymi. Steve mówił rodzicom, trzem młodszym braciom i każdemu, kto chciał go słuchać, jak bardzo go rozeźliło, że to nie Amerykanie wystrzelili pierwszego sztucznego satelitę. Interesował się tematyką kosmosu, odkąd ukończył dziesiąty rok życia; tamtego lata razem z ojcem i braćmi często nocował pod gołym niebem, leżąc na wytartym szarym kocu na polu za ich domem na obrzeżach miasteczka. Gdy zapadały ciemności, ojciec wskazywał im na niebie Wielki Wóz, Kasjopeję i inne gwiazdozbiory, i nic nie wydawało się tak wspaniałe jak wszechświat z jego tajemnicami. Podekscytowanie chłopca tą tematyką wzrosło jeszcze, gdy w 1955 roku obejrzał odcinek specjalny telewizyjnego programu Walta Disneya, w którym wystąpił poważny naukowiec od rakiet i z lekkim niemieckim akcentem opowiadał, jak pewnego dnia człowiek dotrze na Księżyc[2].

A teraz został wystrzelony sztuczny satelita, skonstruowany przez Sowietów – wrogów Ameryki w trwającej zimnej wojnie; ale Steve wiedział, że to tylko kwestia czasu, że Stany Zjednoczone wystrzelą swojego satelitę i rozpocznie się odkrywanie kosmosu. I sam chciał wziąć w tym udział.

*

Lyndon Johnson, przywódca senackiej większości, w sobotę 5 października wypoczywał z grupą przyjaciół na swoim rodzinnym ranczu w okręgu Texas Hill, kiedy dowiedział się o wystrzeleniu Sputnika. Po kolacji wszyscy wybrali się na przechadzkę ciemną drogą i spojrzeli na niebo. „W pewien nowy sposób – wspominał Johnson – niebo wydało się niemal obce”[3]. Większość czasu tamtego wieczoru spędził na dzwonieniu do swoich asystentów i kolegów polityków, mobilizując ich do głębokiego przeanalizowania amerykańskich programów budowy satelitów i pocisków balistycznych. Na temat tego nowego pola rywalizacji Johnson wiedział więcej niż ktokolwiek inny z piastujących wysokie urzędy w Waszyngtonie, od końca lat czterdziestych przewodniczył bowiem kongresowym przesłuchaniom i dochodzeniom w sprawie amerykańskiego programu kosmicznego. Nie spodobało mu się poczucie, że w tej sprawie Ameryka została wyprzedzona przez swoich największych przeciwników. Johnson chciał niezwłocznie odpowiedzieć na sowieckie wyzwanie i zaczął snuć plany pokierowania senacką Podkomisją Gotowości. Był przeświadczony o konieczności wdrożenia wszechstronnego programu kosmicznego. A jeśli nieporadność na tym polu administracji Eisenhowera stwarzała okazję do zysków politycznych – to tym lepiej.

W czasie dwunastu lat od chwili zakończenia drugiej wojny światowej niegdysiejszy sojusznik Ameryki przeobraził się w jej największego wroga. Na wojnie zginęło około 418 tysięcy Amerykanów, lecz było to niewiele w porównaniu z 27 milionami poległych Sowietów. I choć Stany Zjednoczone wyszły z tego konfliktu zbrojnego jako największa światowa potęga, to czujne władze ZSRS uznawały ciągłe wtrącanie się Ameryki w sprawy innych krajów – czasami otwarte, najczęściej jednak niejawne – za imperializm i uważały, że mocarstwa Zachodu mogą dokończyć to, co zapoczątkowali wcześniej naziści: dokonać podboju ich państwa. (W 1941 roku ówczesny senator Harry S. Truman publicznie przyrównał nazistowskie Niemcy do stalinowskiej Rosji). Narastające napięcie między tymi dwoma krajami wynikało z faktu, że długofalowym celem totalitarnej formy komunizmu, jaki często głoszono, była likwidacja zachodniego systemu kapitalistycznego. Sowieci nie skrywali pragnienia zdobycia dominacji na świecie (choć najlepiej za sprawą serii narodowych rewolucji, lokalnych „wojen narodowowyzwoleńczych”)[4]. Ich broń nuklearna oraz międzykontynentalne pociski balistyczne i częste pogróżki (na przykład w 1956 roku zagrozili Anglii, Francji i Izraelowi użyciem bomb wodorowych, jeśli kraje te nie zakończą wojny z Egiptem, sowieckim sojusznikiem) podtrzymywały w Stanach Zjednoczonych nieustanną atmosferę lęku. Znajdowała ona odzwierciedlenie we wzrastającej fali popularności fantastyki naukowej oraz tematyki powiązanej z rakietami i podróżami kosmicznymi w filmach i spektaklach telewizyjnych, książkach i czasopismach. A wszystko to było potęgowane przez świadomość, że bomby nuklearne mogły całkowicie unicestwić ludzkość.

Bez wątpienia trwała wojna, choć określana mianem „zimnej”, a jej stawka była wysoka. Większość Amerykanów spodziewała się, że mniejsze kraje na całym świecie stopniowo, po kolei zostaną pochłonięte przez pełzające zagrożenie ze strony komunizmu. W listopadzie 1956 roku na przyjęciu wydanym przez ambasadę polską w Moskwie Nikita Chruszczow, nieokrzesany i nieprzewidywalny sowiecki przywódca, oznajmił ambasadorom państw Zachodu: „Pogrzebiemy was”, i chociaż taki zwrot można było zrozumieć różnie, to jasno zdradzał intencje Chruszczowa. Taka deklaracja szła w parze z publicznie wyrażonym przewidywaniem, że wnuki prezydenta Dwighta Eisenhowera będą żyły w socjalizmie, gdyż kapitalizm stoi w obliczu śmierci. I nie tylko Sowieci straszyli użyciem broni nuklearnej. W 1953 roku Eisenhower zagroził zrzuceniem bomby termojądrowej na Chiny, a amerykańscy senatorowie nierzadko nawoływali do zaatakowania sowieckiej Rosji bronią atomową.

Wkrótce po tym, jak Związek Sowiecki zdetonował ładunek nuklearny, dwa supermocarstwa zaczęły koegzystować w warunkach niepisanej, ale ogólnie rozumianej doktryny „wzajemnego odstraszania”: każdy pojmował, że masowe użycie broni jądrowej doprowadzi do niemal całkowitego zniszczenia zarówno agresora, jak i zaatakowanego kraju. Właśnie świadomość tego – i lęk panujący w obu tych krajach przed zmasowanym, wyprzedzającym uderzeniem nuklearnym, którego mógł dokonać przeciwnik – powstrzymywały przed przeobrażeniem się zimnej wojny w „gorącą”. Obie strony utworzyły potężne siły nuklearne, złożone z tysięcy bombowców dalekiego zasięgu i pocisków rakietowych, choć rosyjski bombowiec Tu-4, będący wierną kopią amerykańskiego B-29, był gorszy od większości maszyn lotnictwa strategicznego USA.

