Читать книгу Wyśnij mnie - Jamie Ford - Страница 8
Czuć to wierzyć
Оглавление1934
Po zakończeniu filmu William klaskał grzecznie wraz z innymi. Nie bili brawa tylko najmłodsi chłopcy, którzy budzili się teraz z przerażeniem. Zapalono światło i malcy przecierali oczy, mrugając powiekami. Do sali wpadły jaskrawe promienie słońca, to pracownicy kina otworzyli dwuskrzydłowe drzwi. William i Sunny ruszyli za pozostałymi. Chłopcy wychodzili z kina parami i tłoczyli się na przystanku tramwajowym, pod błękitnym niebem, które nad Seattle było rzadkością. Ochłodziło się, nad widniejącymi na horyzoncie Górami Olimpijskimi unosiły się chmury. William roześmiał się, kiedy Sunny podniósł niedopałek i udawał, że pali, starając się wypuszczać z ust pierścienie pary. Starsi chłopcy skupili się w środku grupy, żeby osłonić się w ten sposób przed wiatrem, który podrywał z ziemi porzucone ulotki reklamowe, niczym toczące się pustynne rośliny.
Czuć było woń wodorostów wysychających na błotnistych brzegach zatoki Puget, a także zapachy owoców morza i rosołu. Williamowi pociekła ślinka. Rozejrzał się i zobaczył, że siostra Briganti kłóci się po drugiej stronie ulicy z pucybutem, który rozdawał gazety mężczyznom stojącym w kolejce po darmowy chleb i zupę. William naliczył ich ponad osiemdziesięciu, kolejka zakręcała i ciągnęła się dalej za rogiem. Milczący mężczyźni byli poubierani jak do kościoła: mieli na sobie wełniane garnitury i krawaty z dzianiny, kapelusze i szaliki. Widać było jednak, że większość nie goliła się od paru dni lub nawet tygodni. Ciekawe, czy stoją tu ojcowie kilku z nas, pomyślał William.
– To był najlepszy film pod słońcem – odezwał się Sunny, spoglądając w górę, na rozświetlony daszek. William oderwał wzrok od siostry Briganti.
Dla niego film był okropnie nudny, jeśli nie liczyć ujęć pokazujących tysiące jeźdźców na prerii. William myślał głównie o Willow, swojej ah-ma. Próbował przypomnieć sobie jej twarz, kiedy spała w wannie i kiedy śpiewała na srebrnym ekranie; bał się, że zapomni jedną albo drugą. Wydawała mu się kimś na podobieństwo ducha, który może się rozwiać niczym para wodna, niby-dym wypuszczany przez Sunny’ego. William wyraźnie widział matkę, jednak nie dało się jej dotknąć.
– Może i nie był taki zły – mruknął i nagle przypomniał sobie, że Sunny jest półkrwi Irokezem, tak jak niektóre postaci z filmu. Jak mógł mu się podobać obraz, w którym Irene Dunne nazywała Indian brudnymi dzikusami? Zaraz, główny bohater, Yancey, bronił Indian i ziemi, którą im wydarto. – Cieszę się, że było w nim coś, co ci się spodobało – dodał na wpół nieobecnym tonem. Właśnie przykleiła mu się do buta żółta ulotka reklamująca Movietone Follies. Były na niej zdjęcia Stepina, Willow i jeszcze jakiegoś Asy Bergera, komika. Oraz daty ich występów na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych. Za dwa tygodnie mieli być w Seattle. Obie kieszenie płaszcza Williama były dziurawe, więc schował złożoną ulotkę pod rozdartą podszewką. Pamiętał wesoły głos mamy, stukanie jej obcasów na drewnianej podłodze, słodki zapach perfum. Nagle ożyły wspomnienia. Jeśli to tylko sen, nie chcę się obudzić, pomyślał.
Dźwięk dzwonka jadącego pod górę tramwaju wyrwał go z marzeń. Zobaczył, że siostra Briganti wraca ciężkim krokiem przez ulicę, z gazetą w dłoni. Zabrała niedopałek z ust Sunny’ego, zaklęła, kręcąc głową, i popatrzyła na gazetę z taką złością, jakby była właśnie świadkiem jakiegoś grzechu śmiertelnego. Nagle przedarła ją na pół, a potem znowu i znowu, i cisnęła strzępy do przepełnionego kosza na śmieci.
– A niech ich piorun strzeli! – rzuciła. – Najpierw związki zawodowe, teraz komuniści, przez myśl by mi nie przeszło, że sprawy przybiorą tak zły...
