Читать книгу Na saksy i do Bułgarii. Turystyka handlowa w PRL - Jan Głuchowski - Страница 6
Wstęp
ОглавлениеGdyby Merkury, bóg handlu, któremu w 495 r. p.n.e. wzniesiono w Rzymie świątynię, sprawdził walizkę polskiego turysty wyjeżdżającego i przyjeżdżającego z zagranicy w okresie PRL, to byłby w najwyższym stopniu zdumiony. Poza przyborami toaletowymi i piżamą zawierała ona bowiem kompletnie inne rzeczy niż w dniu wyjazdu. Lub była pusta. Co więcej, bez pudła można by było stwierdzić, skąd wracał. W pierwszym przypadku ze Związku Radzieckiego czy Indii, gdzie sprzedawano przywieziony towar, a kupowano lokalny; w drugim – z Grecji lub Bułgarii, gdzie sprzedawano towar za dewizy albo je pozyskiwano w sposób pośredni. Bywało też, że powrót ze Wschodu wiązał się z przyrostem liczby sztuk bagażu, i to o wielkich gabarytach, były to bowiem na przykład deski do prasowania czy ogromne wówczas telewizory.
Podobnie rzecz się miała z samochodami, które w drodze na Bałkany czy Peloponez wyładowane były po brzegi oraz dociążone na dachu. Wracając do kraju, bagażniki na dachu były już puste, jakby huragan zmiótł umocowane na nim wcześniej tobołki, a wewnątrz wygodnie siedzieli kierowca i pasażerowie. Ich wyraz twarzy świadczył nie tylko o udanym wypoczynku, ale także o powodzeniu w biznesie.
Czasy PRL były okresem państwowo-spółdzielczego monopolu w turystyce, a obok oficjalnego nierealnego kursu walutowego istniał kurs czarnorynkowy. W rezultacie niższe miesięczne pensje stanowiły równowartość około 10 dolarów. Pensje inżynierów, lekarzy czy pracowników ze stopniami naukowymi wynosiły około 30 dolarów. Równocześnie ceny dóbr konsumpcyjnych, sprzętu turystycznego, kryształów czy skór z lisa były w naszym kraju relatywnie niskie. Wystarczyło więc wywieźć takie towary za granicę, sprzedać je, a wówczas zwracał się koszt wycieczki turystycznej, ale przy większej ilości sprzedanych dóbr zysk równał się rocznej pensji lub był jeszcze wyższy. W tej sytuacji zdarzały się osoby, które rezygnowały z pracy zawodowej i zajmowały się wyłącznie turystycznym handlem. W tej grupie byli też emeryci, których wiek i wygląd były wielce przydatne przy odprawie celnej. W powszechnym obiegu było porzekadło: „Jesteśmy za biedni, aby spędzać urlop w kraju”.
Rozwój turystyki zagranicznej i związanego z nią handlu były uzależnione od sytuacji politycznej w krajach demokracji ludowej, i nie tylko tam. Mobilność zagraniczna obywateli tzw. demoludów bardzo wzrosła po śmierci Stalina i nastaniu odwilży okresu Chruszczowa. W 1955 r. na wycieczki do ZSRR udało się 11 tys. rodaków. Rok później – w związku z wprowadzeniem przez Moskwę ułatwień wizowych – dotarło tam 93 tys. Podobny, kilkakrotny wzrost odnotowano w wyjazdach do Czechosłowacji i Niemieckiej Republiki Demokratycznej.
Przełomowy okazał się jednak rok 1972 i podpisanie umowy granicznej z zachodnim sąsiadem. O ile w 1971 r. wyjechało do NRD 124 tys. naszych rodaków, to rok później było ich 80 razy więcej! Zbliżone, liberalne regulacje wprowadzono również dla wyjazdów do Bułgarii, Czechosłowacji, Rumunii, Związku Radzieckiego i na Węgry.
Turystyka handlowa i wyjazdy zagraniczne osiągnęły swoje apogeum w 1977 r., wtedy do „bratnich krajów” udało się ponad 10 mln rodaków. Okres Solidarności, kiedy w satelitarnych krajach ZSRR przyjmowano nas niechętnie, a potem stan wojenny drastycznie ograniczyły wyjazdy turystyczne. Dopiero w 1983 r. ich liczba przekroczyła milion, a u schyłku PRL osiągnęła prawie 3 mln rocznie.
