Читать книгу Zwiać za wszelką cenę - Jarosław Molenda - Страница 6

Wstęp

Оглавление

Jednym z elementów systemu komunistycznego w Polsce było odebranie obywatelom możliwości wyjazdu z kraju. Zamknięcie granic państwa i izolacja od wpływów zewnętrznych miały prowadzić do przejęcia przez władzę pełnej kontroli nad społeczeństwem. Kompozytor Zygmunt Mycielski nie mógł zrozumieć: „jak może taki kraj funkcjonować, w którym minister spraw wewnętrznych zajmuje się tak drobnymi sprawami jak mój paszport do Monaco”[1].

W wyniku bałaganu – przynajmniej przez kilka pierwszych powojennych miesięcy – osoba cywilna mogła legalnie opuścić Polskę na podstawie polecenia wyjazdu wystawionego przez jedno z ministerstw, w praktyce zaś honorowano delegacje wystawione przez różne urzędy państwowe i instytucje zgoła do tego nieuprawnione. W grudniu 1945 roku Polska Misja Repatriacyjna w Berlinie donosiła, że w Niemczech znajdują się osoby, które przekroczyły granicę z przepustką wystawioną przez PCK, Polski Związek Zachodni, a nawet… Kawiarnię Warszawską w Wałbrzychu[2].

Niektórzy niemożność swobodnych wyjazdów z Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zapamiętali jako szczególnie dolegliwą. Joanna Chmielewska nie mogła zapomnieć snu, który przyśnił się jej i kilku innym osobom podczas wycieczki z PRL na Zachód: że stracili paszporty i pieniądze, nie mogą więc wrócić. Podobne koszmary – o niemożności wyjazdu lub powrotu – przytacza wiele osób:

„Przez pierwszych kilka lat po przyjeździe do Stanów, kiedy już mi się udawało zasnąć, bo bezsenność męczyła – przyznawał emigrant stanu wojennego Janusz Głowacki – dopadał mnie ciągle ten sam koszmar: jechałem na chwilę do Polski, a kiedy miałem już wracać, odbierano mi paszport. Opowiedziałem sen paru znajomym i się okazało, że to był klasyk. Wszystkim co do jednego emigrantom, z Czesławem Miłoszem włącznie, to się kiedyś przyśniło”[3].

Jakże znamienna jest scena z kultowego filmu fabularnego Miś Stanisława Barei, w niewielkim tylko stopniu koloryzująca rzeczywistość. Przy wręczaniu owego bezcennego dokumentu padają niemal sakramentalne dla obrzędowości PRL doby Gierka słowa:

Lądy i morza przemierzam

Kulę ziemską z otwartym czołem

Polski mam paszport na sercu

(…) Skąd go wziąłem?

A wziąłem go z dumy i trudu

Ze znoju codziennej pracy

Ze stali, żelaza i węgla […][4].

Znaczenie cennego dosłownie i w przenośni dokumentu opisywał w zabawny sposób Henryk Grynberg: „Paszport, za który, jadąc do Izraela, zapłaciłem pięć tysięcy – moje trzy miesięczne gaże – ważny był na pięć lat, ale musiałem grzecznie poprosić, żeby władza mi go znów łaskawie dała do rąk, i zapłacić jeszcze trzy tysiące nie wiadomo za co. I znów czekać dwa miesiące w niepewności, czy władza mnie jeszcze lubi, czy już nie. A potem z wielką ulgą parę godzin w korytarzu. Otwierają się drzwi, władza, w garniturze z państwowej konfekcji, wychodzi, zamyka za sobą drzwi na klucz i pół godziny nikogo nie ma.

– To nic, poczeka się – mówi lojalnie jeden z petentów.

Władza wraca i wskazuje palcem atrakcyjną kobietę. Wchodzą i znów mija pół godzinki.

– Lubi sobie pogadać z kobitką… – mówi z wyrozumiałym uśmiechem drugi petent.

Nareszcie moja kolej. Nieśmiało uchylam drzwi. Jeszcze raz się w progu upewniam, czy można. Podchodzę, miękko stąpając, kładę na biurko wezwanie, dowód osobisty i kwit, że bank raczył przyjąć moje trzy tysiące. I patrzę jasnym spojrzeniem szczerze poddanego, któremu można całkowicie zaufać.

– Podpis? Bardzo proszę! Może bardziej czytelny? Czego tylko ukochana władza sobie zażyczy. Przytrzymując kieszeń na lewej piersi jak serce, biegnę do tramwaju, bo jeszcze tyle trzeba załatwić. Machnąłem przyjaźnie do motorniczego, żeby chwilę poczekał, a on ruszył najszybciej, jak tylko mógł. Dogoniłem, wskoczyłem na stopień – automatyczne drzwi były jeszcze rzadkością – wtem gwizdek, tramwaj ze zgrzytem przystaje, z jezdni kiwa na mnie palcem milicjant.

– Dowód osobisty!

– Nie mam.

