Читать книгу Przebudzenie Lewiatana - James S.a. Corey - Страница 6
Prolog
Julie
ОглавлениеScopuli zdobyto osiem dni temu i Julie Mao była w końcu gotowa na śmierć.
Dotarcie do tego punktu było poprzedzone ośmioma dobami uwięzienia w schowku. Przez pierwsze dwie w ogóle się nie ruszała, przekonana, że uzbrojeni mężczyźni, którzy ją tam zamknęli, mówili poważnie. Statek, na który ją zabrano, początkowo nie szedł na ciągu, więc unosiła się w schowku, delikatnymi dotknięciami odsuwając się od ścian i skafandra próżniowego, z którym dzieliła przestrzeń. Kiedy jednostka ruszyła, nadając jej wagę, stała bezdźwięcznie, aż jej nogi odmówiły posłuszeństwa, po czym usiadła powoli, zwijając się w pozycję płodową. Nasikała wprost w kombinezon, nie przejmując się swędzącą wilgocią ani wonią, martwiła się tylko tym, że mogłaby się poślizgnąć i przewrócić na mokrej plamie na podłodze. Nie mogła hałasować. Zastrzeliliby ją.
Trzeciego dnia pragnienie zmusiło ją do działania. Ze wszystkich stron otaczały ją dźwięki statku: ledwie wyczuwalne, poddźwiękowe dudnienie reaktora i napędu, nieustanny syk i trzaski hydrauliki i stalowych rygli w otwieranych i zamykanych grodziach ciśnieniowych między pokładami. Stukot ciężkich butów o metalowe pokłady. Odczekała, aż wszystkie słyszane dźwięki oddalą się, po czym ściągnęła z haków skafander próżniowy i położyła go na podłodze. Nieustannie nasłuchując zbliżających się dźwięków, powoli rozmontowała skafander i wydobyła z niego zbiornik z wodą. Płyn był stary i zatęchły, skafandra wyraźnie od dawna nie serwisowano, jednak ona nie piła od kilku dni, więc ciepła, iłowata woda ze zbiornika smakowała jak nektar bogów. Musiała się bardzo pilnować, żeby nie wypić jej zbyt szybko i nie zwymiotować.
Gdy wróciła potrzeba oddania moczu, wydłubała ze skafandra worek z cewnikiem i ulżyła sobie do niego. Siedziała prawie wygodnie na podłodze przykrytej teraz wyściełanym skafandrem i zastanawiała się, kim byli jej porywacze – flotą Koalicji, piratami czy kimś gorszym. Czasami spała.
* * *
Czwartego dnia odosobnienie, głód, nuda i coraz mniejsza liczba miejsc na trzymanie moczu w końcu pchnęły ją do próby kontaktu. Usłyszała stłumione krzyki bólu. Gdzieś w pobliżu bito lub torturowano jej towarzyszy ze statku. Gdyby zdołała ściągnąć uwagę porywaczy, może po prostu zabraliby ją do pozostałych. I dobrze. Mogła znieść bicie. Wydawało się to niską ceną za możliwość ponownego znalezienia się wśród ludzi.
Schowek mieścił się obok wewnętrznych drzwi śluzy. Podczas lotu zwykle nie było to zatłoczone miejsce, choć nie znała układu tej jednostki. Myślała o tym, co powie, jak się przedstawi. Kiedy w końcu usłyszała, że ktoś idzie w jej stronę, próbowała po prostu wykrzyczeć, żeby ją wypuścili. Zaskoczyło ją wydobywające się z gardła ciche charczenie. Przełknęła, poruszając językiem w próbie wyprodukowania śliny, i spróbowała krzyknąć ponownie, ale usłyszała tylko kolejne ciche chrypienie w głębi gardła.
Ktoś był tuż przed drzwiami jej schowka. Cicho wypowiadane słowa. Julie wyciągnęła pięść, by załomotać w drzwi, gdy dotarła do niej treść.
Nie. Proszę, nie. Nie rób tego.
Dave. Mechanik z jej statku. Dave, który zbierał wycinki ze starych komiksów i znał milion dowcipów – błagał cichym, załamanym głosem.
Nie. Proszę, nie. Nie rób tego. Tak mówił.
Dźwięki hydrauliki i kliknięcia rygli towarzyszące otwieraniu wewnętrznych drzwi śluzy. Stłumione uderzenie wrzucanego do środka ciała. Kolejne kliknięcie zamykania śluzy. Syk odciąganego powietrza.
