Читать книгу Syreny z Broadmoor - Jan Krasnowolski - Страница 6

Zwierzęta

Оглавление

– Jest robota – powiedział Kosa, stawiając na stole cztery ociekające pianą szklanki, do których natychmiast wystartowały poznaczone bliznami i tatuażami dłonie.

W wyłożonym dębową boazerią pubie panował normalny o tej porze gwar, z szafy grającej leciały hity z lat osiemdziesiątych, a wysokie stołki przy barze okupowali stali bywalcy, nie dając chwili wytchnienia barmanowi. Siedzący przy stoliku w kącie czterej mężczyźni nie przyciągali niczyjej uwagi. Londyn to Londyn, tu każdy potrafi zajmować się sobą i nie wtykać nosa w nie swoje sprawy, kto by zwracał uwagę na kilku Polaków, którzy siedzą spokojnie i coś tam gadają po swojemu.

– Nie pytacie za ile? – rzucił wyzywająco Kosa, tocząc wzrokiem po twarzach kompanów.

Szpeja, z cynkówami w kącikach oczu i z niebieskimi obwódkami wokół powiek, zwyczajnie patrzył i czekał. Czego jak czego, ale ponad dekada za murami potrafi nauczyć człowieka cierpliwości. Manson ciągnął piwo, opróżniając szklankę jednym głębokim haustem. To było pierwsze piwo tego dnia, a Manson bez promili w organizmie nie był w stanie normalnie funkcjonować.

– Ty nam powiesz jaka robota, my ci powiemy za ile – wypalił najmłodszy w tej ekipie, dwudziestokilkuletni chłopak zwany Małolatem, cienki leszcz, który siedział tu z nimi tylko dlatego, że jako jedyny z całej czwórki potrafił dogadać się po angielsku. Niemniej powinien znać swoje miejsce w stadzie i nie wyrywać się przed szereg, co Kosa starannie odnotował w pamięci. Ale to nie on, tylko Szpeja postanowił go usadzić.

– Ty, młody, nie cwaniakuj, bo skończysz w tej, no, Tamizie – odezwał się cicho, ale dosadnie i to wystarczyło, żeby Małolat spuścił wzrok i podkulił ogon; jak psiak, który dostał kopa. Wszyscy wiedzieli, za co Szpeja odgibał swoją pajdę.

– Sprawa jest taka, że trzeba wjechać klientowi na kwadrat. Tak na pełnej kurwie, bez znieczulenia – rzucił Kosa, po czym przerwał, czekając, jakie to zrobi wrażenie na wspólnikach.

Szpeja nie mrugnął nawet okiem, pociągnął spokojnie łyk piwa.

Manson, który jakiś czas temu odstawił pustą szklankę, uśmiechnął się tylko chytrze, ukazując brązowe od nikotyny zęby. Jego branża to włamy, ale kiedy Kosa miał inne pomysły, nie dyskutował.

Małolat przezornie już się nie odzywał, z całej siły starał się pokazać, że sprawa nie robi na nim wrażenia, co prawdopodobnie by mu się udało, gdyby nie palce wybijające nerwowy rytm na blacie stołu. Choć kto go tam wie, równie dobrze mógł to być po prostu efekt wciągniętej przed chwilą w kiblu amfetaminy, młody spidował na potęgę.

– Co to za klient? – spytał wreszcie Szpeja.

– Angol jakiś. Przewalił jednego z naszych na grubą kasę – powiedział Kosa. – Trzeba go dojechać, żeby wiedział, że z Polakami nie ma w chuja grania.

A potem, wysławszy najpierw Małolata po następną kolejkę, wyjaśnił kompanom, jak się sprawy mają.

Więc jest tak, że jeden Polak zaczął sprowadzać do Anglii dzieła sztuki. Święte obrazy, rzeźby, ikony i inne stare barachło, jakiego pełno po kościołach, wystarczy tylko pojeździć po kraju, miał od tego swoich ludzi. Do współpracy wciągnął Angola, który był handlarzem dzieł sztuki. Ten pomagał tu, na miejscu, gonić towar, potrafił wycenić fanty i miał kontakty wśród kolekcjonerów. Interes kręcił się jak ta lala, Polak odpalał Angolowi działkę i było git, ale w pewnym momencie Angol poczuł się silny i zaczął rolować Polaka. Najpierw delikatnie, a potem na całego, bo wiedział, że przecież ten nie pójdzie na policję.

