Читать книгу Przebudzenie Lewiatana - James S.a. Corey - Страница 7
Rozdział pierwszy
Holden
ОглавлениеSto pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy zaściankowe spory między Ziemią a Marsem doprowadziły je na skraj wojny, Pas stanowił odległy horyzont niewyobrażalnego bogactwa surowców poza zasięgiem opłacalnej eksploracji, a planety zewnętrzne nie mieściły się w nawet najbardziej oderwanych od rzeczywistości marzeniach korporacji. A potem Solomon Epstein zbudował swój mały, zmodyfikowany napęd fuzyjny, doczepił go do trzyosobowego jachtu i włączył. Dobrym teleskopem do dziś można było wypatrzeć jego statek lecący z ułamkiem prędkości światła w głąb wielkiej pustki. Najlepszy i najdłuższy pogrzeb w historii ludzkości. Na szczęście plany zostawił w domowym komputerze. Napęd Epsteina nie dał ludzkości gwiazd, ale zapewnił jej planety.
Canterbury miał trzy czwarte kilometra długości, ćwierć kilometra średnicy i wyglądem przypominał hydrant. Większość wnętrza była pusta, przerobiono go z transportowca kolonizacyjnego. Kiedyś zapełniali go ludzie, zapasy, plany, maszyny, kopuły środowiskowe i nadzieja. Na księżycach Saturna żyło teraz prawie dwadzieścia milionów ludzi, a niemal milion ich przodków przyleciało na pokładzie Canterbury. Czterdzieści pięć milionów na księżycach Jowisza. Na jednym z księżyców Urana mieszkało pięć tysięcy osób i była to najdalsza placówka ludzkości, przynajmniej do czasu, aż mormoni ukończą swój statek pokoleniowy i skierują się ku gwiazdom i wolności od ograniczeń reprodukcyjnych.
A do tego Pas.
Gdyby zapytać rekruterów SPZ, gdy się spili i mieli gest, mogliby powiedzieć, że w Pasie mieszka sto milionów dusz. Gdyby spytać demografów z planet wewnętrznych, powiedzieliby, że to bliżej pięćdziesięciu milionów. Jak by na to nie patrzeć, mieszkało tam mnóstwo ludzi, którzy potrzebowali bardzo dużo wody.
W związku z tym Canterbury wraz z dziesiątkami podobnych jednostek firmy Pur’n’Kleen Water Company latał między hojnymi pierścieniami Saturna a Pasem, przewożąc lodowce – i będzie to robił, aż rozpadnie się ze starości.
Jim Holden widział w tym coś poetyckiego.
– Holden?
Odwrócił się z powrotem do hangaru. Stała nad nim główna inżynier, Naomi Nagata. Miała prawie dwa metry wzrostu, czarne loki zebrane w kucyk z tyłu głowy i wyraz twarzy gdzieś w pół drogi między rozbawieniem a irytacją. Stosowała zwyczajowe u Pasiarzy wzruszenie dłońmi zamiast ramionami.
– Słuchasz mnie, Holden, czy tylko wyglądasz przez okno?
– Pojawił się problem – odpowiedział Holden. – A ponieważ jesteś naprawdę bardzo, bardzo dobra, możesz go rozwiązać, choć nie masz dość pieniędzy ani wyposażenia.
Naomi się roześmiała.
– Czyli nie słuchałeś – stwierdziła.
– Nie, właściwie to nie.
– No cóż, przynajmniej ogólny zarys się zgadza. Podwozie Rycerza nie będzie się nadawało do używania w atmosferze do czasu, aż zdołam wymienić uszczelki. Czy to problem?
– Zapytam starego – odpowiedział Holden. – Ale kiedy ostatnio używaliśmy promu w atmosferze?
– Nigdy, jednak według przepisów powinniśmy mieć przynajmniej jeden prom zdolny do wejścia w atmosferę.
– Hej, szefowo! – krzyknął z drugiej strony komory Amos Burton, pochodzący z Ziemi pomocnik Naomi.
Machnął w ich stronę umięśnioną ręką. Zwracał się do Naomi. Amos mógł być na statku kapitana McDowella, Holden mógł być pierwszym oficerem, ale w świecie Amosa Burtona szefem była tylko Naomi.
– Co jest? – odkrzyknęła Naomi.
– Uszkodzony kabel. Możesz przytrzymać drania, aż przyniosę zapasowy?