Gdy cykl śluzy się skończył, ludzie przed jej schowkiem odeszli. Nie waliła w drzwi, żeby przyciągnąć ich uwagę.
* * *
Wyczyścili statek. Zatrzymanie przez mieszkańców planet wewnętrznych było czymś bardzo niepożądanym, ale wszyscy ćwiczyli postępowanie w takiej sytuacji. Wrażliwe dane SPZ skasowano i nadpisano niewinnie wyglądającymi dziennikami z fałszywymi znacznikami czasu. Kapitan osobiście zniszczył wszystko, co było zbyt ważne, by zaufać komputerowi. Gdy napastnicy weszli na pokład, załoga mogła udawać niewinną.
To jednak nic nie zmieniło.
Nie usłyszeli żadnych pytań o ładunek lub zezwolenia. Napastnicy weszli, jakby byli u siebie, a kapitan Darren zachował się jak pies odsłaniający brzuch. Cała reszta – Mike, Dave, Wan Li – po prostu podnieśli ręce do góry i w ciszy wykonywali polecenia. Piraci, łowcy niewolników czy kimkolwiek byli napastnicy, przegonili ich z małego transportowca, który był jej domem, i zmusili do przejścia kołnierzem dokowym bez choćby najprostszych skafandrów próżniowych. Od twardej próżni oddzielały ich tylko cienkie ścianki rękawa z mylaru – gdyby pękł, mogliby się pożegnać z płucami i całą resztą.
Julie szła razem z pozostałymi, ale potem dranie próbowali się do niej dobrać, zdjąć z niej ubranie.
Pięć lat ćwiczenia ju-jitsu w niskim ciążeniu, a potem oni w ciasnym korytarzu w nieważkości. Nieźle im dokopała. Już zaczynała myśleć, że może nawet wygra, gdy nagle pięść w rękawicy uderzyła ją w twarz. Potem wszystko zrobiło się niewyraźne. Wepchnęli ją do schowka i usłyszała tylko: Zastrzel ją, jeśli będzie hałasować. Cztery dni nie hałasowała, podczas gdy oni na dole bili jej przyjaciół, a jednego wyrzucili przez śluzę.
Po sześciu dniach na statku zrobiło się cicho.
Płynnie przechodziła z faz świadomości do poszarpanych snów, docierało do niej jednak, że dźwięki chodzenia, rozmów, hermetycznych drzwi i dudnienie reaktora oraz napędu powoli cichły. Kiedy przestał działać napęd, znikło ciążenie i Julie obudziła się ze snu, w którym pędziła swoim starym ścigaczem, unosząc się w nieważkości z mięśniami boleśnie spiętymi w proteście, potem powoli zaczęła się rozluźniać.
Przysunęła się do drzwi i przyłożyła ucho do zimnego metalu. Panika wzbierała w niej do chwili, aż wyłapała cichy szum wymienników powietrza. Statek wciąż miał zasilanie i powietrze, ale wyłączono silnik i nikt nie otwierał drzwi, nie chodził ani nie rozmawiał. Może załoga zebrała się na spotkanie. Albo imprezowali na innym pokładzie. A może wszyscy zeszli do maszynowni, naprawiając poważną awarię.
Spędziła dzień, nasłuchując i czekając.
Siódmego dnia wypiła ostatni łyk wody. Nikt na statku nie poruszał się w zasięgu jej słuchu od dwudziestu czterech godzin. Zabrała się do ssania kawałka plastiku oderwanego ze skafandra ciśnieniowego, aż w jej ustach pojawiło się trochę śliny, po czym zaczęła krzyczeć. Wrzeszczała do zdarcia gardła.
Nikt nie przyszedł.
Ósmego dnia była gotowa na śmierć. Wody nie miała od dwóch dni, a worek na odchody był pełny od czterech. Oparła się plecami o tylną ścianę schowka i zaparła dłońmi o boki, a potem z całej siły kopnęła obiema nogami. Skurcze po pierwszym kopnięciu prawie pozbawiły ją przytomności. Zamiast tego wrzasnęła.
Głupia baba, pomyślała. Była odwodniona. Osiem dni bez aktywności to aż nadto, by zaczęła się atrofia. Powinna była się przynajmniej rozciągać.
