Читать книгу Wrota Abaddona - James S.a. Corey - Страница 6

Prolog
Manéo

Оглавление

Manéo Jung-Espinoza – dla kumpli na Ceres po prostu Néo – kulił się w kokpicie małego stateczku, który nazwał Y Que. Po niemal trzech miesiącach lotu do czasu zapisania się na kartach historii zostało mu może około pięćdziesiąt godzin. Jedzenie skończyło się dwa dni temu, a do picia miał tylko pół litra wody po recyklingu szczyn; wody, która przeszła przez jego ciało więcej razy, niż potrafił zliczyć. Wyłączył już wszystko, co się dało, nawet reaktor. Wciąż miał pasywne monitory, ale żadnych aktywnych czujników. Jedyne światło w kokpicie pochodziło z ekranów terminali. Koc, którym się owinął, wciskając brzegi pod pasy bezpieczeństwa, żeby nie odleciał, nie miał nawet zasilania. Nadajniki szerokopasmowe i nadajniki wiązek kierunkowych wyłączył, a transponder spalił, jeszcze zanim namalował nazwę na kadłubie. Nie poleciał tak daleko tylko po to, żeby jakiś przypadkowy sygnał ostrzegł przed nim flotylle.

Pięćdziesiąt godzin – nawet mniej – i jedyne, co musiał zrobić, to nie dać się zobaczyć. Oraz w nic nie wlecieć, ale to już pozostawało w as manos de Dios.

Do podziemnego bractwa balistyków wprowadziła go kuzynka Evita trzy lata temu, tuż przed jego piętnastymi urodzinami. Siedział w rodzinnej dziurze. Matka poszła do pracy przy obsłudze instalacji oczyszczania wody, ojciec miał spotkanie z kierowaną przez niego grupą konserwatorów, a Néo został w domu, wagarując po raz czwarty w tym miesiącu. Kiedy system poinformował, że ktoś czeka przed drzwiami, spodziewał się ochrony szkoły z awanturą z powodu z wagarów. Zamiast tego zobaczył Evitę.

Była córką siostry mamy, dwa lata starszą od niego. Prawdziwa Pasiarka. Ich ciała miały podobną budowę z wysoką, chudą sylwetką, ale ona była stąd. Był nią zauroczony, od kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Czasami śniło mu się, jak wyglądałaby bez ubrania. Jak to byłoby ją pocałować. A teraz stała przed drzwiami jego pustego mieszkania. Serce przyśpieszyło mu trzykrotnie, zanim otworzył drzwi.

– Esá, unokabátya – odezwała się na powitanie z uśmiechem i wzruszeniem jednej ręki.

– Hoy – odpowiedział, próbując udawać spokój. Dorastał w wielkim mieście, w przestrzeni stacji Ceres, tak jak ona, ale jego ojciec miał niską, masywną budowę zdradzającą ziemskie pochodzenie. Do kosmopolitycznego slangu Pasa miał takie samo prawo, jak ona, ale u niej brzmiał on naturalniej. Kiedy on tak mówił, przypominało to zakładanie cudzej kurtki.

– Paru coyos spotyka się koło portu. Wrócił Silvestari Campos – powiedziała z lekko wysuniętym biodrem, ustami miękkimi jak poduszka i lśniącymi wargami. – Mit?

– Que no? – odpowiedział. – Nie mam nic lepszego do roboty.

Później domyślił się, że zabrała go, bo była nim zainteresowana Mila Sana, Marsjanka o końskiej twarzy, i wszyscy uznali, że będą się dobrze bawić, obserwując, jak brzydka dziewczyna wewnętrzniaków ugania się za mieszańcem, ale wtedy już się tym nie przejmował. Poznał Silvestari Campos i usłyszał o lotach balistycznych z asystą.