Naomi spojrzała na Holdena z bijącym z oczu pytaniem: skończyliśmy? Zasalutował sarkastycznie, a ona prychnęła i odeszła, potrząsając głową, kołysząc szczupłym ciałem w umazanym smarem kombinezonie.
Miał za sobą siedem lat w ziemskiej flocie i pięć lat pracy w przestrzeni z cywilami, ale wciąż nie przyzwyczaił się do długich i niemożliwie cienkich kości Pasiarzy. Dzieciństwo spędzone w ciążeniu na zawsze ukształtowało jego widzenie świata.
Przy centralnej windzie Holden na krótko zwiesił palec nad przyciskiem pokładu nawigacyjnego, kuszony perspektywą spotkania z Ade Tukunbo – jej uśmiechem, głosem oraz zapachem paczuli i wanilii, którego używała na włosy – ale zamiast tego wybrał przycisk ambulatorium. Najpierw obowiązek, potem przyjemność.
Gdy tam wszedł, Shed Garvey, technik medyczny, pochylał się nad stołem laboratoryjnym, opracowując kikut lewej ręki Camerona Paja. Miesiąc wcześniej Paj dał sobie zgnieść łokieć przez trzydziestotonowy blok lodu, sunący z prędkością pięciu milimetrów na sekundę. Tego typu urazy zdarzały się często ludziom zajmującym się cięciem i przemieszczaniem gór lodowych w nieważkości i Paj traktował to zdarzenie z fatalizmem profesjonalisty. Holden nachylił się nad ramieniem Sheda i popatrzył, jak technik wydłubuje z martwej tkanki jedną z oczyszczających ją larw.
– Jak to wygląda? – zapytał Holden.
– Całkiem nieźle, sir – odpowiedział Paj. – Zostało mi kilka nerwów. Shed mówił mi właśnie, jak podepną do nich protezę.
– Przy założeniu, że uda nam się opanować martwicę – wtrącił się medyk – i dopilnujemy, by Paj nie zagoił się za bardzo, zanim dotrzemy do Ceres. Sprawdziłem polisę i Paj pracuje dość długo, żeby dostać jedną z tych protez ze sprzężeniem zwrotnym, czujnikami ciśnienia i temperatury oraz oprogramowaniem do precyzyjnych ruchów. Cały pakiet. Będzie prawie równie dobra, jak naturalna. Planety wewnętrzne mają nowy biożel, który odtwarza kończyny, ale nasze ubezpieczenie tego nie pokrywa.
– Pieprzyć wewnętrznych i ich magiczną galaretkę. Wolę mieć porządną protezę zrobioną przez Pasiarzy niż cokolwiek wyhodowanego przez tych drani w laboratorium. Pewnie samo noszenie ich ręki zrobiłoby ze mnie dupka – skomentował Paj. Po czym się zreflektował. – Uch, bez urazy, pierwszy.
– Nie ma sprawy. Cieszę się, że zdołamy cię naprawić – odpowiedział Holden.
– Powiedz mu o tym drugim – zasugerował Paj z obleśnym uśmieszkiem.
Shed się zaczerwienił.
– Ja, uch, słyszałem od innych facetów, którzy je dostali... – zaczął tłumaczyć, nie patrząc Holdenowi w oczy. – Podobno w okresie rekonwalescencji, kiedy wciąż buduje się identyfikację z protezą, walenie konia czuje się tak, jakby robił ci to ktoś inny.
Holden milczał chwilę, podczas gdy uszy Sheda zrobiły się purpurowe.
– Dobrze wiedzieć – rzucił w końcu. – A martwica?
– Jest jakieś zakażenie, ale larwy trzymają je pod kontrolą, a stan zapalny to w tej sytuacji właściwie dobra rzecz, więc nie walczymy z nim za bardzo, chyba żeby zaczął się rozprzestrzeniać.
– Będzie gotowy na następny kurs? – zapytał Holden.
Paj po raz pierwszy się skrzywił.
– Cholera, jasne że tak. Zawsze jestem gotowy. To moja praca, sir.
– Prawdopodobnie – odpowiedział Shed. – W zależności od tego, jak przyjmie się wiązanie. Jeśli nie na ten, to na następny.
– Walić to – zaprotestował Paj. – Mogę pchać lód jedną ręką lepiej niż połowa fajfusów na tej krypie[1].