William odwrócił się, żeby sprawdzić, co zakonnica zobaczyła za jego plecami. Był tam robotnik w podniszczonym kombinezonie; smarował klajstrem ogromny plakat przedstawiający Willow i Stepina, rozprostowawszy go na ceglanej ścianie budynku z oknami zabitymi deskami. Chłopiec i zakonnica przyglądali się pracującemu mężczyźnie i wielkiej reklamie, na której widnieli Murzyn i Chinka. William obrócił się i popatrzył na siostrę Briganti, a ta umknęła wzrokiem, zawstydzona. Zaraz potem klasnęła, strzeliła palcami i rozkazała wszystkim ustawić się w kolejce, żeby wsiedli do tramwaju, zachowując porządek.
Jadąc z powrotem w stronę sierocińca, William oglądał Seattle, mijane domy i przecznice. Nie zwracał uwagi na opuszczone budynki i bezdomnych w parku. Tęsknił za mamą, za Willow. Liczył wszystkie większe i mniejsze kina, koło których przejeżdżał tramwaj. Jeszcze zanim wyjechali ze ścisłego centrum, minęli ich szesnaście. Wspaniałe, oszałamiająco kolorowe neony, żarówki i napisy na daszkach zapraszały do znajdujących się pod nimi wejść. Do magicznych światów, gdzie migoczący projektor filmowy wskrzesił ducha jego matki. William wpatrywał się jak urzeczony w feerię barw, tak że ledwie zauważał skupiska skleconych z byle czego domów, plakaty nawołujące do strajków i protestów oraz garkuchnie, gdzie rozdawano chleb zarośniętym, chudym jak szkielety ludziom.
*
– Tutaj mieszkacie, chłopcy – odezwał się motorniczy, dojechawszy prawie do samego końca trasy North Seattle Interurban Line. Uderzył w mosiężny dzwonek, zagłuszając wycie silnika elektrycznego i trzask niebieskich iskier, które spadły ze słupa; zwolnił i zatrzymał tramwaj. Chłopcy gromadnie jęknęli.
William zszedł po zabłoconych stopniach na chodnik, stanął koło Sunny’ego i wraz z pozostałymi przeszedł z ponurą miną koło klasztoru i świętej groty. Przed nim wznosił się czteropiętrowy ceglany budynek mieszczący sierociniec pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Postępował naprzód bez entuzjazmu, zdając sobie sprawę, że z tą chwilą oficjalnie kończy się najlepsza część dnia jego urodzin. Zaczynało się jednak coś innego, całkiem nowego.
– Znowu nasz pagórek i znajomy murek – odezwał się Sunny.
William nie roześmiał się, był zatopiony w myślach. Zdawał sobie sprawę, że elegancki budynek sierocińca, w którym mieszka, stanowi rodzaj bardziej przyjaznego, ozdobionego kwiatami więzienia, choć nie ma wokół wieżyczek strażniczych, drutu kolczastego ani szczekających psów. Niektórzy najstarsi chłopcy mieszkali nawet pojedynczo we własnych domkach, staroświeckich szeregowcach z werandami wyposażonymi w huśtawki i karmniki dla kolibrów. Dom stał na wzgórzach Scottish Heights. Od południa dolatywała tu woń dymu z palonego węgla, odgłosy syren stateczków i gwizdy pociągów. Miasto wyłaniało się z porannej mgły i znikało w przesyconym wilgocią zmroku. Lecz dzień po dniu William miał prawo tylko do panoramicznych widoków Seattle, zatoki Puget i Jeziora Waszyngtona. Jeśli siostra Briganti się uprze, nie wyjdziemy spośród tych drzew przez kolejny rok, myślał.
Minął żywopłot i płot z białych sztachet, które oddzielały sierociniec od świata zewnętrznego, od Willow. Trudno nie zauważyć, że łatwo byłoby wspiąć się na ten płotek nawet najbardziej niezdarnym chłopcom. Tylko że brama i tak przez cały czas pozostawała otwarta. Chłopcy rzadko uciekali, związani z sierocińcem obietnicą matki czy ojca: „Przyjadę na Boże Narodzenie, jeżeli będziesz grzeczny”. Te niemal mityczne obietnice, którym towarzyszyła nadzieja na szczęśliwe lata w przyszłości, już w styczniu, kiedy szyby okien pokrywał lód, ciążyły chłopcom niczym kamienie młyńskie. Najnowsi podopieczni przestawali liczyć dni i wieczorami płakali tak długo, aż zasypiali. Po pięciu zimach przeżytych w sierocińcu Najświętszego Serca William nie łudził się już nadzieją na bożonarodzeniowe cuda. Przynajmniej na nic większego niż para używanych butów, katechizm i skarpeta z orzeszkami ziemnymi i dojrzałą mandarynką.