Robiło się to tak: jakiś coyo zapewniał sobie działającą łajbę. Może brał ją z odzysku, może montował z części. Przynajmniej niektóre z nich były kradzione. Nie trzeba było wiele więcej poza silnikiem plazmowym, pryczą przeciążeniową i minimalnym zapasem powietrza i wody. Potem wszystko sprowadzało się do wyliczenia trajektorii. Bez Epsteina napęd plazmowy spalał peletki za szybko, żeby gdziekolwiek dolecieć bez pomocy. Cała sztuka polegała na tym, żeby ciąg (najlepsi włączali go tylko raz) pchnął statek na trajektorię asysty grawitacyjnej (dzięki czemu zbierał energię planety czy księżyca) i dał możliwość polecieć po balistycznej najdalej, jak się dało. A potem trzeba było wykombinować, jak wrócić żywym. Loty były śledzone przez podwójnie szyfrowaną tajną sieć, równie trudną do złamania, jak cokolwiek oferowanego przez Loca Griega czy Złotą Gałąź. Może i oni się tym bawili. Taka zabawa była cholernie nielegalna i ktoś przyjmował zakłady. Oraz niebezpieczna, o co właśnie chodziło. A kiedy się wróciło, wszyscy wiedzieli, kim jesteś. Można było przesiadywać na imprezach w magazynach i pić, co tylko się chciało, mówić wszystko, na co przyszła ochota, i chwycić prawy cycek Evity Jung, a ona się nawet nie odsuwała.

I w ten właśnie sposób Néo, który nigdy dotąd niczym się specjalnie nie interesował, rozbudził w sobie ambicję.

* * *

– Należy pamiętać o tym, że Pierścień nie jest magiczny – mówiła Marsjanka. Néo spędził mnóstwo czasu w ciągu ostatnich miesięcy, oglądając wiadomości o Pierścieniu, i jak dotąd właśnie ją lubił najbardziej. Ładna twarz, miły akcent. Nie była tak masywna, jak Ziemianie, ale nie należała też do Pasa. Jak on. – Nie rozumiemy go jeszcze i może tak zostać przez dziesięciolecia, ale ostatnie dwa lata dały nam jedne z najbardziej ciekawych i ekscytujących przełomów w technologii materiałowej od czasów wynalezienia koła. W ciągu następnych dziesięciu czy piętnastu lat pojawią się praktyczne zastosowania wiedzy zdobytej przez obserwację protomolekuły, a to...

– Owoc. Zatrutego. Drzewa – powiedział dobitnie stary, zasuszony coyo obok niej. – Nie możemy pozwolić sobie zapomnieć, że to coś powstało w wyniku ludobójstwa. Kryminaliści i potwory z Protogenu i Mao-Kwik uwolnili tę broń wśród niewinnych ofiar. To wszystko zaczęło się od rzezi, a korzystanie z jej owoców czyni nas współwinnymi.

Obraz przełączył się na moderatora, który z uśmiechem potrząsnął głową w stronę zasuszonego staruszka.

– Rabbi Kimble – powiedział – napotkaliśmy niewątpliwie obcy artefakt, który przejął stację Eros, spędził nieco ponad rok, przygotowując się w zabójczym ciśnieniu Wenus, a potem wystrzelił olbrzymią, złożoną strukturę tuż poza orbitę Urana i zbudował tam pierścień o średnicy tysiąca kilometrów. Nie może pan sugerować, że moralność nakazuje nam zignorować te fakty.

– Eksperymenty Himmlera w Dachau dotyczące hipotermii... – zaczął zasuszony coyo, wymachując palcem w powietrzu, ale tym razem przerwała mu ładna Marsjanka.

– Czy moglibyśmy już sobie darować lata czterdzieste dwudziestego wieku? – powiedziała z uśmiechem sugerującym jestem miła, ale zamknij się, do cholery. – Przecież nie rozmawiamy tu o kosmicznych nazistach. To najważniejsze zdarzenie w historii ludzkości. Rola, jaką odegrał w nim Protogen, była straszna i winni zostali za to ukarani, ale teraz musimy...

– Nie kosmiczni naziści! – krzyknął stary coyo. – Naziści nie pochodzą z kosmosu. Są tutaj, pośród nas. To bestie ucieleśniające to, co najgorsze w naszej naturze. Korzystając z tych odkryć, legitymizujemy sposób, w jaki je zdobyliśmy.