– Jeszcze raz – odpowiedział Holden, tłumiąc uśmiech – dobrze wiedzieć. Nie przeszkadzam.
Paj prychnął. Shed wydłubał z kończyny kolejną larwę. Holden wrócił do windy i tym razem już się nie wahał.
Stanowiska nawigacyjnego Canterbury nie urządzono, by robiło wrażenie. Wielkie, całościenne ekrany, które wyobrażał sobie Holden, kiedy wstępował do floty, faktycznie montowano na krążownikach, ale nawet tam wynikało to raczej z projektu niż z potrzeby. Ade siedziała przed dwoma ekranami tylko odrobinę większymi od terminali ręcznych, z wykresami wydajności i mocy reaktora oraz silników Canterbury, aktualizowanymi w rogach, z surowymi danymi dzienników systemów po prawej. Na głowie miała duże, zasłaniające całe uszy słuchawki, z których ledwie wydostawało się dudnienie basów. Gdyby Canterbury wykrył anomalię, natychmiast by ją powiadomił. Podobnie byłoby w przypadku błędu. Gdyby kapitan McDowell opuścił stanowisko dowodzenia, również by się o tym dowiedziała, dzięki czemu mogłaby wyłączyć muzykę i wyglądać na zapracowaną, gdy przyjdzie. Drobny hedonizm był jedną z tysiąca rzeczy, które czyniły Ade tak atrakcyjną w oczach Holdena. Podszedł do niej od tyłu i delikatnie ściągnął jej z uszu słuchawki.
– Cześć.
Kobieta uśmiechnęła się, stuknęła w ekran i opuściła słuchawki na długą i wąską szyję jak zaawansowaną technicznie biżuterię.
– Pierwszy oficer, James Holden – odezwała się z przesadną formalnością podkreśloną przez silny nigeryjski akcent. – Co mogę dla pana zrobić?
– Wiesz, zabawne, że o to pytasz – odpowiedział. – Właśnie myślałem, jak miło byłoby, gdyby ktoś odwiedził mnie w kajucie po zakończeniu trzeciej zmiany. Można by zjeść romantyczną kolację z tych samych paskudztw, które serwują w kambuzie. Posłuchać muzyki.
– Wypić trochę wina – dodała. – Złamać trochę procedur regulaminu. Brzmi bardzo miło, ale nie mam dzisiaj ochoty na seks.
– Nie mówiłem o seksie. Trochę jedzenia. Rozmowa.
– A ja mówiłam o seksie – powiedziała.
Holden klęknął przy jej fotelu. Przy jednej trzeciej g bieżącego ciągu było mu tak całkiem wygodnie. Uśmiech Ade złagodniał. Z ekranu dziennika zabrzmiał sygnał dźwiękowy. Zerknęła w jego stronę, dotknęła przycisku i zwróciła się z powrotem do niego.
– Lubię cię, Ade. To znaczy, naprawdę lubię twoje towarzystwo – stwierdził. – Nie rozumiem, dlaczego nie możemy spędzić razem trochę czasu w ubraniach.
– Holden, skarbie. Przestań, dobrze?
– Co przestać?
– Przestań próbować zrobić ze mnie swoją dziewczynę. Jesteś miły, masz fajny tyłek i dobrze mi z tobą w łóżku. Ale to nie znaczy, że jesteśmy zaręczeni.
Holden odchylił się na piętach, czując, jak się marszczy.
– Ade. Jeśli to ma dla mnie działać, potrzebuję czegoś więcej.
– Ale nie dostaniesz – stwierdziła, biorąc go za rękę. – I tak jest dobrze. Jesteś tu pierwszym, a mnie zatrudniono na kontrakcie czasowym. Jeszcze jeden kurs, może dwa, i mnie nie będzie.
– Ja też nie jestem przykuty do tego statku.
Jej śmiech w równym stopniu oddawał ciepło, co niedowierzanie.
– Od jak dawna latasz na Cancie?
– Pięć lat.
– Nigdzie się nie ruszysz – stwierdziła. – Jest ci tu wygodnie.
– Wygodnie? Cant to stuletni lodowcowiec. Można znaleźć bardziej parszywą robotę z lataniem, ale trzeba by się naprawdę postarać. Wszyscy tutaj albo mają mocno za niskie kwalifikacje, albo poważnie coś spieprzyli w poprzedniej robocie.