Kiedy chłopcy zbliżyli się jeszcze bardziej do swojej siedziby, z domków i baraków wysypały się dziewczynki, żeby ich przywitać. Przez całe popołudnie dekorowały wspólne pomieszczenia krepiną i ręcznie malowanymi obrazkami. W powietrzu unosił się aromat stygnących na parapetach świeżutkich anielskich ciast – lekkich biszkoptów na samych białkach. Chłopcy przygotowywali podobne rzeczy piętnastego lipca, wtedy przypadały zbiorowe urodziny dziewcząt: wspomnienie matki Franceski Cabrini, założycielki sierocińca. Ta dzielna zakonnica pragnęła otworzyć misję w Azji, umarła jednak gdzieś na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych, kilka lat przed narodzinami Williama.
Za dziewczynkami wyłonił się z budynku chłopiec na wózku inwalidzkim, jedyny, który nie pojechał do kina. Nazywał się Mark jakiś tam, ale wszyscy mówili na niego Marco Polio, choć jego chude jak patyki nogi zdeformowała krzywica.
Marco i dziewczynki byli ciekawi filmu, który obejrzeli chłopcy, większość ich jeszcze nigdy nie była w kinie. Chcieli się dowiedzieć wszystkiego na temat wycieczki do zewnętrznego świata.
– Czy byliście w sklepie z osobliwościami w Colman Dock, gdzie jest ta szczęka wieloryba? – zapytała dziewczynka z długimi warkoczami.
– Widzieliście wystawy u Fredericka i Nelsona? – zawtórował Marco. – Próbowaliście koktajlu mlecznego frango? – To ostatnie pytanie wywołało tęskne westchnienia dziewcząt, które poprzedniego roku dostały po koktajlu frango od pewnego życzliwego docenta, który zawsze przywoził czekoladę i kwiaty.
– A ten totem stojący na Pioneer’s Place? – dopytywała się dziewczynka stojąca z tyłu, machając ręką. Sunny zmarszczył brwi i jeszcze raz opowiedział historię zrabowanego symbolu Indian; nikt go jednak nie słuchał.
William zwrócił uwagę, że jedyną dziewczynką, która nie zasypywała chłopców pytaniami, była Charlotte. Stała na werandzie swojego domku, trzymając się poręczy. W drugiej ręce ściskała białą laskę, którą dostała od członków miejscowego Lions Club. Przekrzywiała głowę w stronę zachodzącego słońca i jednym uchem słuchała nakładających się na siebie rozmów chłopców i dziewcząt, którzy znajdowali się na wilgotnym, porośniętym trawą dziedzińcu.
– Szkoda, że nie mogłam tam pojechać – odezwała się, słysząc zbliżającego się Williama. Jej piegowate policzki zaróżowiły się od chłodnego wiatru, wciąż zwracała twarz ku słońcu. – Zrobiłabym wszystko, żeby tylko się stąd wydostać, poczuć miasto z bliska.
William wpatrywał się w jej mleczne, jak gdyby wypłowiałe niebieskie oczy. Włosy dziewczyny rozwiewał wiatr.
– Była tam świetna pianola i jeszcze ogromne organy, wurlitzer. Muzyka była naprawdę na najwyższym poziomie – odpowiedział. – Podobałaby ci się.
Charlotte uśmiechnęła się i przytaknęła żywo. William nie mógł się nadziwić, jakim sposobem zawsze go rozpoznawała. Miał przecież takie same buty jak wszyscy chłopcy, mył się tym samym mydłem... Pewnie zdradzał go jakiś charakterystyczny sposób chodzenia. Raz, w grocie, próbował się do niej podkraść, ale zawołała jego imię, zanim się zbliżył. A może chodziło o to, że jego koledzy się peszyli, bali się jej niewidzących oczu? Rzadko któryś się do niej odezwał.
– Coś ci przyniosłem.
Charlotte obróciła się w kierunku jego głosu i wyciągnęła dłoń. William podał jej torebkę świeżych słonych ciągutek, delikatnie zaginając jej palce, żeby nie wypuściła prezentu. Dziewczynka ścisnęła lekko wierzch torebki i powąchała ją.
– Miętowe – stwierdziła.
– Twoje ulubione – przytaknął z uśmiechem. W poprzednim tygodniu grał z kolegami w monety i wygrał tyle drobnych, że wystarczyło na kupienie Charlotte posmaku świata zewnętrznego.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedziała i zaraz wzruszyła ramionami. – Rozumiesz, o co mi chodzi...