Amerykanie ciągle znajdowali pociechę w fakcie, że ich kraj pod każdym względem przewyższa Rosję, także w dziedzinie nauki i techniki. Ostatecznie to przecież Amerykanie doprowadzili do rozszczepienia atomu i zbudowali nuklearne monstrum, które zakończyło wojnę – choć Sowieci opracowali własną bombę atomową już w 1949 roku, a potem znacznie potężniejszą bombę wodorową w 1953 roku, czyli zaledwie rok po Stanach Zjednoczonych.

Tak więc, gdy 5 października 1957 roku do mieszkańców Ameryki dotarła wiadomość, że lśniąca, osiemdziesięciotrzyipółkilogramowa kula z czterema skierowanymi do tyłu antenami i dwoma radionadajnikami nadaje sygnały, oblatując kulę ziemską, i że ten sowiecki satelita przelatywał bezpośrednio nad Stanami Zjednoczonymi, setki kilometrów ponad ich głowami, siedem razy w ciągu dnia, większość obywateli USA zareagowała przerażeniem i osłupieniem.

Jednak kierownictwo amerykańskiego programu satelitarnego nie było aż tak zaskoczone. W 1955 roku zarówno sowiecka Rosja, jak i Stany Zjednoczone ogłosiły zamiar wystrzelenia satelity w Międzynarodowym Roku Geofizycznym. Na mocy układu zawartego z udziałem 67 krajów, zaangażowanych w różne projekty geofizyczne, zobowiązano się do udostępniania informacji o charakterze naukowym w okresie od 1 lipca 1957 roku do 31 grudnia 1958 roku. A zaledwie kilka tygodni przed wystrzeleniem sztucznego satelity Sowieci podali częstotliwości, na jakich można było śledzić zdalnie przekazywane sygnały elektroniczne Sputnika.

Nie wszystkich amerykańskich dowódców sił zbrojnych przeraziło wystrzelenie satelity; pewien amerykański admirał nazwał go „kupą żelastwa, którą prawie każdy może wystrzelić”[5]. Kilku innych, w tym prezydent Eisenhower, usiłowało pomniejszyć znaczenie tego wydarzenia, choć o wątpliwej szczerości takiej postawy świadczyła złożona już dwa dni później w ONZ przez Stany Zjednoczone propozycja „planu kontroli zbrojeń kosmicznych”[6]. „Ike”, czyli Eisenhower, nie chciał wchodzić w kosztowny wyścig w kosmosie, zwłaszcza że wydawało się, że Sowieci wysunęli się pod tym względem daleko naprzód. A Sputnik, jak zauważano, nie był na tyle duży, by przenosić broń nuklearną.

Ale prasa, Johnson oraz współpracownicy Johnsona z Partii Demokratycznej, wyczuwając sposobność do osłabienia swoich przeciwników politycznych, wyrażali inne opinie. „Sowieci dokonali wielkiego skoku w kosmos”[7], głosiła gazeta „New York Times”, a senator Henry M. Jackson, demokrata z Waszyngtonu, określił wystrzelenie Sputnika jako „druzgocący cios dla naukowego, przemysłowego i technicznego prestiżu Stanów Zjednoczonych w świecie”[8]. W fachowym miesięczniku „Missiles and Rockets” ujęto to jeszcze bardziej manichejsko: „Kraj, który opanuje przestrzeń kosmiczną, opanuje świat. Wyborem jest demokracja albo zniewolenie”[9]. W czasopiśmie tym ujawniono też sowieckie plany wylądowania na Księżycu małym czołgiem, który miał znajdować się w ciągłym ruchu, filmować Ziemię i przesyłać te sfilmowane ujęcia do ZSRS[10]. Po sześciu tygodniach przesłuchań w senackiej Podkomisji Gotowości z udziałem Johnsona przedstawiono opinii publicznej robiącą wrażenie grupę ekspertów w dziedzinie lotnictwa, wojskowości i techniki rakietowej. Każdy z tych specjalistów podkreślał niebezpieczeństwa związane z osiągnięciem technologicznym, jakim było wystrzelenie Sputnika, i ze wszystkim, co się z tym wiązało. Kiedy 8 stycznia podkomisja zakończyła przesłuchania, przedstawione przez Johnsona, ujęte w ostrym tonie podsumowanie jej prac oznaczało rzucenie rękawicy. „Kontrola nad kosmosem oznacza kontrolowanie świata”, oświadczył Johnson, powtarzając opinię wyrażoną w artykule wstępnym z „Missiles and Rockets”. Powiązał z tym losy wolnego świata i z góry zaatakował tych, którzy zwracaliby uwagę na wielkie koszta takiego przedsięwzięcia; „obawy buchalterów z biur fiskalnych”, stwierdził bez ogródek, były „nieistotne”[11].

Prestiż – słowo klucz, synonim politycznej siły, pojawiający się często w przemówieniach i raportach – napawał troską polityków. Rysowała się perspektywa globalnej konfrontacji pomiędzy demokratycznym wolnym światem a państwami komunistycznymi pod przewodnictwem ZSRS. Dziesiątki słabiej rozwiniętych, nie tak dawno kolonialnych krajów nadal jeszcze się nie zdecydowały, po której stronie tego ideologicznego starcia się opowiedzieć; w pewnym sensie wyczekiwały na to, który obóz osiągnie przewagę. Żadne z supermocarstw nie wiedziało zbyt dobrze, co tak naprawdę mogło te kraje przyciągnąć, choć z pewnością przewaga naukowo-technologiczna – zwłaszcza jej wykorzystanie w sferze wojskowości – miała tu odegrać wielką rolę. Tak więc rozgłaszano o postępach i osiągnięciach na najważniejszych polach, a ludność Europy Zachodniej słuchała o tym z zachwytem. Sowieci uważali, że gdyby dzięki wystrzeleniu satelity udało się wytrącić sojuszników Ameryki z NATO, to Sputnik i następne podobne konstrukcje okazałyby się warte każdego zainwestowanego w nie rubla.