– Myślał, że ma do czynienia z frajerem, który da się walić na kasę. Ale z naszymi nie ma w chuja grania, Polak dał na Angola zlecenie, a my je wykonamy.

– Mamy go odpalić? – spytał spokojnie Szpeja, jakby chodziło o rzecz bez większego znaczenia, po prostu zagadnienie natury technicznej.

Kosa pokręcił głową.

– Najważniejsze to wyciągnąć od niego kasę i odzyskać fanty. Nauczkę dostanie przy okazji. Wszystko już obmyśliłem, zrobimy tak...

Mniej więcej po godzinie dogadywania szczegółów i kilku następnych kolejkach wytoczyli się z pubu. Żaden z nich nie znał nazwy ulicy, którą szli, ale to nie miało znaczenia, bo ta obca, londyńska ulica należała teraz do nich, kiedy tak szli całą szerokością chodnika. Byli zdobywcami, podbijali ten przeładowany dobrobytem, luksusowy i bezbronny świat, gdzie możliwości do zgarnięcia kasy jest mnóstwo, nie ma konkurencji, której można by się obawiać, a policjanci to łagodne baranki; nawet nie noszą broni. Wystraszeni przechodnie spuszczali wzrok i czmychali bokami, widząc czterech podejrzanych, w dodatku podpitych typów, ewidentnie z Europy Wschodniej, którzy szukali zaczepki.

Daleko nie musieli szukać. Zaraz za rogiem wpadli na funkcjonariusza miejskiego wypisującego mandat za złe parkowanie.

– Patrzcie tylko – wycedził Kosa, który w ciągu kilku lat spędzonych w Londynie zebrał górę mandatów i wierzył, że kiedyś wreszcie nadejdzie taki dzień, w którym komuś za wszystkie odpłaci – cholerny czarnuch, co wypisuje kwity.

Faktycznie, strażnik był czarnoskóry i nie była to w tym momencie okoliczność działająca na jego korzyść. Mówiąc szczerze, wręcz przeciwnie.

Podeszli wolnym krokiem i otoczyli mężczyznę, jak wilki osaczające ofiarę. Manson, który bardziej od czarnuchów nie znosił tylko ciapatych, wyjął notes z jego ręki, zaciągnął głęboko z gardła, strzyknął gęstą flegmą prosto na kartki, a potem upuścił notes na ziemię i nadepnął butem. Strażnik powiedział coś szybko, kto go tam wie, co dokładnie, ale słowo „police” zabrzmiało wystarczająco wyraźnie, żeby nawet Szpeja zrozumiał, o co chodzi.

– Policją będziesz nas tu straszył, smoluchu? – wysyczał, a następnie bez ostrzeżenia wypuścił szybką plombę, po której głowa tamtego odskoczyła jak piłka.

To zachęciło pozostałych. Ciosy posypały się jednocześnie z czterech stron. Strażnik, osłaniając głowę rękami, próbował przedrzeć się i uciekać, ale sprawnie podłożona noga Mansona spowodowała, że funkcjonariusz upadł na chodnik. Teraz zaczęło się butowanie i każdy wyładował się, ile wlezie, biorąc odwet za wszystkie kopniaki, które sam zebrał w życiu. Nakręceni bezbronnością skulonej ofiary kopali z całej siły i kto wie, jak długo by to trwało, gdyby w oddali nie rozległa się syrena radiowozu.

– Panowie, spadamy! – rzucił Kosa, rozglądając się czujnie.

Szpeja i Małolat posłuchali od razu, tylko Mansona trzeba było odciągnąć, bo nakręcony amfetaminą, alkoholem i własną furią nie mógł przestać wyżywać się na leżącym.