– Już nawet nie wiem, kiedy są moje prawdziwe urodziny – wyznał William. Pamiętał, jak dawno, dawno temu świętowali je z mamą. – Siostra Briganti nie chce mi powiedzieć. Mówi, że kiedy zostanę adoptowany, właśnie ten dzień będę chciał obchodzić jako moje nowe urodziny.
– Mówisz takim tonem, jakbyś jej nie wierzył. Jest taka świątobliwa, nie wolno jej kłamać. – Charlotte odwinęła cukierek z papierka i podała Williamowi.
Podziękował i włożył ciągutkę do ust, delektując się jej słodko-słonym, miętowym smakiem. Miał wyrzuty sumienia, ponieważ z nerwów w czasie powrotnej jazdy tramwajem z Second Avenue zjadł już trzy cukierki z torebki. Ostatnich kilka lat przeżył, godząc się ze smutnym faktem, że nigdy nie zostanie adoptowany. Żadna biała rodzina by mnie nie zechciała, pomyślał, omal nie wypowiadając tych słów na głos. I bardzo wątpię, żeby chińska rodzina zdecydowała się adoptować tak nieszczęśliwe dziecko. Nie mam na kogo czekać.
– Jak było u matki Angelini? – zapytała Charlotte, mrugając powiekami.
William podniósł wzrok. Niebieskie niebo przesłoniły gęste, szare deszczowe chmury.
– Nie dostałem żadnego listu – odpowiedział z westchnieniem, choć Charlotte wiedziała, że nie spodziewał się korespondencji. – Ale dowiedziałem się czegoś o mojej mamie.
Umilkli. Powietrze przeszył odgłos parowego gwizdka w pobliskiej elektrowni. William rozumiał, że Charlotte specjalnie nic nie mówi, żeby mógł zmienić temat na przyjemniejszy.
– Matka Angelini chce naszego dobra – skomentował. Charlotte zmarszczyła brwi z taką miną, jakby poczuła się nagle zmęczona.
– Mnie powiedziała w tym roku, w jaki sposób straciłam wzrok – oznajmiła, kręcąc głową. Odgarnęła włosy za uszy i kontynuowała: – Zawsze myślałam, że jestem niewidoma od urodzenia, ale matka Angelini wyjaśniła mi, że to pielęgniarki przez pomyłkę przemyły mi oczy pięćdziesięciojednoprocentowym roztworem azotanu srebra, zamiast jednoprocentowym. Zaraz kiedy mama mnie urodziła. Chodziło chyba o to, żebym nie zachorowała na jakąś chorobę, ale niechcący wypaliły mi oczy. Rozumiem teraz przynajmniej, dlaczego marzę o kolorach i świetle, i o łzach. Dziwnie jest wiedzieć, że kiedyś widziałam świat, może tylko przez kilka minut. Później, przez ileś lat, cienie. A potem zrobiło się zupełnie ciemno. No i wiem, dlaczego nie mogę płakać, nawet kiedy mi okropnie smutno. Wypaliły mi ujścia gruczołów łzowych, zamknęły je.
Charlotte tak samo jak William mieszkała w sierocińcu Najświętszego Serca od ponad pięciu lat, i oboje niczego nie oczekiwali. Prawda nie pozwalała im czegokolwiek się spodziewać. Woleli już monotonię i melancholię niż to rosnącą, to słabnącą nadzieję i kolejne rozczarowania, od których można było dostać mdłości.
– Matka Angelini powiedziała mi, że moja mama została zamknięta w szpitalu psychiatrycznym. Zdaje się, że tam umarła, chociaż matka Angelini nie powiedziała tego wprost.
Charlotte na chwilę przestała żuć cukierek.
– Nie wierzysz jej, prawda? – Jak na niewidomą dziewczynkę była zadziwiająco spostrzegawcza.
Jakże mógłby jej wierzyć? William podrapał się w głowę, zmarszczył brwi i odpowiedział:
– Widziałem ją dzisiaj. To znaczy nie żywą, ale w filmie. Grała w nim aktorka, która wygląda dokładnie jak moja mama. Wiem, że to brzmi tak, jakbym zwariował. Chciałem powiedzieć o tym Sunny’emu, komukolwiek, nawet siostrze Briganti. Ale i tak nikt by mi nie uwierzył.
– Ja ci wierzę, Williamie.
– Naprawdę?
– Nie trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Wystarczy poczuć. – Charlotte wyciągnęła dłoń i przesunęła ją po płaszczu Williama do miejsca nad jego sercem, tam, gdzie schował ulotkę. – Czuję cię.