Читать книгу Introwertyczna mama - Jamie C. Martin - Страница 9

Оглавление

Rozdział 1 To żadna odległość Kiedy odkrywasz, że jesteś introwertyczną mamą

„Chętnie się przejdę. To żadna odległość,

jeśli ma się dobry powód […]”[2].

Jane Austen, Duma i uprzedzenie

– Jesteś raczej… domatorką, prawda?

Jej ton wskazywał jasno, że to niedobrze.

Poczerwieniałam ze wstydu, ale nie chciałam dać po sobie poznać, że jej komentarz mnie dotknął.

– No nie wiem. Tak… Może? – odpowiedziałam, spoglądając na moje maleństwo leżące obok na kocyku (i myśląc o tym, jak bardzo życie może się zmienić, i to tak szybko).

Jak przemierzyć ten dystans

Byłam mamą dopiero od roku, a miałam już dwójkę dzieci. Jedno, które wyszło z mojego ciała, a drugie z innego końca świata. Na krótko przed tą rozmową zdobyłam się na najtrudniejszą rzecz, do jakiej dotychczas powołał mnie Bóg. Ucałowałam na pożegnanie mojego rocznego synka, Jonathana, mojego męża, Steve’a, i wsiadłam na pokład pierwszego z kilku samolotów lecących do kraju, do którego podróże odradza się obywatelom Stanów Zjednoczonych ze względu na niestabilną sytuację polityczną, a mianowicie do Liberii w Afryce Zachodniej.

Przed wyjazdem ze łzami w oczach napisałam do Jonathana list, który miał przeczytać w przyszłości:

Wczoraj wieczorem dowiedzieliśmy się, że mały Elijah zachorował na malarię i bardzo potrzebuje teraz mamusi. Dlatego jadę, ale wrócę i będę mamą dla was obu. Jak to możliwe, że ze wszystkich dzieci na świecie właśnie mnie trafili się dwaj najwspanialsi chłopcy?

Po tym, jak dostałam od agencji adopcyjnej wiadomość o chorobie Elijaha, załatwiliśmy szczepienia i dokumenty, żeby przyśpieszyć mój wyjazd. Odczuwałam w mózgu fizyczny ból, kiedy próbowałam zorganizować wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Wyrwana ze swojej strefy komfortu, kurczowo trzymałam się cytatu z książki, którą omawialiśmy nieco wcześniej na spotkaniu klubu dyskusyjnego: „Naprawdę wspaniałe chwile radości na tym świecie to nie te, w których odczuwasz zadowolenie z siebie, lecz w których potrafisz sobie wybaczyć”[3].

Patrząc wstecz, nie wiem, czy miałabym teraz tyle odwagi, żeby dokonać tego, na co się wtedy zdobyłam. Ale czy tak nie bywa z matkami? W jakiś sposób znajdujemy w sobie pokłady siły, które wydają się znacznie przekraczać nasze wewnętrzne zasoby i możliwości, żeby zrobić dla dzieci wszystko, co tylko się da. W tym przypadku jednak poświęcałam się dla dziecka, którego nie znałam. Nie widziałam nawet jego zdjęcia.

Po podróży trzema samolotami, wykończona, wylądowałam w innym świecie. Do tego czasu zdążyłam już dołączyć do grupki innych rodziców adopcyjnych, którzy także przylecieli poznać swoje dzieci. Pracownik sierocińca zawiózł nas ciemną, wyboistą drogą do naszych kwater. Nigdy nie zapomnę szoku, jaki przeżyłam następnego ranka, gdy zobaczyłam ów dom w dziennym świetle: było to sklecone naprędce betonowe schronienie, które wyglądało, jakby zaraz miało się rozpaść.

Niedługo potem mój stan niewiele się różnił od tego pożałowania godnego budynku. Dwadzieścia minut później trzymałam w ramionach mojego sześciomiesięcznego synka, po policzkach płynęły mi łzy będące mieszanką radości, zachwytu, stresu i zmęczenia po długim locie, i właś­nie wtedy Elijah na mnie zwymiotował. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Podczas naszej pierwszej, ciągnącej się w nieskończoność nocy czuwałam przy tym chorym, maleńkim obcym człowieku i zastanawiałam się, czy on właś­nie umiera. Następnego ranka pojechaliśmy do ambasady amerykańskiej, a potem do najbliższego szpitala: opieka podstawowa, czekanie wieczne. Po czterech godzinach lekarz w końcu oznajmił mi, że Elijah ma największe szanse na przeżycie, jeśli jak najszybciej znajdzie się w Stanach.