– A tobie tu wygodnie. – Jej spojrzenie nie było już tak ciepłe. Zagryzła wargę, spojrzała na ekran, potem podniosła wzrok.
– Nie zasłużyłem na to – zaprotestował.
– Owszem – zgodziła się. – Słuchaj, powiedziałam przecież, że nie jestem dziś w nastroju. Czuję się marudna i muszę się dobrze wyspać. Jutro będę milsza.
– Obiecujesz?
– Mogę ci nawet przygotować kolację. Przeprosiny przyjęte?
Przesunął się do przodu i przycisnął wargi do jej ust. Odpowiedziała pocałunkiem, początkowo uprzejmie, potem z większym uczuciem. Na chwilę objęła go za szyję, potem odepchnęła delikatnie.
– Jesteś w tym zdecydowanie za dobry. Lepiej już idź – stwierdziła. – Jestem na służbie i takie tam.
– Dobra – zgodził się, ale się nie ruszył.
– Jim – powiedziała, a w tej samej chwili z kliknięciem obudził się interkom.
– Holden, na mostek – rozbrzmiał ze wszystkich głośników zniekształcony głos kapitana McDowella.
Holden odpowiedział bluzgiem, wzbudzając śmiech Ade. Wstał, pocałował ją w policzek i ruszył z powrotem do centralnej windy, w duchu życząc McDowellowi wrzodów na dupie i publicznego ośmieszenia za kiepskie wyczucie czasu.
Mostek nie był wiele większy od kajuty Holdena i o połowę mniejszy od kambuza. Gdyby nie trochę powiększony kapitański ekran, wymuszony przez pogarszający się wzrok McDowella i jego brak zaufania do chirurgii okulistycznej, mógłby to być gabinet księgowego. Powietrze pachniało środkiem dezynfekującym i czyjąś przesadnie mocną yerba mate. Na widok Holdena McDowell poruszył się w fotelu, po czym odchylił się na oparcie i wskazał ręką w stronę stanowiska łączności.
– Becca! – warknął. – Powiedz mu.
Pełniąca służbę oficer łączności Rebecca Byers wyglądała jak skrzyżowanie rekina z siekierą. Czarne oczy, ostre rysy i wargi tak wąskie, że w sumie mogłoby ich nie być. Na pokładzie mówiło się, że wzięła tę robotę, by uciec przed procesem za zabójstwo byłego męża. Holden ją lubił.
– Sygnał awaryjny – wyjaśniła. – Złapałam go dwie godziny temu. Właśnie wróciła z Callisto weryfikacja transpondera. Jest prawdziwy.
– Ach – rzucił Holden. – Cholera. Jesteśmy najbliżej?
– Jedyny statek w promieniu kilku milionów kilometrów.
– No tak. Oczywiście – mruknął.
Becca obejrzała się na kapitana. McDowell strzelał kostkami palców i wpatrywał się w ekran. Padające z niego światło nadawało mu zielonkawą barwę.
– Siedzi obok umieszczonej na mapie asteroidy spoza Pasa – powiedział McDowell.
– Poważnie? – zapytał z niedowierzaniem Holden. – Wpadli na niego? Tam nie ma nic innego przez całe miliony kilometrów.
– Może się zatrzymali, bo ktoś musiał wyskoczyć za potrzebą. Wiemy tylko, że jakiś palant siedzi tam, wrzeszcząc o pomoc, a my jesteśmy najbliżej. Zakładając...
Prawo Układu Słonecznego było bardzo jednoznaczne. W środowisku tak wrogim życiu jak kosmos, pomoc i dobra wola innych ludzi nie były opcjonalne. Samo pojawienie się sygnału awaryjnego zobowiązywało najbliższy statek do zatrzymania się i udzielenia pomocy... choć prawo to nie było przestrzegane bezwarunkowo.
Canterbury wiózł pełny ładunek, dobrze powyżej miliona ton lodu, od ponad miesiąca delikatnie przyśpieszając. Tak jak w przypadku lodowca, który zmiażdżył rękę Paja, wyhamowanie ich nie będzie proste. Istniała pokusa zasymulowania niewyjaśnionej usterki sprzętu odbiorczego, skasowania dzienników i pozostawienia sprawy w rękach boga Darwina.