– Nie macie dowodu osobistego? To niedobrze, pozwólcie ze mną!

– Ale mam paszport…

– Jak to paszport? – zdziwił się milicjant. Ostrożnie wziął go w rękę, jeszcze ostrożniej otworzył, pierwszy raz coś takiego widział.

– W porządku – mówi, salutując z uznaniem. – Może pan wsiadać”[5].

Lata 1949–1955 charakteryzujące się zaostrzeniem stosunków Wschód–Zachód, a w kraju rozkręcaniem tak zwanej walki klasowej, znalazły swoje odbicie także na granicach państwa. Podporządkowana z dniem l stycznia 1949 roku Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego formacja Wojsk Ochrony Pogranicza miała ściśle współpracować z organami bezpieczeństwa. Wydane w tym czasie przepisy, zarówno MPB, jak i Głównego Inspektoratu Ochrony Pogranicza, nakazywały bezwzględne nasilenie służby na zagrożonych odcinkach, wzmożenie czujności i walki z wszelką przestępczością graniczną, bezwzględne przestrzeganie przez ludność pogranicza i osoby przebywające czasowo przepisów granicznych[6].


PRL-owski paszport i książeczka walutowa autora

Jednostki nadrzędne wzmogły kontrole służb granicznych, zwracając uwagę na metody i efekty pełnienia służby przez żołnierzy zarówno na granicy zielonej, jak i na przejściach granicznych. Poszerzono znacznie działalność służb w głąb strefy nadgranicznej przez kontrolę ruchu ludności, zwłaszcza na szlakach komunikacji drogowej i kolejowej, wylotach dróg z miejscowości itp. Ścisłą kontrolą objęto wczasowiczów i turystów w górskich i nadmorskich miejscowościach[7].

Wyjazd lub przyjazd do Polski był możliwy tylko dla pewnej grupy ludzi uprzywilejowanych lub tych, którzy z wielu innych powodów byli niezbędni do załatwienia ważnych dla funkcjonowania państwa spraw. „Wysiłek jazdy za granicę do tylu bliskich jest dla mnie za duży – przyznawał Zygmunt Mycielski. – Moja neurastenia za duża. Ganianie za dewizami, paszportem – ponad moją codzienną energię. Reprezentowanie tam czegoś, siebie, który jestem już zbyt inni niż oni, też ponad moje siły.

A może to tylko wypadkowa ambicji i lenistwa? Sam nie wiem. Często mam uczucie przedwcześnie zwiędniętego na sklerozę. Zbyt dobrze wiem, jak trzeba się czuć, żeby mieć ochotę na wydawanie z siebie tego wysiłku, który na Zachodzie jest chlebem powszednim”[8].

Zawziętość, z jaką władze komunistyczne ścigały próby ucieczki i uszczelniały granice, stawiając setki kilometrów ogrodzeń i bronując plaże, a także blokując przepływ informacji i na wszelkie sposoby zniechęcając obywateli do wyjazdu, wskazuje, że celem zamknięcia było nie tylko uniemożliwienie niepożądanych wyjazdów, ale i usunięcie ich poza horyzont działań wyobrażalnych. Ucieczka z PRL miała być w tak oczywisty sposób niemożliwa, że aż trudna do pomyślenia[9].


Widoczny ślad po murze berlińskim

W kwestii zagranicznych wyjazdów literat Janusz Głowacki przyznawał, że: „[…] jeżeli się komuś w kraju zdecydowanie nie podobało, czyli go nie wypuszczali, a on mimo to odczuwał taką potrzebę, to możliwości były dwie. Pierwsza – niekonwencjonalna, czyli wspomniany skok z wycieczkowego statku u wybrzeży szwedzkich, bagażnik dyplomatycznego samochodu i parę innych, upamiętnionych w berlińskim Muzeum Ucieczek. […]

Drugim sposobem wyjazdu, na który się decydowała większość społeczeństwa ze względu na niską sprawność fizyczną, zły stan zdrowia i praktycznie brak ryzyka, było udawanie, że im się w Polsce podoba albo przynajmniej dosyć podoba. Oczywiście nie było to zajęcie przyjemne, bo w grę wchodziły moralne rozterki i dylematy”[10].

Aby jednak uciec z socjalistycznego raju, śmiałkowie imali się najróżniejszych sposobów, na przykład Jacek Telus, długowłosy muzyk punkrockowy, zdobył zezwolenie na wyjazd na wczasy w Bułgarii, skąd w przebraniu kobiety, z przerobionym niemieckim paszportem narzeczonej, postanowił przedostać się do RFN:

„Zdesperowany wyjąłem jej paszport z torebki – wspominał – i bez pytania, po kryjomu, przy nocnej lampce zacząłem żyletką wycinać brzegi jej zdjęcia. Potem udało się jakoś wsadzić moją czarno-białą kobiecą fotografię pod nity. Zdjęcie w niemieckim paszporcie miało na brzegach karbowane paski i odpowiednie dziurki. Te paski odcisnąłem korkiem od kawy Nescafé, dziurki – szpilką. Pieczątkę odbiłem dziesięciofenigową monetą. […] Ręce mi się trzęsły, kiedy podawałem paszport pogranicznikowi. Huk przystawianej w nim pieczątki będę pamiętał do końca życia.