Po chwili biegli już razem, zdyszani i rozbawieni jak mali chłopcy, którym udało się wyciąć niezłego psikusa, zostawiając rozciągniętą na chodniku sylwetkę w odblaskowej kurtce. Za rogiem był park, tam się rozdzielili.

Małolat pognał w stronę najbliższego zejścia do metra. Nie zawracając sobie głowy szukaniem po kieszeniach ojsterki, przeskoczył nad bramką i zbiegł po ruchomych schodach. Wpadł na peron w ostatnim momencie, w sam raz żeby wbić do przedziału tuż przed odjazdem, a kiedy drzwi się zasunęły i kolejka ruszyła, odetchnął z ulgą. Choć serce wciąż biło mu jak oszalałe, całe zdarzenie wydawało się już odległe i nierealne, jakby to ktoś inny w nim uczestniczył, a on tylko patrzył z boku.

Cholera, tam na pewno były kamery, pomyślał poniewczasie i zaraz amfetaminowa paranoja zaczęła w nim narastać jak śnieżna kula pędząca w dół zbocza, zapowiadając nieuchronny kataklizm. Wiedział doskonale, że ładuje się w poważne kłopoty. Tamci trzej to kryminaliści, niebezpieczni i nieobliczalni. Wszyscy mają za sobą wyroki: za włamania, kradzieże, napady i pobicia. Szpeja przed miesiącem zakończył dziesięcioletnią odsiadkę, a Kosa i Manson są poszukiwani w Polsce listem gończym. Dla tych typów zakład karny jest jak drugi dom albo ośrodek wczasowy.

Małolat więzienia bał się jak ognia, przerażała go sama myśl, że mógłby tam trafić. Nie mówiąc o wstydzie, jaki przyniósłby rodzinie w Polsce, która wciąż w niego wierzy i gładko łyka wszystkie kłamstwa o dobrej pracy i pełnym sukcesów życiu na Wyspach.

Nie poradziłby sobie w pudle, załamałby się. Okazywał słabość i nawet ci trzej o tym wiedzieli. Świadczył o tym choćby sposób, w jaki go potraktowali tam w pubie – kompletnie bez szacunku, niczym gówniarza, który się wtrącił do rozmowy dorosłych. Wciąż paliło, jakby dostał w twarz, bolało, tym bardziej że taka sytuacja zdarzyła się nie po raz pierwszy. Zapłacą mi za to, pomyślał i zacisnął dłoń na poręczy tak mocno, aż zbielały knykcie.

*

Pod sklepem stał tłumek rodaków, każdy wpatrywał się w szybę wystawową, na której od środka przyklejono dziesiątki małych karteczek z ofertami pracy. Swojsko wyglądający faceci w różnym wieku, wąsaci i zapuszczeni albo ogoleni na zero i wypachnieni tanią wodą kolońską, prowincjonalni w swoich znoszonych dżinsowych katankach, w ortalionach i dresach, z plecaczkami wypchanymi zakupami albo z reklamówkami w dłoniach. Każdy przepychał się, żeby lepiej widzieć, każdy niecierpliwie skanował ogłoszenia, wyszukując tego jednego, które może odmienić życie i poprawić los. Głośno przy tym debatowali, porównując oferty, wybrzydzając i zniechęcając się nawzajem, w nadziei że choć trochę osłabią konkurencję do pracy na budowie, przy sprzątaniu biur lub na deliwerce w chińskim tejkełeju.

Małolat kojarzył kilku, ale ponieważ dzisiaj nie miał ochoty z nikim gadać, więc udał, że ich nie zna. Przepchnął się łokciami przez tą śmierdzącą tanim tytoniem i przetrawionym alkoholem ciżbę i wbił do środka.

– Marlboro i cztery tyskie – rzucił do Pakistańczyka za ladą, który próbował coś zagadać, ale Małolat go zignorował. Rzucił dychę i zgarnął siatkę z zakupami, nie czekając, aż ciapaty wyda resztę. Niech widzi, że on jest z tych lepszych, ma gest i nie ściubi każdego pensa jak ta smętna, skundlona biedota pod sklepem, co to całe życie za najniższą pensję, całe życie przy koszu z przeceną, całe życie ze zgiętym karkiem, obojętnie w kraju czy na emigracji. Tacy nigdy nie przeskoczą na wyższy poziom, nigdy nie rozwiną skrzydeł, bo kundlostwo i biedę mają po prostu genetycznie zakodowane. Niech frajerstwo odbija codziennie kartę, ja jestem stworzony do lepszego życia, pomyślał, zaciskając szczękę raz po raz w niemożliwym do opanowania skurczu.