Do czasu wystrzelenia Sputnika – wydarzenia, które nastąpiło po poinformowaniu przez Rosjan sześć tygodni wcześniej o odpaleniu na wielką odległość sowieckiej międzykontynentalnej rakiety balistycznej – Stany Zjednoczone wydawały się zdecydowanie prowadzić w tej rywalizacji. „Uważa się, że Związek Sowiecki podejmuje świadome wysiłki, aby przekonać ludność, zwłaszcza Azji i Afryki, iż Moskwa przejęła światowe przodownictwo w nauce”, uprzedzał „New York Times” w artykule zamieszczonym na pierwszej stronie w październiku 1957 roku[12], a komentarz redakcyjny brzmiał jeszcze bardziej pesymistycznie: „Kraje neutralne mogą dojść do przekonania, że przyszłość należy do Rosjan; nawet nasi przyjaciele i sojusznicy mogą się od nas powoli odsunąć”[13]. Ta walka o serca i umysły niezdecydowanych – i o ich portfele, gdyż równie ważna była troska o międzynarodowy rynek zbytu dla amerykańskich towarów – była bardzo realnym elementem zimnej wojny[14]. W ściśle tajnym raporcie rządowym, opracowanym zaledwie tydzień po wystrzeleniu Sputnika, wyrażono podobne opinie; dokument ten zawierał wniosek, że amerykański prestiż poważnie ucierpiał[15], oraz kilka przykładów na to, jak sztuczny satelita wzmocnił pozycję Związku Sowieckiego i zaszkodził renomie Ameryki. W innym raporcie donoszono, że „w ciągu [minionych] tygodni odnotowano zauważalne osłabienie entuzjazmu opinii publicznej w Niemczech Zachodnich, we Francji i Włoszech dla »trzymania z Zachodem« oraz Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego”[16].

Jednak choć słowo „prestiż” należało do języka polityków, to również napawało tychże polityków troską. Przeciętnego Amerykanina bardziej obchodziło przeżycie niż prestiż kraju, a oświadczenie Johnsona trafiło w czuły punkt. Najwyraźniej Stany Zjednoczone nie były już bezpieczne, stając się narażone na nuklearne uderzenie. I co dalej? Czy powstaną sowieckie bazy wojskowe na Księżycu albo na orbicie okołoziemskiej? W artykule z 1956 roku opublikowanym w magazynie „Coller’s” jasno coś takiego zasugerowano, publikując barwne ilustracje przestawiające Nowy Jork niszczony z przestworzy. Niebawem mogło do tego dojść, a jeszcze bardziej wydało się to prawdopodobne, kiedy zaledwie 32 dni po pierwszym Sputniku Sowieci wystrzelili Sputnika 2. Ów nowy satelita wyniósł w kosmos kundelkę o imieniu Łajka, ale suczka zdechła z przegrzania już po kilku godzinach na orbicie. (Mimo wszystko Sowieci utrzymywali, że przeżyła tydzień; prawdę ujawniono dopiero po upływie dziesięcioleci). Ponadpięćsetkilogramowy ładunek Sputnika 2 – cięższy niż sowiecka głowica nuklearna – świadczył jednoznacznie, że Sowieci mogli już dosięgnąć Ameryki i zrzucić tam bombę atomową. A był to tylko jeden z powodów wyekspediowania psa na orbitę wokół Ziemi. Pozostawało kwestią czasu, kiedy w przestrzeni kosmicznej znaleźć się mieli Rosjanie – na orbicie, czyli wprost nad Ameryką.

Po kilku kolejnych tygodniach zgrzytania zębami przez demokratów z Waszyngtonu i nieustannego podsycania atmosfery strachu przez prasę – „Dlaczego USA wciąż pozostają w tyle w wyścigu, który może przesądzić, czy wolność ma jakąkolwiek przyszłość?”[17], zapytywano w gazecie „Time” – nawet ci z Amerykanów, na których początkowo Sputnik nie zrobił wrażenia, ulegali nastrojom bliskim histerii. Stany Zjednoczone utraciły pozycję lidera w wyścigu, który mógł się zakończyć zniszczeniem amerykańskiego stylu życia albo… totalną zagładą. Paranoiczny lęk narastał; nic dziwnego, że zaraz po locie Sputnika liczba przypadków rzekomego zauważenia UFO wzrosła czterokrotnie. Czy byli to Marsjanie, czy Rosjanie? Powiadano, że i jedni, i drudzy.

Jak ci prymitywni „Kozacy” mogli dokonać takiego wyczynu? Wiele o tym pisano i lamentowano, że Ameryka „rozmiękła” w czasie nieco ponad dekady od końca drugiej wojny światowej. Gdy w gazetowych komentarzach wskazywano z trwogą na „przepaść edukacyjną”, a w jednym z rządowych raportów wykazano, że sowieckie dzieci zdobywają dużo większą wiedzę z nauk ścisłych, w tym z matematyki, niż rozbawiona, roztańczona młodzież amerykańska, głupiejąca z dnia na dzień, jasne było, że sowieckie sukcesy na tym polu miały trwać. Całe to samooskarżanie się doprowadziło w końcu do wprowadzenia National Defense Education Act, aktu prawnego podpisanego przez Eisenhowera we wrześniu 1958 roku, mającego zasilić amerykański system kształcenia dotacjami, nisko oprocentowanymi pożyczkami i pieniędzmi z podobnych źródeł. Na konferencji prasowej kilka dni po wystrzeleniu Sputnika 1[18] Eisenhower podkreślił, że to nie Rosjanie zbudowali pierwszego satelitę – tylko „wszyscy ci niemieccy naukowcy”, których Sowieci schwytali pod koniec wojny[19].

Było to bardzo dalekie od prawdy. Niemal wszyscy czołowi niemieccy specjaliści i budowniczowie rakiet zostali wyłapani i wciągnięci do współpracy bynajmniej nie przez Sowietów, tylko przez Stany Zjednoczone w ramach tajnego projektu, i od 1945 roku żyli w Ameryce. Ich lider, Wernher von Braun, był przystojnym, charyzmatycznym byłym oficerem SS i głównym architektem ambitnego programu rakietowego, który w latach wojny doprowadził do śmierci tysięcy ludzi, a potem roztaczał przed Amerykanami wizję podboju kosmosu w odcinkach specjalnych audycji telewizyjnych Walta Disneya.

Owa grupa tak zwanych nazistowskich naukowców – było to nieścisłe określenie, gdyż mniej niż połowa z nich należała do partii narodowosocjalistycznej, a większość była inżynierami i technikami, a nie uczonymi – dowiodła swoich zdolności. Ich czternastometrowa rakieta V-2, stanowiąca niezwykłe osiągnięcie naukowo-techniczne, była pierwszym zbudowanym przez człowieka obiektem, który znalazł się w przestrzeni pozaziemskiej. Problem tkwił w tym, że jej twórcy przez ponad dekadę byli praktycznie więźniami swych amerykańskich patronów pomimo wszelkich starań swojego elokwentnego kierownika. Wyznaczono ich do prowadzenia traktowanych jako drugoplanowe eksperymentów i badań górnych warstw atmosfery, gdyż amerykańscy wojskowi uważali bombowce dalekiego zasięgu, a nie rakiety, za główną broń strategiczną. Von Braun usiłował uzyskać zgodę na budowę satelity i wystrzelenie go, zanim uczynią to Sowieci, i snuł ambitne plany stworzenia orbitalnej platformy kosmicznej do wykorzystania w roli stacji paliwowej w wyprawach na Księżyc albo jako bazy militarnej do odpalania ku Ziemi pocisków nuklearnych. Projekt budowy satelity nie doczekał się realizacji z powodu cięć budżetowych, a zamysłu platformy kosmicznej nawet poważniej nie rozważano. Pod koniec lat czterdziestych każdego, kto wspominał o wyprawach w kosmos, uznawano za wariata. Von Braun dążył do zmiany takiego nastawienia, jednak wymagało to czasu.