Kobieta przewróciła oczami i spojrzała na moderatora, jakby oczekiwała jego pomocy, ale mężczyzna tylko wzruszył ramionami, przez co staruszek jeszcze bardziej się zapienił.

– Pierścień to pokusa grzechu – wykrzyknął. W kącikach jego ust pojawiły się małe, białe kropki, których edytor postanowił nie wymazywać z obrazu.

– Nie wiemy, czym jest – przypomniała kobieta. – Biorąc pod uwagę fakt, że oryginalnie miało to działać na pierwotnej Ziemi, zasiedlonej w najlepszym razie przez organizmy jednokomórkowe, a wylądowało na Wenus z nieskończenie bardziej złożonym materiałem, prawdopodobnie wcale nie działa, ale mogę stanowczo stwierdzić, że pokusa i grzech nie mają z tym nic wspólnego.

– To ofiary. Pani nazywa je „złożonym materiałem”? To zbezczeszczone ciał niewinnych istot!

Néo przyciszył transmisję i przez chwilę tylko przyglądał się, jak rozmówcy gestykulują z przejęciem.

Spędził całe miesiące na planowaniu trajektorii lotu Y Que, wyliczeniu chwili, gdy Jupiter, Europa i Saturn znajdą się we właściwych pozycjach. Okno było tak wąskie, że przypominało to rzucanie strzałki w skrzydła muszki owocówki z odległości pół kilometra. Udało się dzięki Europie. Bliski przelot obok tego księżyca Jowisza, potem tak blisko gazowego olbrzyma, że prawie czuł tarcie atmosfery. Dalej znowu długi lot do Saturna, przechwycenie energii z jego prędkości orbitalnej i dalej w czerń, już bez przyśpieszania, choć i tak leciał szybciej niż ktokolwiek przypuszczał. Trudno było uwierzyć, że można rozpędzić taką łajbę do lotów między asteroidami, a jednak się udało. Leciał przez miliony kilometrów próżni, by trafić w cel mniejszy od dziury w dupie komara.

Néo wyobrażał sobie miny ludzi na tych wszystkich statkach wojskowych i naukowych zaparkowanych wokół Pierścienia, gdy mały stateczek lecący balistycznie bez transpondera pojawi się znikąd i przeleci przez Pierścień z prędkością stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę. Potem będzie musiał działać bardzo szybko. Nie miał dość paliwa, żeby wyhamować, ale powinno wystarczyć na zwolnienie na tyle, by mogli wysłać do niego statek ratunkowy.

Nie wątpił, że spędzi trochę czasu w pierdlu. Może dwa lata, jeśli sędzia bardzo się wkurzy, ale było warto. Warto było choćby dla wiadomości z tajnej sieci, gdzie jego lot śledzili wszyscy znajomi i narastała fala głosów cholera jasna, uda mu się! Trafi na karty historii. Jeszcze za sto lat ludzie będą mówić o najodważniejszym locie balistycznym w historii. Stracił wiele miesięcy na przyśpieszaniu Y Que, więcej niż na samym przelocie i późniejszym więzieniu. Było warto. Będzie żył wiecznie.

Dwadzieścia godzin.

* * *

Największe niebezpieczeństwo stanowiła flotylla otaczająca Pierścień. Ziemia i Mars niedawno całkiem solidnie uszczupliły nawzajem swoje floty, ale większość z tego, co im zostało, tkwiła teraz wokół Pierścienia. Albo przy planetach wewnętrznych, ale te Néo nie obchodziły. Siedziało tam może ze dwadzieścia albo trzydzieści dużych okrętów wojennych pilnujących się wzajemnie, podczas gdy każdy statek naukowy w układzie zaglądał, nasłuchiwał i podlatywał ostrożnie na kilka tysięcy kilometrów do Pierścienia. Wszystkie te napakowane okręty pilnowały, żeby nikt niczego nie dotknął. Wszyscy się bali. Nawet z całym metalem i ceramiką upchanymi w ten sam kąt przestrzeni, nawet przy stosunkowo małej wewnętrznej średnicy Pierścienia, wynoszącej raptem tysiąc kilometrów, ryzyko, że w coś wleci – było minimalne. Było tam dużo więcej pustki niż materii. A nawet gdyby trafił w któryś ze statków flotylli, nie przeżyje, żeby się tym martwić, więc zostawił to w rękach Dziewicy i zaczął ustawiać kamerę do nagrywania z dużą szybkością. Kiedy w końcu do tego dojdzie, przelot będzie tak szybki, że nawet nie będzie w stanie stwierdzić, czy trafił, dopóki nie przeanalizuje danych. Musiał dopilnować, żeby powstał zapis jego dokonania. Z powrotem włączył nadajniki.