Masowała zesztywniałe mięśnie, aż zdołała je rozluźnić, po czym wykonała serię ćwiczeń rozciągających, skupiając umysł, jakby była w dojo. Gdy odzyskała kontrolę nad ciałem, kopnęła ponownie. I jeszcze raz. I znowu, aż na brzegach drzwi schowka zaczęło przeświecać światło. Kopała tak długo, aż jedynymi punktami styku drzwi z framugą zostały trzy zawiasy i zasuwa.
Ostatnie kopnięcie wygięło metal na tyle, że rygiel wypadł z zasuwy i drzwi się otworzyły.
Julie wyskoczyła ze schowka z uniesionymi rękami, gotowa przybrać wygląd groźny lub przerażony, w zależności od tego, co wyda się bardziej opłacalne.
Nie znalazła jednak nikogo na całym pokładzie: śluza, szatnia na skafandry, w której spędziła ostatnie osiem dni, pół tuzina innych schowków. Wszystkie puste. Z zestawu do napraw próżniowych wydłubała namagnesowany klucz wielkości idealnej do rozbijania czaszek i zeszła po drabince na pokład niżej.
A potem na kolejny i następny. Kabiny załogi, schludne niemal po wojskowemu. Stołówka, ze śladami walki. Ambulatorium, puste. Przedział torpedowy. Nikogo. Stanowisko łączności było nieobsadzone, wyłączone i zablokowane. Dzienniki kilku wciąż aktywnych czujników nie wskazywały żadnego śladu Scopuli. Czuła teraz zupełnie nowy strach. Pokład za pokładem i pomieszczenie za pomieszczeniem, puste i bez życia. Coś się stało. Wyciek promieniowania. Trucizna w powietrzu. Coś wymusiło ewakuację. Zaczęła się zastanawiać, czy dałaby radę sama poprowadzić statek.
Jednak gdyby doszło do ewakuacji, usłyszałaby, jak wychodzą przez śluzę, prawda?
Dotarła do włazu prowadzącego na ostatni pokład – maszynownię – i znieruchomiała, gdy nie otworzył się automatycznie. Czerwona kontrolka na panelu blokady wskazywała, że pomieszczenie zamknięto od środka. Znowu pomyślała o promieniowaniu i poważnej awarii. Jednak gdyby to była prawda, czemu mieliby zamykać drzwi od środka? Zresztą minęła całe mnóstwo paneli na ścianach, na żadnym nie wyświetlano ostrzeżeń o zagrożeniu. Czyli nie promieniowanie, a coś innego.
Dostrzegła więcej niepokojących śladów. Krew. Rozrzucone narzędzia i pojemniki. Cokolwiek się stało, dokonało się tutaj. A raczej tu się zaczęło, a skończyło za zamkniętymi drzwiami.
Potrzebowała dwóch godzin, żeby za pomocą palnika i narzędzi do rozpychania wziętych z warsztatu przebić się przez właz do maszynowni. Przez naruszoną hydraulikę musiała ręcznie rozsuwać metal. Uderzył w nią podmuch ciepłego, wilgotnego powietrza, niosąc za sobą woń szpitala bez środków dezynfekcyjnych. Miedzianą, mdlącą woń. A więc sala tortur. Tam znajdzie swoich przyjaciół, pobitych lub pociętych na kawałki. Julie zważyła w dłoni klucz i przygotowała się do rozbicia przed śmiercią przynajmniej jednej głowy. Wpłynęła do maszynowni.
Pomieszczenie było olbrzymie, sklepione niczym katedra, a jego środek zajmował reaktor fuzyjny. Coś z nim było nie tak. Tam, gdzie spodziewała się odczytów, ekranowania i monitorów, rdzeń reaktora pokrywało coś przypominającego rozlane błoto. Julie powoli poszybowała w tę stronę, jedną ręką wciąż trzymając się drabinki. Dziwna woń stała się wszechogarniająca.
Błoto zaschnięte wokół reaktora miało strukturę niepodobną do niczego. Przebiegały przez nie rury przypominające żyły lub drogi oddechowe. Niektóre elementy pulsowały. To nie błoto.
To ciało.
W jej stronę przesunęła się wystająca część struktury. W porównaniu z całością wydawała się nie większa od małego palca. Zobaczyła głowę kapitana Darrena.
– Pomóż mi – powiedziała głowa.