Wycieczki do krajów, w których dokonywano największej wymiany handlowej, takich jak Turcja czy Grecja i niektóre rejsy dalekomorskie, stały się trudno dostępnym rarytasem. Bywało, że ustawiały się po nie kolejki, a sprzedające je w biurach akwizytorki miały nieoficjalny status „księżniczek”. Mogły przebierać w klientach jak w ulęgałkach, łaskawie akceptując drogie prezenty, a często także gotówkę. Inni pracownicy biur także w tym uczestniczyli. Jedna z pilotek wspomina we wpisie internetowym, że gdy jej mąż z synem jechali do Grecji, musiała dać łapówkę osobie, która pracowała w dziale sprzedaży Orbisu. Co więcej, zdarzało się, że zanim pojawiło się ogłoszenie o wycieczce, była już w całości wyprzedana spod lady. Najczęściej tylko czwarta część miejsc trafiała do wolnej sprzedaży. Nabywcy, którzy ustawiali się w kolejce, dzielili się na dwie grupy: biedniejsi stali na ulicy, zamożniejsi, zająwszy kolejkę, siedzieli w samochodach, jedząc kanapki i popijając ciepłą kawę z termosu.
Książka w zamierzeniu nie jest opracowaniem faktograficznym, ale zbeletryzowanym reportażem. Wszystkie przedstawione w niej fakty i zdarzenia są prawdziwe, chociaż czasami trudno w to uwierzyć. W przeważającej części byłem ich świadkiem i współuczestnikiem.
Turystyka była zawsze moją pasją. Mając 13 lat, postanowiłem pójść pieszo wzdłuż brzegu Bzury z Wyszogrodu do Łęczycy. Rodzice nie pozwolili. Rok później powtórzyłem życzenie. Mama była zdecydowanie przeciwna. Ojciec, widząc mą determinację, udzielił przyzwolenia. Eskapada zakończyła się w lipcowy wieczór pod mostem w Łowiczu – drżałem na całym ciele i szczękałem zębami z zimna. Narzuciłem sobie zbyt szybkie tempo.W plecaku bez stelaża umieściłem od strony pleców Opowiadania amerykańskie Breta Harta; kartonowa okładka i połowa stron były mokre. Tata skwitował mój powrót lakonicznie: „Mówiłem, że wróci”.
Będąc na studiach, już od początku, od uruchomienia „auto- stopu” (1958 rok), zgłosiłem akces i otrzymałem książeczkę nr 148 z kuponami podróży. Miałem zwyczaj podróżowania przez całe wakacje i skreślania zwiedzanych miast. Przez 4 lata na około 350 zaliczyłem 216. W tym samym okresie w czasie studenckiego obozu w Braniewie poznałem kolegę ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie, który w połowie lat 60. został szefem pilotażu Biura Turystycznego „Sports-Tourist”. Znając moją pasję, zaproponował, bym podjął się pilotowania grup. I czyniłem to dziesiątki razy, wybierając ciągle nowe trasy na wszystkich kontynentach: autobusowe, morskie i lotnicze. Zwieńczeniem była pierwsza po wojnie polska grupowa podróż dookoła świata wiodąca przez Singapur, Bali, Nową Zelandię, Fidżi, Hawaje, Meksyk i USA.
Pozostałe fakty są mi znane z publikacji wymienionych na końcu książki oraz relacji pracowników biur podróży, załogi „Stefana Batorego” i pilotów: dyrektor Hanny Bargieł (Global Congress, Warszawa), Rogera Evansa (Aragon Tours Ltd, Londyn), prezesa Krzysztofa Góralczyka (Sports-Tourist), Svetozara Graovaca (Kompas, Jugosławia), intendenta Jerzego Grześkowiaka (TSS „Stefan Batory”), prezesa Zbigniewa Kowala (Global Congress), ochmistrza prowiantowego Andrzeja Koisa (TSS „Stefan Batory”), Eddy’ego Lekkanena (Joy Travel Service, Bangkok), Bipina B. Mukherje (Mercury Travel, Delhi), dyrektora Antoniego Michałowskiego (Sports-Tourist), Berit Raak (Nordic Cruise Service, Oslo), Rady Tarutinej (Inturist, Tallin), Berge Ulasa (Duru Turizm, Stambuł) i byłego rzecznika prasowego Polskich Linii Oceanicznych oraz marynisty Jerzego Drzemczewskiego.
Szczególną wartość miały rozmowy z moim wieloletnim przyjacielem, znawcą praktyki turystycznej i autorem fundamentalnej pracy Prawo turystyczne, profesorem Mirosławem Nesterowiczem.
Słowa wyjątkowej wdzięczności kieruję pod adresem mej żony Anny, która towarzyszyła mi w wielu opisywanych eskapadach i wykonała żmudną pracę redakcyjną związaną z przygotowaniem maszynopisu.
O bohaterach niniejszej książki w trakcie odprawy celnej na lotnisku we Wnukowie rosyjski celnik powiedział: „Są tylko dwie rzeczy niezwyciężone na świecie – Czerwona Armia i polski turysta”.