Urodzony w 1912 roku Wernher von Braun pochodził z niemieckiej szlachty (stąd też „von” w jego nazwisku). Jego ojciec był ministrem rolnictwa w czasach republiki weimarskiej w latach dwudziestych, a wśród przodków jego matki znajdowali się średniowieczni władcy czterech krajów. Von Braun zaczął marzyć o podróżach międzyplanetarnych już w czasie beztroskiego dzieciństwa. Jego matka, interesująca się amatorsko astronomią, sprawiła mu na konfirmację teleskop, zamiast pierwszej pary długich spodni, tradycyjnego podarunku dla luterańskich chłopców z tej okazji[20], a młody Wernher zaczytywał się w fantastycznych powieściach Herberta George’a Wellsa i Jules’a Verne’a. Jako nastolatek znał już rozprawy pionierskich teoretyków techniki rakietowej – mało znanego rosyjskiego nauczyciela Konstantina Ciołkowskiego, niemieckiego matematyka Hermanna Obertha oraz amerykańskiego fizyka i wynalazcy Roberta Goddarda – i przeszedł od fajerwerków do własnych wynalazków i planów, i to nie tylko rakiet, ale także załogowych statków kosmicznych. Gdy miał szesnaście lat, zorganizował w szkole klub astronomiczny i zdołał zebrać fundusze na zakup sporego teleskopu optycznego. W latach dwudziestych rozwinął się w Niemczech ruch zainteresowanych perspektywami lotów kosmicznych, a von Braun dołączył do tego grona. Niebawem podjął współpracę z Oberthem i innymi czołowymi figurami niemieckiej techniki rakietowej. Kiedy von Braun, ten wysoki, niebieskooki, ciemnowłosy młodzieniec, wyjątkowo uzdolniony w dziedzinie matematyki i nauk ścisłych, podjął studia uniwersyteckie, poświęcił się rakietom, zdecydowany urzeczywistnić marzenia o wyprawach na Księżyc i inne planety.

Jako dwudziestolatek ukończył Berliński Uniwersytet Techniczny na wydziale inżynieryjno-mechanicznym i rozpoczął studia podyplomowe na wydziale fizyki Uniwersytetu Berlińskiego, lecz wtedy do jego kształcenia wtrąciły się siły zewnętrzne. Latem 1932 roku, kilka miesięcy przed dojściem partii nazistowskiej do władzy, armia niemiecka zaczęła poszukiwać dalekosiężnej broni, której posiadania nie zakazywałby jej traktat wersalski z 1919 roku, poważnie ograniczający możliwości zbrojne tego kraju. Niemieccy wojskowi zdawali sobie sprawę z niszczycielskiego potencjału dużych pocisków rakietowych dalekiego zasięgu i zaproponowali von Braunowi udział w tajnych badaniach, związanych z militarnym wykorzystaniem takich rakiet. On sam początkowo pozostawał pod wrażeniem przywódcy nazistów, Adolfa Hitlera – jego nacjonalistycznych idei i „zdumiewających zdolności intelektualnych”[21]. Przede wszystkim jednak von Braun był oportunistą, a perspektywa wojny wydawała się w tamtym czasie wysoce nierealna. Wojskowych nie interesowały jego marzenia o lotach kosmicznych, ale jeśli dopomogliby mu w budowie rakiet, zamierzał je dla nich konstruować – co było kuszącą wizją wobec kosztu rakiet, które projektował, i drogą po części nieuchronną, ponieważ w Niemczech wkrótce zakazano działalności cywilnym organizacjom zajmującym się rakietami. Przyjął więc tę ofertę i został czołowym cywilnym specjalistą w wojsku w jego nowej (i jedynej) placówce rakietowej na poligonie artyleryjskim ukrytym pośród lasów sosnowych koło Kummersdorfu, około stu kilometrów na południe od Berlina. Jego laboratorium zajmowało połowę betonowego bunkra, a na pomocnika przydzielono mu jedynego mechanika. Mimo to von Braun kontynuował studia i z końcem 1934 roku uzyskał doktorat z fizyki w dziedzinie inżynierii kosmicznej, choć jego rozprawa doktorska została utajniona przez wojsko. Do tego czasu jego grupa, która rozrosła się do kilku ludzi mających z nim ściśle współpracować podczas kolejnej dekady i później, przeprowadziła pomyślne próby z dwiema niewielkimi rakietami na paliwo ciekłe. Jej kierownik, czyli von Braun, miał podówczas zaledwie dwadzieścia dwa lata.

W ciągu kilku następnych lat ujawnił się jego największy talent – umiejętność kierowania gigantycznymi projektami inżynieryjnymi. Tylko nieliczni wizjonerzy potrafili wprząc swoje marzenia w przyziemne realia zarządzania na wielką skalę; von Braun był pod tym względem geniuszem. Dzięki charyzmie, zapałowi i wiedzy mógł liczyć na lojalność i pracowitość swoich ludzi i wyrósł na doskonałego lidera grupy naukowców, inżynierów i techników. W 1937 roku po przenosinach do Peenemünde, poligonu na jednej z wysp u wybrzeży północnych Niemiec, został wyznaczony na dyrektora technicznego podjętego przez armię niemiecką programu budowy pocisku balistycznego dalekiego zasięgu. Trzy lata później, gdy trwała już druga wojna światowa, kierował ponadtysiącosobowym personelem. Na wiosnę 1940 roku Reichsführer Heinrich Himmler zaczął go nakłaniać do wstąpienia do SS, elitarnej organizacji paramilitarnej, obarczonej misją realizacji nazistowskiej polityki rasowej oraz powiązanymi z tym zadaniami policyjnymi i wywiadowczymi. Po pewnym namyśle von Braun zgłosił akces, gdyż inna decyzja mogła zaszkodzić jego karierze i pracy nad rakietami; w SS otrzymał rangę odpowiadającą stopniowi podporucznika w wojsku. Prawie nie udzielał się w SS, jeśli nie liczyć comiesięcznych zebrań; uczestniczył zresztą w co drugim z nich.