Kiedy wylądowałem w Düsseldorfie i ustawiłem się w ogonku do okienka, w myślach powtarzałem sobie jedno jedyne zdanie: Asil bitte – azyl, proszę. Oblał mnie pot, kiedy młody żołnierz podniósł mój paszport pod światło jarzeniówki. Już chciałem powiedzieć: «Asil bitte», ale słowa zamarły mi w gardle. Nie mogłem wydobyć głosu. A on tylko popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Do dziś nie wiem, dlaczego mnie wtedy nie zatrzymał. Wskazał tylko ręką hol lotniska”[11].

Mówiąc o emigrantach, o wygnańcach, trudno znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich sytuacji, proponować uogólnienia, formułować powszechne zasady. Nie ma tu jednakowych reguł. Co bowiem łączy budowlańca wykonującego najgorszą robotę z pisarzem, któremu powiodło się na Zachodzie? Prawie nic. Dzieli ich otchłań. A przecież nie idzie tylko o warunki materialne, o wille i samochody, o spokojne dni, niezatrute pośpiesznymi rachunkami robionymi na serwetkach, obliczeniami, z czego będzie się żyło za dwa dni… Chodzi o tyle innych rzeczy.

Ważniejsze są warunki duchowe pracy artystów przebywających poza ich macierzystym krajem, ale i tu nie istnieją reguły obowiązujące wszystkich emigrantów. Jedni giną na wygnaniu, inni znajdują tam dobre warunki dla swojej pracy. Ktoś powie, że małe talenty więdną na emigracji, wielkie – rozkwitają, ale i to nie zawsze będzie trafne. Kultura polska jednak, trzeba to powiedzieć, na ogół nieźle sobie radziła z fenomenem emigracji. Są nawet tacy, co uważają, że polscy twórcy wręcz potrzebują oddalenia od nazbyt kolektywistycznej, towarzyskiej, zawistnej ojczyzny, że, mówiąc lakonicznie, emigracja dobrze im robi[12].

Na przykład Witold Gombrowicz bronił stanowiska, które w emigracji pozwalało dostrzec raczej szansę niż zagrożenie. Zdaniem autora Ferdydurke wygnanie daje wolność. Póki polscy artyści siedzą u siebie w domu, w naszym kraju i mieście, krępują ich niewidzialne nici – konformizmu, zwyczaju, wygody, mimikry. Twórcy rzuceni poza granice ojczyzny muszą natomiast „stać się luźniejsi, giętsi wobec świata – także dlatego że ta operacja wymaga niezmiernej swobody duchowej, która stała się dla nas, poza granicami kraju, możliwa”[13].

Ograniczenia swobody podróżowania dotykały nie tylko członków elit kulturalnych, lecz także naukowych, a nawet dyplomatycznych we wszystkich krajach socjalistycznych. Był wśród nich Bertold Brecht, którego list napisany w latach pięćdziesiątych do szefa policji granicznej w Berlinie, i niewysłany, jest dramatycznym opisem misterium granicy. Jest też autorem powiedzenia, że „paszport jest najszlachetniejszą częścią człowieka”[14]. Oto opowieść o ludziach, którzy nie chcieli żyć w takim „raju”.

1 Z. Mycielski, Niby-dziennik, Warszawa 1998, s. 18.

2 D. Stola, Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949–1989, Warszawa 2010, s. 31.

3 J. Głowacki, Z głowy, Warszawa 2008, s. 191.

4 Zapis ścieżki dźwiękowej filmu fabularnego Miś, reż. S. Bareja, Polska 1980.

5 H. Grynberg, Uchodźcy, Warszawa 2004, s. 49–50.

6 H. Dominiczak, Granice państwa i ich ochrona na przestrzeni dziejów, Warszawa 1997, s. 354.

7 Ibidem.

8 Z. Mycielski, Dziennik 1950–1959, Warszawa 1999, s. 295.

9 D. Stola, op. cit., s. 47.

10 J. Głowacki, Z głowy, s. 130.

11 J. Telus, Podróż na Wyspy Migdałowe, „Newsweek” 2007, 16 grudnia, http://polska.newsweek.pl/podroz-na-wyspy-migdalowe,7969,1,1.html; dostęp: 23.08.2014.

12 Panufnik. Architekt emocji. Rozmowy o kompozytorze przeprowadziła Beata Bolesławska-Lewandowska, Kraków 2014, s. 29.

13 W. Gombrowicz, Dziennik 1953–1956, Kraków 1988, s. 173.

14 Zob. J.P. Amette, Kochanka Brechta, przeł. A. Węgrzyn, Warszawa 2004, s. 140–141.

Zwiać za wszelką cenę

Подняться наверх