Biorąc pod uwagę, że moja podróż do Liberii trwała dwie doby, nie sądziłam, że fizycznie dam radę tak szybko udać się w podróż powrotną. Od mojego przylotu do Afryki Zachodniej spałam zaledwie kilka godzin. Bóg zesłał mi jednak anioła, misjonarza, który zaproponował, że popilnuje dziecka w nocy, żebym mogła trochę odpocząć.

– Dziękuję bardzo, ale chyba nie będę się czuła komfortowo, jeśli zostawię go na całą noc – powiedziałam. – Może prześpię się chwilę, a potem po niego przyjdę?

Ponad osiem godzin później obudziłam się, zdziwiona, że minęło aż tyle czasu. Pobiegłam po Elijaha, wymamrotałam serdeczne podziękowania do człowieka, który się nim zaopiekował, i przygotowałam się do powrotu na lotnisko. Lata, które minęły od tamtego czasu, i zmęczenie, jakie wtedy czułam, niemal zatarły w mojej głowie wspomnienie dwudniowej podróży do domu, ale jest coś, czego nigdy nie zapomnę.

Na brukselskim lotnisku okazało się, że z dużym prawdopodobieństwem możemy się spóźnić na samolot. Nasza bramka miała zostać zamknięta za dwadzieścia minut, a kolejka do kontroli bezpieczeństwa była tak długa, że zapowiadało się co najmniej godzinne czekanie. Zdesperowane matki – niezależnie od typu osobowości – postępują desperacko, czyż nie? Bez głębszego zastanowienia pobiegłam na początek kolejki, minąwszy ponad setkę innych pasażerów. Z walącym sercem i Elijahem w nosidełku na piersiach powiedziałam do stojącego tam mężczyzny:

– Proszę pana, nasz samolot odlatuje za kilka minut, a ja próbuję przetransportować do domu to chore dziecko. Czy przepuści nas pan?

Zerknął na tłum ludzi za sobą, na długą, wijącą się za nim kolejkę. Spojrzał z powrotem na mnie i wypowiedział słowa, które zapamiętam na zawsze:

– W takiej sytuacji nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł mieć coś przeciwko temu.

Zalała mnie fala wdzięczności, a chwilę później pędziłam już przez terminal, a w trakcie mojego sprintu do bramki głowa dziecka podskakiwała w górę i w dół. Dotarliśmy tam w ostatniej chwili. Usiadłam na swoim miejscu, spocona ze stresu i wysiłku, chciało mi się płakać, ale nawet na to nie miałam dość sił. W dniach i tygodniach, które nastąpiły potem, zmobilizowałam się, by robić to, co należy, kiedy nasza rodzina dwoiła się i troiła, żeby utrzymać Elijaha przy życiu. I to się nam udało.

Jeśli podziwiasz mnie za to, co zrobiłam, zupełnie niepotrzebnie. Kiedy najgorsze minęło, zalało mnie tłumione napięcie, nagromadzony strach i łzy. Wydawało mi się, że nigdy nie przestaną płynąć. Wydawało mi się, że nigdy nie stanę się znowu „sobą”. Kimkolwiek byłam. W tej nowej dla mnie roli matki czułam się kompletnie bezradna.

***

Wszystkie te doświadczenia wróciły do mnie w chwili, gdy w moim własnym salonie zarzucono mi bycie domatorką. Jakim cudem zasłużyłam sobie na tę łatkę po tym wszystkim, co przeszłam? A nawet gdybym nią była, to czy jest w tym coś złego?

Podejmując się tej szalonej misji, przemierzyłam pół świata, a większość tego dystansu pokonałam zupełnie sama. A jednak kiedy przyszłam na jedno ze spotkań, które mamy z sąsiedztwa organizowały rotacyjnie w swoich domach, zaczęło mi się kręcić w głowie. Tuzin słodkich dzieciaków biegało z jednego końca pokoju na drugi, wydając przy tym radosne okrzyki. Mamy próbowały zapewnić pociechom bezpieczeństwo i dobry nastrój, a równocześnie prowadzić ze sobą przerywane rozmowy.

Po mojej pierwszej wizycie musiałam przez kilka godzin odpoczywać na kanapie. Po drugiej postanowiłam, że będę się raczej umawiać z każdą z mam na osobności zamiast uczestniczyć w spotkaniach całej grupy. Natomiast inne kobiety zdawały się czerpać radość z tych głośnych zgromadzeń w większym gronie.

Jak to możliwe, że dałam radę pojechać na drugi koniec świata, a nie potrafiłam sobie poradzić z hałasem kilka domów dalej?

Co jest ze mną nie tak? – zastanawiałam się. I to nie po raz pierwszy.

Introwertyczna mama

Подняться наверх