W 1942 roku zespół z Peenemünde skonstruował pierwszy na świecie kierowany pocisk balistyczny dalekiego zasięgu – czternastometrową rakietę A-4 (wkrótce przemianowaną na V-2; symbol V oznaczał broń odwetową). Była to imponująca rakieta, niepodobna do niczego zbudowanego wcześniej i świadectwo wielkiego postępu technologicznego, poczynając od potężnego silnika, a kończąc na nowoczesnym systemie kierowania. V-2 mogła przenosić prawie tysiąckilogramowy ładunek wybuchowy na odległość ponad 300 kilometrów i z dużą precyzją trafiać w cel – w każdym razie pod koniec wojny, po dalszym usprawnieniu systemu naprowadzającego odznaczała się znaczną celnością. Pocisk ten osiągał prędkość ponad 5600 km/h, co praktycznie uniemożliwiało jego zestrzelenie – o ile nie eksplodował podczas startu.

Ale wszystkie te osiągnięcia były jeszcze sprawą przyszłości. W październiku 1942 roku von Braun i jego współpracownicy działali pod bardzo silną presją. Pierwsze dwa próbne starty się nie powiodły, a gdyby i trzeci się nie udał, cały program najprawdopodobniej zostałby wstrzymany, a jego uczestnicy wysłani najpewniej na front rosyjski, co było niemal równoznaczne z wyrokiem śmierci. 3 października czarno-biała rakieta A-4 znalazła się na prostej, ponadtrzymetrowej wyrzutni; poszycie kadłuba ze zmrożonym paliwem rakietowym w postaci ciekłego tlenu pokrywała warstwa lodu. Wydano rozkaz odpalenia, wciśnięto odpowiedni przycisk, a setki zdenerwowanych ludzi patrzyły, jak rakieta z ogłuszającym hukiem oderwała się od podłoża i ruszyła z początku powoli, potem nabierając prędkości, w końcu dotarła na wysokość 80 kilometrów i wzniosła się ze stratosfery do mezosfery. Von Braun i ludzie z jego zespołu podskakiwali i płakali z radości. Choć kosztowało to prawie dekadę ciężkiej pracy, to jednak zrealizowali swój ambitny cel. Nawet nadzorujący rozwój rakiet z ramienia wojska generał Walter Dornberger – niski, łysy inżynier, były artylerzysta, który walczył w pierwszej wojnie światowej, a potem, po dwunastu latach współpracy z von Braunem, przekonał się do jego marzeń o wyprawach międzyplanetarnych – wiedział, co to oznaczało. „Tego popołudnia narodził się statek kosmiczny!”, powiedział[22].

Dla niemieckiej armii, rozpaczliwie potrzebującej jakiegoś wsparcia w przegrywanej wojnie, jedynym powodem budowy rakiet była chęć zniszczenia nieprzyjacielskich krajów i w tym kierunku potoczyły się dalsze prace. Hitler początkowo bez entuzjazmu odnosił się do techniki rakietowej, a pieniędzy na siłę roboczą i materiały skąpiono. Jednakże latem 1943 roku, gdy wojna zaczęła przebiegać niekorzystnie dla Niemiec, postanowił nadać programowi rakietowemu najwyższy priorytet, a przeznaczony na ten cel budżet radykalnie zwiększono. We wrześniu 1944 roku rakiety V-2, przystosowane do przenoszenia głowic bojowych o masie tony, zaczęły spadać na cele w Anglii, we Francji i w Belgii. Skutki wybuchu V-2 bywały poważne: w listopadzie 1944 roku jeden z pocisków zabił w Londynie 160 osób i zranił 108 innych. Do końca wojny rakiety V-2 miały zabić 2754 brytyjskich cywilów i zranić 6523, choć nie stały się najpotężniejszym instrumentem terroru, Wunderwaffe, czyli cudowną bronią, na co liczył Hitler[23].

W sierpniu 1943 roku samoloty RAF zbombardowały Peenemünde, zabijając około 500 robotników, przeważnie Polaków i sowieckich jeńców wojennych, prowadzących tam roboty budowlane. Podczas tego nalotu zginęło dwóch z głównych asystentów von Brauna[24], jednak zniszczenia okazały się znaczne. Hitler rozkazał więc przeniesienie produkcji rakiet do Mittelwerk, podziemnej fabryki w opuszczonych sztolniach kopalni gipsu, 400 kilometrów na południe od Peenemünde, w Górach Harcu. Tysiące robotników przymusowych – i znów byli to głównie polscy i rosyjscy więźniowie z pobliskiego obozu koncentracyjnego Dora-Mittelbau – przekopały we wnętrzu wzgórz rozbudowaną sieć wielkich tuneli, długości dochodzącej czasem do ponad półtora kilometra. Robotnicy ci i 50 tysięcy innych musieli znosić piekielne warunki i nieludzkie traktowanie. Zakłady miały produkować 900 sztuk V-2 miesięcznie, ale tak ambitnego celu nie udało się osiągnąć. Do czasu wstrzymania produkcji w marcu 1945 roku, wskutek głodu, chorób, bicia i egzekucji zginęło tam 20 tysięcy robotników[25].

Pomimo wytężonej pracy, wysoki i barczysty von Braun, z gęstymi szatynowymi włosami, znajdował też czas na rozrywki. Otrzymał do osobistego użytku przerobionego na samolot cywilny messerschmitta i w weekendy latał nim do oddalonego o 250 kilometrów Berlina, by odwiedzić swoją dziewczynę – o ile akurat nie romansował z którąś z sekretarek z Peenemünde. Czasami towarzyszył mu jego młodszy brat Magnus, którego von Braun zatrudnił jako pomocnika, by uchronić go od służby frontowej. Niekiedy Wernher wyruszał na wycieczki rowerowe z jedną ze swoich atrakcyjnych sekretarek, czasem też samotnie wypływał jachtem na Morze Bałtyckie. Poza tym dość często wraz ze swoim zespołem szukał odprężenia na sobotnio-niedzielnych spotkaniach towarzyskich.