Gdyby jednak McDowell naprawdę to planował, nie wzywałby Holdena. Ani nie sugerowałby tego w obecności załogi. Holden rozumiał zagranie. Kapitan będzie tym, który zatuszowałby sprawę, gdyby nie Holden. Załoga będzie szanować kapitana za to, że nie chciał zmniejszyć dochodu statku, ale będą też szanować Holdena za naleganie, by przestrzegano przepisów. Niezależnie od tego, co się stanie, kapitan i Holden będą równo znienawidzeni za to, czego wymagało prawo i zwykła ludzka przyzwoitość.
– Musimy się zatrzymać – oświadczył Holden. – Zresztą może zdołamy coś odzyskać – zasugerował na osłodę.
McDowell stuknął w ekran. Z konsoli zabrzmiał głos Ade, niski i ciepły, jakby była na mostku.
– Kapitanie?
– Potrzebuję wyliczeń do zatrzymania tej krypy.
– Sir?
– Jak trudno byłoby ustawić nas obok CA-2216862?
– Zatrzymujemy się przy asteroidzie?
– Wyjaśnię, gdy wykonacie mój rozkaz, nawigatorze Tukunbo.
– Tak jest, sir – odpowiedziała. Holden usłyszał serię kliknięć. – Jeśli odwrócimy statek w tej chwili i będziemy palić jak diabli przez prawie dwie doby, mogę nas ustawić jakieś pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od niej, sir.
– Coś więcej na temat tego „palić jak diabli”? – zapytał McDowell.
– Musielibyśmy wsadzić wszystkich do prycz przeciążeniowych.
– Oczywiście. – McDowell westchnął i podrapał się po brodzie. – A przesunięcie lodu wgniecie nam kadłub tylko na kilka milionów dolców, jeśli będziemy mieć szczęście. Robię się na to za stary, Holden. Zdecydowanie.
– Tak jest, sir. Zgadzam się. I zawsze podobał mi się pański fotel – odpowiedział Holden.
McDowell posłał mu ciężkie spojrzenie i wulgarny gest. Rebecca parsknęła śmiechem. Kapitan zwrócił się do niej.
– Wyślij wiadomość do radiolatarni, że lecimy. I daj znać Ceres, że będziemy spóźnieni. Jaki jest stan Rycerza, Holden?
– Bez lotu w atmosferze do czasu wymiany paru części, ale pięćdziesiąt tysięcy kilometrów w próżni nie będzie problemem.
– Jesteś pewien?
– Tak powiedziała Naomi, więc to musi być prawda.
McDowell wstał, prostując na prawie dwa i ćwierć metra swoje ciało, szczuplejsze niż u ziemskiego nastolatka. Biorąc pod uwagę jego wiek i fakt, że nigdy nie żył w studni grawitacyjnej, ostry ciąg będzie dla niego koszmarem. Holden poczuł falę współczucia, jednak nigdy nie pozwoliłby sobie zawstydzić kapitana, zdradzając się z nim.
– Jest tak, Jim – powiedział McDowell na tyle cicho, że słyszał go tylko Holden. – Mamy obowiązek się zatrzymać i podjąć próbę, ale nie musimy się przesadnie starać, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
– Przecież i tak już staniemy – zauważył Holden, a McDowell poklepał powietrze szerokimi, owadzimi dłońmi. Był to jeden z wielu gestów Pasiarzy powstałych, by wyrażać emocje, gdy miało się na sobie skafandry próżniowe.
– Tego nie da się uniknąć – stwierdził. – Ale jeśli zobaczysz tam coś podejrzanego, nie próbuj znowu odgrywać bohatera. Spakuj zabawki i wracaj do domu.
– I zostawić to dla następnego statku, który się napatoczy?
– I dopilnować bezpieczeństwa załogi – sprecyzował z naciskiem McDowell. – To rozkaz. Zrozumiano?
– Zrozumiano – potwierdził Holden.
Do życia obudził się statkowy interkom i kapitan zaczął wyjaśniać załodze sytuację, a Holden miał wrażenie, że słyszy chór jęków przebijających się przez pokłady. Podszedł do Rebeki.
– Dobra, to co wiemy na temat tego statku?
– Lekki frachtowiec. Zarejestrowany na Marsie, port macierzysty: Eros. Nazywa się Scopuli...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Stara, wyeksploatowana łódź żaglowa lub motorowa.