– Hoy – odezwał się do kamery. – Tu Néo. Néo solo. Kapitan i załoga souverän pasiarskiego ścigacza Y Que. Melista me. Zostało sześć godzin do największego osiągnięcia od czasów stworzenia człowieka. Es pa mi mama, słodką Sophię Brun i Jezusa, naszego Pana i Zbawcę. Oglądajcie uważnie, bo wystarczy mrugnięcie, a przegapicie, que sa?

Obejrzał nagranie. Paskudnie wyglądał. Pewnie miał jeszcze czas, mógł ogolić niechlujną brodę i przynajmniej związać włosy. Pożałował, że odpuścił sobie codzienne ćwiczenia, dzięki którym nie wyglądałby na aż tak wychudzonego. Teraz jest już za późno. Mimo wszystko mógł chociaż zmienić ustawienie kamery. Leciał balistycznie, przecież nie musiał się martwić ciążeniem ciągu.

Spróbował jeszcze dwa razy z innych kątów, aż jego próżność została zaspokojona, po czym przełączył się na obraz z kamer zewnętrznych. Jego wprowadzenie zajęło niewiele ponad dziesięć sekund. Zacznie transmisję dwadzieścia sekund przed celem, potem przełączy na kamery zewnętrzne. Będzie nagrywał ponad tysiąc klatek na sekundę, ale i tak może zgubić Pierścień między obrazami. Miał nadzieję, że mu się uda. Teraz i tak nie mógł zdobyć lepszej kamery, nawet gdyby taka istniała.

Wypił resztę wody i znowu pożałował, że nie zapakował choć trochę więcej jedzenia. Tubka pasty białkowej byłaby teraz naprawdę mile widziana. Niedługo będzie po wszystkim. Wyląduje w jakimś ziemskim lub marsjańskim areszcie okrętowym z przyzwoitą ubikacją, wodą do picia i więziennymi racjami. Prawie cieszył się na tę myśl.

Jego milczący zestaw łączności obudził się i wyemitował powiadomienie o wiązce kierunkowej. Otworzył połączenie. Szyfrowanie wskazywało, że pochodziło z tajnej sieci i zostało wysłane na tyle dawno temu, by dotarło do niego właśnie teraz. Nie tylko on się popisywał.

Evita była wciąż piękna, jednak teraz bardziej wyglądała na kobietę niż wtedy, gdy zaczął zbierać pieniądze i części na budowę Y Que. Za pięć lat będzie wyglądać całkiem zwyczajnie, ale na razie wciąż miał do niej słabość.

– Esá, unokabátya – powiedziała. – Oczy świata. Toda auge. Moje też.

Uśmiechnęła się i przez sekundę myślał, że może podniesie sukienkę. Na szczęście. Połączenie się skończyło.

Dwie godziny.

* * *

– Powtarzam, tu marsjańska fregata Lucien do niezidentyfikowanego statku zbliżającego się do Pierścienia. Odpowiedz natychmiast albo otworzymy ogień.

Trzy minuty. Zobaczyli go za szybko. Od Pierścienia dzieliły go jeszcze trzy minuty, a nie powinni go zobaczyć w odległości większej niż minuta lotu.

Néo odchrząknął.

– Nie trzeba, que sa? Nie trzeba. Mówi Y Que, ścigacz ze stacji Ceres.

– Nie masz włączonego transpondera, Y Que.

– No tak, zepsuł się. Będę potrzebował pomocy przy nim.