Podczas jednego z takich przyjęć w marcu 1944 roku podchmielony von Braun i dwaj jego współpracownicy rozmawiali o tym, że wojna układa się źle dla Niemiec, dali też wyraz rozczarowaniu, że nie pracują nad budową statku kosmicznego. Za niemal nieustannie wypowiadane w towarzystwie innych komentarze o locie na Księżyc przyszło von Braunowi w końcu zapłacić. Miejscowa lekarka, będąca zarazem szpiegiem gestapo, posłyszała te wypowiedzi i doniosła o nich. Dziesięć dni później von Braun i czterej inni zostali aresztowani przez gestapo jako podejrzani o zdradę i sabotaż, a zarzuty takie mogły zakończyć się więzieniem albo egzekucją. Konstruktorzy rakiet spędzili w areszcie tydzień, aż generał Dornberger, z pomocą ministra uzbrojenia i produkcji wojennej Alberta Speera, względnie rozsądnego nazisty, choć zarazem jednego z ulubieńców Führera, doprowadził do ich uwolnienia i oddalenia zarzutów. Przekonali gestapo, że w szczególności von Braun ma nieocenione zasługi dla wysiłku wojennego Niemiec. Nawet Hitler w rozmowie ze Speerem przyznał, że von Braun jest „niezastąpiony”. Jednak von Braun naraził się Heinrichowi Himmlerowi i utracił zaufanie Reichsführera SS i jego zauszników. Mniej więcej w tym czasie von Braun zaczął planować, co zrobi po zakończeniu wojny.

Pod koniec 1944 roku było jasne, że V-2 nie zmieni wyniku tej wojny – a jej rezultatem, o czym wiedział von Braun, nie będzie niemieckie zwycięstwo. Oczywiste było również, że jego plany zbudowania transatlantyckiej rakiety bojowej, zdolnej do zaatakowania Nowego Jorku, Waszyngtonu i innych miast USA w ramach operacji o kryptonimie „Projektil Amerika”, nie doczekają się realizacji. Gdy wojska alianckie dzieliło już tylko dziesięć dni od obalenia nazistowskiego reżimu, von Braun zadawał sobie pytanie: które ze zwycięskich państw okaże się bardziej skłonne do udzielenia mu pomocy w podboju kosmosu – Anglia, Francja, Stany Zjednoczone czy też Związek Sowiecki? Odpowiedź nie wymagała zbyt głębokiego namysłu. Odrzucał pierwsze dwa kraje, bo brakowało im odpowiednich funduszy, więc pozostawał wybór między ZSRS i Stanami Zjednoczonymi. Stany Zjednoczone ze swoją względnie liberalną demokracją, prosperującą gospodarką i opinią mocarstwa traktującego wyrozumiale jeńców wojennych stanowiły zdecydowanie najatrakcyjniejszą opcję. Nowy Świat, Ameryka z perspektywami wolności i lepszego życia przyciągała Niemców już od półtora wieku – sześć milionów przedstawicieli tej nacji wyemigrowało tam od 1820 roku do pierwszej wojny światowej – a dopiero co zakończony kolejny zbrojny konflikt nie zdusił tej pokusy. Sowiecka Rosja nie pobudzała takich wyobrażeń. Tylko nieliczni z konstruktorów rakiet woleli Rosjan, którzy szybko nadciągali ze wschodu; szerzyły się opowieści o tym, jak mordowali, gwałcili i rabowali w odwecie za niemiecką inwazję na ich kraj. Poza tym ojczyzna von Brauna za jego życia przegrała dwie wojny. „Następnym razem chciałem być po stronie zwycięzców”[26], powiedział później. Wraz z najbliższymi współpracownikami omawiał różne warianty, a potem odbyło się głosowanie. Wszyscy, z jednym wyjątkiem, opowiedzieli się za Amerykanami. A kiedy przedstawił tę kwestię pozostałym członkom swojego zespołu, większość przyznała mu rację, choć niektórzy postanowili związać swe losy z Rosjanami.

Na początku 1945 roku von Brauna wraz z jego personelem przewieziono do środkowych Niemiec – oficjalnie ze względów bezpieczeństwa, choć niektórzy podejrzewali, że SS przeprowadzi zbiorową egzekucję, aby ich cenna wiedza nie została wykorzystana przez wrogów Rzeszy. Von Braun nadzorował ten przejazd na południe, ale najpierw sfabrykował dokumenty – rzekomo wydane mu rozkazy, które sam napisał na oficjalnym papierze listowym SS – uciekając się przy tym do sprytnego podstępu, między innymi wymyślając akronim „V2BV”, który, jak twierdził, oznaczał ściśle tajną agencję, odpowiedzialną wyłącznie przed Himmlerem. Oznaczenie V2BV polecił namalować na pudłach, skrzyniach i pojazdach. Wielotysięczny personel oraz tony ekwipunku, w tym części i dokumentacja V-2, wyruszyły w drogę na mułach, konno, pociągiem i w konwoju złożonym z ciężarówek. Kilka tygodni później, kiedy technicy rozlokowali się w opustoszałych fabrykach i innych budynkach w miasteczkach w pobliżu Mittelwerk, von Braun wraz z dwoma tuzinami swoich najbliższych współpracowników zaszył się w jednym z kurortów narciarskich w Alpach Bawarskich. Po ukryciu najcenniejszych materiałów i dokumentów w opuszczonej kopalni gipsu rozpoczął przygotowania do poddania swego pięćsetosobowego zespołu wojskom amerykańskim. Gdy nazajutrz dotarły w tamtą okolicę wieści o śmierci Hitlera 30 kwietnia, łatwiej było von Braunowi wprowadzić w życie plan, gdyż straże pilnujące ekipy budowniczych pocisków stopniowo się ulotniły.

Rankiem 2 maja 1945 roku Magnus von Braun – wybrany do tej misji, ponieważ mówił znośnie po angielsku, którego to języka nauczył się w dzieciństwie od brytyjskiej niani[27] – pojechał górską drogą rowerem z białą chusteczką przywiązaną do kierownicy. Kiedy natknął się na amerykański pluton przeciwpancerny, zatrzymał się i podszedł do szeregowca Freda Schneikerta. Powiedział mu, że konstruktorzy rakiety V-2, w tym jego brat Wernher von Braun, przebywają w górach w jednym z hoteli i chcą, żeby zabrano ich do „Ike’a” – generała Dwighta Eisenhowera, naczelnego dowódcy wojsk alianckich w Europie. „Chyba ci odbiło”, odpowiedział na to szeregowiec, jednak po małym zamieszaniu Magnus został odesłany z powrotem w góry, żeby ściągnął budowniczych V-2. Później tego popołudnia Wernher oraz sześciu innych przyjechali trzema samochodami, po czym odstawiono ich do placówki amerykańskiego wywiadu wojskowego. Tam zostali dobrze potraktowani i nakarmieni posiłkiem złożonym z jajecznicy, chleba z masłem i prawdziwej kawy – rarytasu w ówczesnych Niemczech. Von Braun pozował do pamiątkowych zdjęć z amerykańskimi żołnierzami i zachowywał się niczym dygnitarz w czasie wizytacji. Tak zaczął się proces amerykanizacji Wernhera von Brauna.