Skręcając w swoją ulicę, zaklął pod nosem. Rozpoznał zaparkowane pod domem auto landlorda i przypomniał sobie, że właśnie upływał termin zapłaty czynszu. W innej sytuacji pewnie skręciłby w bok i odczekał, aż tamten odjedzie, tego dnia jednak marzył tylko o tym, żeby walnąć się do wyra. Amfetamina schodziła i czuł się śmiertelnie zmęczony, nie miał siły na żadne uniki.

Jak się można było spodziewać, Hindus obskoczył go zaraz przy wejściu, najwyraźniej na niego czekał.

– Płacisz dzisiaj – powiedział, nie bawiąc się w zbędne wstępy. – Albo ty wynocha.

– Zapłacę jutro – burknął Małolat. – Czekam na przelew, jutro mam wypłatę. Dostaniesz od razu za następny miesiąc z góry, no problem.

A potem, nie czekając na reakcję tamtego, przepchnął się obok i poszedł na górę do swojego pokoju, postanawiając wyprowadzić się w ciągu najbliższych kilku dni. I tak zasługiwał na coś lepszego niż ta zagrzybiona, rozpadająca się rudera na Hammersmith, jedna kuchnia i wspólna łazienka na dwadzieścia osób, masakra. Matka rozpłakałaby się, gdyby zobaczyła, w jakich warunkach żyje jej ukochany synek.

*

Następny dzień zaczął się bólem głowy, dreszczami i nudnościami. Przez czaszkę przetaczał się walec drogowy, a usta wypełniał pustynny piach. Pragnienia nie dało się ugasić wodą z kranu ani nawet piwem. Małolat czuł się jak żywy trup, co było konsekwencją amfetaminowego kaca i niewyspania. Ostatniej nocy w pokoju obok kręciła się impreza, leciała głośna muzyka i chamstwo darło ryje, aż w końcu musiał wrzasnąć, żeby się przymknęli, bo inaczej wjedzie tam i zrobi porządek. Ledwo się uspokoiło, zza ściany z drugiej strony zaczęło dobiegać skrzypienie łóżka i miłosne jęki. Trwało to z mniejszymi i większymi przerwami do świtu, cienka płyta z karton-gipsu nie tłumiła dźwięków. Długie godziny leżał z otwartymi oczami, bezskutecznie próbując odgonić natrętnie powracający obraz spoconej, wąsatej gęby sąsiada zza ściany, zbrojarza-betoniarza z Łomży. To była tortura nie do zniesienia. Jęki i sapanie budowlańca cichły, a potem znów się zaczynały, kiedy jego małżonka – przyjeżdżała raz na pół roku z Polski – ze wszystkich sił starała mu się wynagrodzić czas rozłąki i trudy życia na obczyźnie, osłodzić poniżenia i niedole ekonomicznego emigranta.

W ramach odwetu za nieprzespaną noc Małolat wyczyścił lodówkę we wspólnej kuchni. Zjadł trochę wiejskiej kiełbasy, nie za dużo, bo go wierciło w żołądku, a resztę jedzenia wrzucił do kubła na śmieci. Wyobraził sobie awanturę, jaka niechybnie wybuchnie, i na chwilę poprawiło mu to humor. Miał gdzieś, czy znajdzie się w kręgu podejrzanych, przecież i tak się wyprowadza. Wrócił do pokoju i walnął się na łóżko. Kontemplując poznaczony wykwitami grzyba sufit, kombinował, jak by się wykręcić z udziału w skoku organizowanym przez Kosę. Londyn jest wielki, pomyślał, mógłbym przepaść jak igła w stogu siana i zacząć wszystko od nowa.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Syreny z Broadmoor

Подняться наверх