– Twoje radio działa całkiem dobrze, a nie słyszę sygnału alarmowego.

– Bo nie ma alarmu – odpowiedział, rozciągając sylaby, by zdobyć każdą możliwą sekundę. Mógł z nimi rozmawiać. – Po prostu lecę balistycznie. Mogę odpalić reaktor, ale to zajmie kilka minut. Może będziecie mogli mi pomóc, co?

– Jesteś w przestrzeni z ograniczonym dostępem, Y Que – powiedział Marsjanin, a Néo poczuł uśmiech na twarzy.

– Nic groźnego – zapewnił. – Nikomu nie zagrażam. Poddaję się. Muszę tylko trochę zwolnić. Za kilka sekund odpalę silnik. Poczekajcie chwilę.

– Masz dziesięć sekund na zmianę trajektorii poza Pierścień, w przeciwnym razie otworzymy ogień.

Strach bardzo przypominał triumf. Robił to. Leciał prosto na Pierścień, a oni się przestraszyli. Jedna minuta. Zaczął rozgrzewać reaktor. Teraz nawet już nie kłamał. Włączył sekwencję uruchamiania pełnego zestawu czujników.

– Nie strzelajcie – poprosił, robiąc przy tym pogardliwy gest. – Proszę pana, proszę do mnie nie strzelać. Zwalniam najszybciej, jak mogę.

– Masz pięć sekund, Y Que.

Miał ich jeszcze trzydzieści. Ekrany swój-obcy ożyły, gdy tylko włączył się pełny system statku. Lucien przemknie bardzo blisko, na oko jakieś siedemset kilometrów od niego. Nic dziwnego, że go zobaczyli. Z tej odległości Y Que musiał rozjarzyć wszystkie panele zagrożeń jak lampki na Boże Narodzenie. Zwykły pech.

– Możecie strzelać, jeśli chcecie, ale hamuję najszybciej, jak tylko mogę – powiedział.

Rozbrzmiał alarm. Na ekranie pojawiły się dwie nowe kropki. Hijo de puta wystrzelił w niego torpedy.

Piętnaście sekund. Uda mu się. Rozpoczął nadawanie swojego przekazu i obrazu z zewnętrznej kamery. Pierścień był gdzieś tam, z tysiąckilometrową średnicą wciąż zbyt małą i ciemną, by zobaczyć go gołym okiem. Wszędzie dookoła jarzyły się tylko gwiazdy.

– Wstrzymać ogień! – krzyknął do marsjańskiej fregaty. – Nie strzelać!

Trzy sekundy. Torpedy zbliżały się szybko.

Jedna sekunda.

Wszystkie gwiazdy zgasły równocześnie.

Néo stuknął w monitor. Nic. Ekran swój-obcy nie pokazywał niczego. Żadnej fregaty, żadnych torped, niczego.

– A to – powiedział w przestrzeń – jest dziwne.

Na monitorze coś rozbłysło na niebiesko i przysunął się bliżej, jakby fizyczne zbliżenie do ekranu pomogło mu się zorientować w sytuacji.

Czujniki ostrzegające o przeciążeniu potrzebowały na aktywację pięciu setnych sekundy. Sprzętowo zaimplementowany alarm potrzebował na reakcję trzech setnych sekundy, puszczając zasilanie do czerwonej diody LED i klaksonu alarmowego. Mała kontrolka na konsoli, wyświetlająca ostrzeżenie o hamowaniu z przeciążeniem dziewięćdziesięciu dziewięciu g, potrzebowała na obudzenie diod całej połowy sekundy. Do tej chwili Néo był już tylko czerwoną plamą na przedniej ścianie kokpitu, rzucony hamowaniem statku przez pasy bezpieczeństwa i ekrany w czasie krótszym niż aktywacja synapsy. Przez pięć długich sekund statek trzeszczał i prężył się, nie tylko zatrzymując się, lecz także będąc zatrzymywanym.

W jednolitej ciemności zewnętrzna szybka kamera wciąż nadawała, wysyłając tysiąc klatek na sekundę niczego.

A potem czegoś innego.

Wrota Abaddona

Подняться наверх