Upłynęło kilka tygodni, zanim von Braun i jego ekipa osiągnęli porozumienie z amerykańskimi zwycięzcami, ale ostatecznie obie strony się dogadały. W tym czasie Niemcy wyprzedzały Stany Zjednoczone o co najmniej dwadzieścia lat w dziedzinie techniki rakietowej, a konstruktorzy rakiet pojmowali, że ich wiedza oraz elementy V-2 wraz z bezcenną dokumentacją to bardzo wartościowe atuty przetargowe. Na podstawie porozumień zawartych na konferencji jałtańskiej tamta część Niemiec miała zostać włączona do sowieckiej strefy okupacyjnej. Wprawdzie Sowieci jeszcze tam nie dotarli, ale mogli nadejść lada dzień. Spiesząc się wielce w tym wyścigu, Amerykanie wycofali się, zabierając około stu niedokończonych V-2 i tyle części do tych rakiet, że zapełniły one setki wagonów kolejowych. Zlokalizowali także szyb kopalni, gdzie w skrzyniach ważących łącznie 14 ton von Braun ukrył wcześniej najważniejsze plany i wykresy, a w ostatniej chwili odszukali jeszcze jedną kryjówkę z cenną dokumentacją programu V-2, którą ukrył sam Dornberger. Te ostatnie „skarby” wywieziono zaledwie na dwa dni przed przekazaniem Sowietom 1 czerwca owego obszaru.

Kilka tygodni później przewiezienie von Brauna oraz 126 jego najważniejszych współpracowników do Stanów Zjednoczonych zostało oficjalnie zaaprobowane jako część operacji „Paperclip” (Spinacz), czyli pospiesznie zaplanowanej ewakuacji tysięcy niemieckich uczonych, inżynierów i techników[28]. Już wkrótce wydano im odpowiednie zezwolenia i we wrześniu zaczęli napływać do USA jako „osoby znajdujące się pod kuratelą wojska”, dzięki czemu nie musieli mieć wiz wjazdowych[29]. Najpierw wszak zaopatrzono ich w sfałszowane historie zatrudnienia, usuwając z ich akt informacje o powiązaniach z partią nazistowską. Amerykańscy wojskowi utrzymywali, że nie sprowadzają żadnych „zatwardziałych nazistów”, ale najwyraźniej znalazło się wiele sposobów na uniknięcie zaklasyfikowania kogoś do takiego grona.

Początkowy zamysł polegał na ściągnięciu Niemców do Ameryki na pół roku, aby przyczynili się do pokonania Japonii – kosztowna inwazja na Wyspy Japońskie wydawała się nieunikniona, gdyż Japończycy ignorowali wszelkie alianckie wezwania do bezwarunkowej kapitulacji. Niektórzy uważali, że V-2 mogą się przydać na Pacyfiku. Jednak samolot B-29 amerykańskich sił powietrznych 6 sierpnia zrzucił bombę atomową na Hiroszimę, a kolejną 9 sierpnia na Nagasaki. Spowodowało to śmierć co najmniej 130 tysięcy ludzi i całkowite zniszczenie obu tych miast; 15 sierpnia Japonia się poddała. Tymczasem Związek Sowiecki wyrastał na potężnego powojennego przeciwnika, a niemieccy naukowcy przystąpili do podpisywania pięcioletnich kontraktów z US Army.

We wrześniu 1945 roku von Braun i towarzyszący mu ludzie przybyli do Fort Bliss, nieco na północ od El Paso w Teksasie, gdzie nałożono na nich dość luźną formę aresztu domowego w opustoszałych koszarach – byli „jeńcami pokojowymi”, jak sami na poły żartobliwie się określali. Nie pozwalano im opuszczać bazy bez wojskowej eskorty. Wraz ze swoimi rodzinami, które dowieziono tam rok później, naukowcy mieli czas na zwiedzanie egzotycznych miejsc w okolicy. Teksańska pustynia wydała się większości z nich nieatrakcyjna, choć von Braun uważał ją za piękną, w klimacie Dzikiego Zachodu. On sam bowiem i wielu innych Niemców pasjonowali się historiami o kowbojach i Indianach, głównie za sprawą książek Karola Maya, niemieckiego powieściopisarza z końca XIX stulecia, który napisał kilkadziesiąt wielce poczytnych westernów, nigdy nie odwiedziwszy Ameryki.

Przez pięć następnych lat von Braun i jego współpracownicy poświęcili większość czasu na montowanie rakiet V-2, odpalając je na poligonie White Sands w Nowym Meksyku, 125 kilometrów dalej na północ, i szkoląc personel w obsłudze rakiet i pocisków kierowanych, konsekwentnie też unikając poruszania tematu nazistowskich zbrodni wojennych i przystosowując się do nowego życia. W 1947 roku trzydziestoczteroletni von Braun dostał pozwolenie na wyjazd do Niemiec, gdzie poślubił swoją kuzynkę, piękną blondynkę Marię von Quistorp, liczącą wtedy osiemnaście lat; małżeństwa między kuzynostwem nie były czymś niezwykłym wśród starej europejskiej arystokracji. (W wyprawie tej towarzyszyli mu amerykańscy agenci, aby zapobiec uprowadzeniu go przez Sowietów, a żandarmi US Army ochraniali młodą parę w czasie jej miesiąca miodowego). Po kilku tygodniach wrócił do Ameryki z żoną i rodzicami, baronem i baronową von Braun, którzy na wojnie stracili prawie wszystko, w tym rodowy majątek ziemski zajęty przez Rosjan.

W kilku następnych latach nowe idee von Brauna w zakresie techniki rakietowej z nielicznymi wyjątkami odrzucano, a jego marzenia o podboju kosmosu pozostawały marzeniami. On i jego ludzie mogli czerpać nikłą satysfakcję tylko z faktu, że ponad sześćdziesiąt przeprowadzonych wystrzeleń V-2 (w większości udanych) przyczyniało się do rozwijania badań wyższych warstw atmosfery, gdyż coraz precyzyjniejsze rakiety w ramach różnych eksperymentów naukowych wzlatywały na znaczne wysokości. Na wiosnę 1950 roku amerykańska armia – zaniepokojona pogarszającą się sytuacją międzynarodową, zwłaszcza eskalacją napięcia między Koreą Południową a komunistycznymi Chinami i Koreą Północną – zorganizowała ich przenosiny do lepszej placówki w dwóch przylegających do siebie tajnych arsenałach w Huntsville w północnej Alabamie. Tamtejsze dwie nieczynne fabryki broni chemicznej i ich magazyny połączono w arsenał Redstone. Korzystając z większego budżetu, przystąpili tam do organizowania ośrodka budowy pocisków rakietowych. Wzdłuż południowego skraju tego arsenału płynęła rzeka Tennessee, a od zachodu ograniczały go wzniesienia Appalachów. Niemcom bardziej odpowiadały porośnięte bujną roślinnością wzgórza w Huntsville niż jałowy zachodni Teksas i zajęli się projektem wartym ich uzdolnień: opracowywaniem w Redstone wielkiego pocisku rakietowego o zasięgu ponad 300 kilometrów – rodzaju „super V-2”. Gdy tamtej zimy chińska interwencja w Korei Północnej rozbudziła obawy dotyczące groźby inwazji sowieckiej na Europę Zachodnią, amerykański program rozwoju rakiet został zaliczony do spraw najważniejszych.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Jeśli sowieckie wyzwanie nie zostało formalnie podjęte wcześniej, to uczyniono to właśnie w tamtej chwili.

– Przypisy –

1 Dornberger, V-2, s. 140.

2 Wernher von Braun wystąpił w trzech odcinkach specjalnych programu Walta Disneya Tomorrowland, zatytułowanych „Man in Space” (wyemitowanym w marcu 1955 roku), „Man in the Moon” (w grudniu 1955 roku) i „Mars and Beyond” (w grudniu 1957 roku).

3 Cyt. za: McDougall, The Heavens and the Earth, s. 141.

4 Cytat z przemówienia sowieckiego przywódcy Nikity Chruszczowa (6 stycznia 1961 roku).

5 „New York Times”, 5 X 1957.

6 Ibid.

7 Ibid.

8 Ibid.

9 „Missiles and Rockets”, XI 1957.

10 Ibid., VIII 1957.

11 Cyt. za: Wasser, „LBJ’s Space Race: What We Didn’t Know Then”.

12 „New York Times”, 5 X 1957.

13 Cyt. za: Baker, History of Manned Space Flight, s. 87.

14 Pół wieku później, na długo po zakończeniu zimnej wojny, takie niepokoje o kwestie związane z prestiżem mogą się wydawać przesadne – burzą w szklance wody. W owym czasie jednakże były zdecydowanie uzasadnione. Po locie Gagarina w gazecie „New York Times” wyrażono następującą opinię: „Kraje neutralne mogą dojść do przekonania, że przyszłość należy do Rosji, a przyjaciele i sojusznicy mogą się od nas powoli odsunąć”. Po wyborze Johna F. Kennedy’ego na prezydenta 27 października 1960 roku w jednym z artykułów w tejże gazecie, zatytułowanym „Poszczytowe trendy w nastawieniu brytyjskiej i francuskiej opinii publicznej do USA i ZSRS” powołano się na wyniki pewnych analiz, wskazujące, że „obecnie zapanował kryzys wiary w zdolność Ameryki do pokierowania rozwiązaniem dzisiejszych problemów świata”. We wspomnianym studium skonstatowano, że zarówno brytyjska, jak i francuska opinia publiczna uznaje „zdecydowaną przewagę ZSRS”. W publikacji w „Washington Post” z 29 października 1960 roku, poświęconej reakcji świata na amerykańskie i sowieckie programy kosmiczne, a opracowanej na podstawie sondaży przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii, we Francji, w Niemczech Zachodnich, we Włoszech i w Norwegii, pisano: „W oczekiwaniu na wynik przyszłej rywalizacji między USA a ZSRS zagraniczna opinia publiczna […] wydaje się tracić wiarę w USA jako »czynnik przyszłościowy« na wielu najważniejszych polach rywalizacji”. Na temat tego, że kwestia prestiżu USA była powodem poważnej troski, por. także: Callahan i Greenstein, „The Reluctant Racer”, s. 30-31, oraz Lewis, Appointment on the Moon, s. 159. Szczegółowa argumentacja, potwierdzająca ówczesny przejściowy spadek prestiżu Ameryki, por. McDougall, The Heavens and the Earth, s. 240–241.

15 „Reaction to the Soviet Satellite – A Preliminary Evaluation”, Eisenhowerarchives.gov

16 Cyt. za: Dethloff, Suddenly, Tomorrow Came, s. 1.

17 „Time”, 19 I 1959.

18 Launius i McCurdy, Spaceflight, s. 74

19 Cyt. za: Caidin, Red Star in Space, s. 87.

20 „Time”, 17 II 1958.

21 Neufeld, Von Braun, s. 97.

22 Cyt. za: Ward, Dr. Space, s. 29.

23 Dwiema innymi Wunderwaffe, znajdującymi się wtedy w początkowej fazie prac rozwojowych, były dziesięciotonowa rakieta A-10, zaprojektowana do niszczycielskich ataków na Nowy Jork i Waszyngton oraz „działo słoneczne” – gigantyczne, sterowane falami radiowymi orbitalne zwierciadło, skupiające wiązki promieniowania słonecznego i nakierowujące je na cele naziemne w celu niszczenia całych miast.

24 Neufeld, Von Braun, s. 154–156; Bergaust, Wernher von Braun, s. 33; Dornberger, V-2, s. 168. Dornberger napisał, że wśród 735 zabitych było m.in. „178 z 4000 mieszkańców osiedla”; identyczne dane przytoczył też Bergaust, op. cit., s. 29, ale nie podając źródła. Według Neufelda zginęło wówczas 600 robotników i 135 Niemców.

25 Choć von Braun nie ponosił bezpośredniej odpowiedzialności za wykorzystywanie niewolniczej siły roboczej, to dobrze wiedział o tym procederze, gdyż, jak sam przyznał i co potwierdzali inni, wielokrotnie odwiedzał Mittelwerk. Jednak zaprzeczał, by wiedział o katastrofalnych warunkach bytowania i pracy w tych zakładach. Upłynęły całe dziesięciolecia, nim ujawniono pełną prawdę na ten temat – w rzeczywistości von Braun wizytował obóz koncentracyjny w Buchenwaldzie i sam wybierał wykwalifikowanych robotników z grona więźniów. Fałszywie przedstawiał także swoje powiązania z SS, utrzymując stanowczo, że w 1940 roku został zmuszony do wstąpienia do tej organizacji przez samego Reichsführera SS Heinricha Himmlera (co mogło odpowiadać prawdzie), że założył mundur SS tylko raz (nieprawda), a regularne awanse (ostatecznie dosłużył się rangi odpowiadającej stopniowi majora) były formalne i zawiadamiano go o nich listownie. On sam i ludzie, którzy go znali – przeważnie z grona jego przyjaciół – twierdzili, że odmowa przystąpienia do SS uniemożliwiłaby von Braunowi realizację życiowych planów, czemu trudno zaprzeczyć.

26 Daniel Lang, „A Reporter at Large: A Romantic Urge”, [w:] „New Yorker”, 21 IV 1951, s. 82.

27 Wywiad ze Stuhlingerem, 8 XII 1997, JSC Oral History Project.

28 Von Braun i Ordway, History of Rocketry and Space Travel, s. 118.

29 Lang, „A Reporter at Large”, s. 76; wywiad ze Stuhlingerem.

Mierząc ku gwiazdom

Подняться наверх